Z rana pojawił się asystent ordynatora. Nie zmyliło mnie grzeczniutkie "How are you, how are you…". Był aż za bardzo uśmiechnięty: oni są tak nauczeni, żeby zawsze się uśmiechać. Im większe krętactwo, tym bardziej. Mówi, że chce mnie poinformować o całym procesie leczenia, który obejmie krótki, trzy-czterodniowy pobyt na Ortopedii, podczas którego nauczę się wstawać z łóżka i chodzić przy pomocy specjalnego chodzika. Następnie zostanę przeniesiony na kilkudniową rehabilitację pięć pięter wyżej (czujecie, jak coś kombinują?), gdzie specjalny zespół terapeutów (zespół-wespół, cha, cha, cha) nauczy mnie poruszać się samodzielnie przy pomocy różnych podpórek, a potem to już będzie terapia w domu i, dojazdowo, w ich fitness. Tratatata. Albo nie mają pojęcia, co ze mną zrobić, albo się mną kompletnie nie przejmują. Chodziło im o zobojętnienie przeciwnika. Znana sztuczka. Postanowiłem zawalczyć: "Rozumiem, że nie jest łatwo ponaprawiać siedemdziesięciolatka" – powiedziałem zaczepnie. Zmarkotniał. Jeden mój granat zaczepny i cała zmyła wyszła na jaw. Grzecznie mnie pożegnał i poszedł poszeptać z ordynatorem nad nową taktyką.
Moje biodra wyglądają jak dwie pokrzywione łopaty. Znaczy zawsze tak wyglądały, nawet przed moimi sobotnimi wyczynami. Trochę niepotrzebnie fragmentami z lewego i prawego boku wystają. I taki jeden pękł. Prawy. Poniżej jest staw i też się odrobinę poluzował. Konkluzja: operacji nie będzie, będzie długa rekonwalescencja. Zacznie się, gdy już będę mógł wstać z łóżka i oprzeć się ramionami na wysokim chodziku, tak aby prawa noga lekko dotykała podłogi, obciążenia ma przejąć lewa. Dalszy ciąg będzie na rehabilitacji. O tym wszystkim poinformował mnie ordynator oddziału. I jeszcze się przechwalał, że ma w tym wielkie doświadczenie. A co miał mówić.
Niebawem zorientowałem się, że moja taktyka była słuszna. Zorientowali się, że czuwam. Do mojego pokoju tłumnie ruszyły pielęgniarki, a to z jakimiś tabletkami, a to z zastrzykami; a to znowu coś tam gmerały przy kroplówce (pewnie teraz założyły co trzeba); zaczęło się oglądanie mojego boku, ręki, słyszałem jakieś okrzyki uznania (taki wyczyn jak mój niewątpliwie zostawił ślad, którego niestety sam jeszcze nie obejrzałem). Słowem zaczęło się życie! Byłem pewien, że wykazując czujność, uratowałem je. Sami wiecie, jak to jest: Żydzi, masoni, Wall Street, służby specjalne, wszędzie agenci… Skąd ja mogę wiedzieć, komu nadepnąłem na odcisk podczas mojego długiego życia, niekoniecznie politycznie poprawnego. Mieli okazję jak na talerzu. Ale ja czujny byłem nadal.
Drzwi do mojego pokoju nagle otworzyły się z hukiem (chociaż, bardzo możliwe, że były otwarte, ale efekt wejścia właśnie taki był), po czym w poszumie wiatru i dźwięków janczarskich piszczałek złożył mi wizytę polski szlachcic. Kontusz zapinany na haftki i liczne drobne, nabijane bogactwem guziki, pas bogato zdobiony i bicz krótki, pewnie na koniu przyjechał. Znaczy, może odrobinę przesadziłem z tymi dekoracjami, ale kiedy zobaczyłem jego wąsy, reszta dorysowała mi się sama. Z bliska było tego trochę mniej. "Janusz jestem, możemy mówić po polsku." I ani cienia uśmiechu, gdyby nawet był, spod wąsów się nie ujawnił. Teraz oni mieli przewagę. "Jestem terapeutą" – dodał dumnie.
Kiedy się widzi takie wąsy, sumiaste, potężne i tak mocne, że mogą w razie czego służyć za asekurację – trochę człowiek nabiera zaufania. Domyśliłem się, że pan Janusz z tamtymi nie ma nic wspólnego, że na pewno do nich nie należy. Zresztą – na pewno nie, wszak to Polak i katolik. Jest szansa, że będzie nas dwóch.
Ortopedia minęła jak sen, ale piątego dnia, pod koniec gościny, nagle odesłali mnie, jakbym z nimi nie mieszkał i nie przeżywał wraz z nimi walki o moje życie i paru innych kuracjuszy, którzy w strachu, wraz ze mną i całym personelem, jakoś dożyliśmy do tego momentu. Pan Janusz w czwartek zakomunikował, że w piątek i przez cały weekend to on będzie na nartach. Na Blue Mountain. Ktoś inny miał się mną zająć. Trochę kręcił, ale najwyraźniej nie chciał przeżywać rozstania i wziął wolne. Pożegnanie odbyło się około południa. Poupychali wszystkie moje rzeczy do worków i sznurkami przywiązali do specjalnego szpitalnego transportera. Podobnego, tylko nieco bardziej opancerzonego, używaliśmy w wojsku podczas przebazowania pułku, i wtedy też buty, patelnie i chyba nawet karabiny przywiązywaliśmy sznurkami, żeby się po drodze nie zgubiły. I tak się pogubiły. Do dupy z taką armią!
Byście słyszeli przemówienie ordynatora, jak łamiącym się głosem wymieniał moje zasługi. Kiedy mówił o przemijaniu czasu – wszyscy płakali. Za wyłączeniem mnie, bo ból w prawym boku bardzo ograniczył mi śmiech, kasłanie i robienie kupki. Milczałem. Potem jeszcze zapewnił, że Ortopedia wykazała jedność i dała pełny odpór obcym zakusom (a nie mówiłem!), nawet w tak bolesnej chwili jak to rozstanie.
Pozostawiłem ich pojednanych wokół osoby ordynatora. Ruszałem w nieznane. Nie będę opisywał przywitania na Rehabilitacji, bo pomyślicie, że przesadzam, ale krótko powiem, że wypadłoby jeszcze wspanialej, gdyby nie moje wzruszenie. Z transportera do łóżka przerzucili mnie taśmociągiem czy czymś takim, że nie musiałem ruszać nogami.
Rehabilitation Care Station. Piąte piętro. I piąty dzień. Piszę z pozycji weterana. Czas zagoił rany rozstania z Ortopedią, zaangażowany w procesy integracyjne wśród personelu i kuracjuszy, nawet nie zauważyłem, jak szybko lecą dni i, że już samodzielnie, nie wiedzieć kiedy, zacząłem myć zęby, czesać się i… te sprawy załatwiać w łazience. Z ograniczoną pomocą. Ze wszystkim idzie mi coraz lepiej, z wielkiego chodzika, na którym opierałem się przedramionami, awansowałem na mniejszy, lecz specjalistyczny. Jeszcze tylko mylą mi się nogi, która lewa, która prawa, ale prawa przypomina się sama, kiedy nie pamiętam. Zdarza się. Niezbyt rzadko.
Mamy tu fitness club ze znakomicie wyposażoną halą sportową, spotykamy się tam dwa razy dziennie na przeróżnych ćwiczeniach. Sprzętu możemy używać do woli. Żadnych dodatkowych opłat. Moje koleżanki i koledzy są w podobnej, jak ja, sytuacji, nie biegają zbyt szybko, raczej chętnie troszkę by posiedzieli, ale polecenia naszych trenerów wykonują skrzętnie. Dobrze nam ze sobą z powodu pewnej równowagi wiekowej, jak by to precyzyjnie określić – dziewczyny jakby nieco starsze, a panowie to raczej moi rówieśnicy. Żadnego gówniarstwa. Czujemy się ze sobą znakomicie. No i dzisiaj bomba!
Gdy około dziesiątej rano wparowałem do klubu, tam już była muzyka i nastrój wyraźnie imprezowy. Żwawo ulokowałem się na właściwym materacu, po czym trenerki przez chwilę odpoczywały, a następnie zadały mi skomplikowane ćwiczenie, polegające na przesuwaniu prawej stopy w stronę bioder, a więc – unoszeniu kolana i opuszczaniu. Na początku szło kiepsko. Jakieś paskudne kłucia w biodrze pojawiały się i ginęły. Poinformowałem, ale olały. Ćwiczyć! Po dwudziestu machach kłucia odeszły. Ale nie za sprawą ćwiczeń. Za sprawą nastroju. Cichutko sącząca się z radia muzyka było mi bardzo dobrze znana. Wszyscy się zasłuchali, cała nasza paczka, ćwiczenia nagle wydały się łatwiejsze. Bill Haley, Neil Sedaka, Paul Anka. Kiedy ruszył Chubby Checker, byłem już przy drążkach. Naprzeciw mnie umocowywali moją koleżankę, chyba ociupinkę starszą. Pani trener pokazała jej, jak poruszać raz prawym, raz lewym kolankiem. Następnie poinformowała mnie, że ja mam to samo robić, ale tylko lewym, prawego na razie zaczepiać nie należy. I, słuchajcie, tu Twist again, a tu moja koleżanka i ja. I kolanko do przodu i do tyłu, i raz, i raz. Szło. Trochę chyba wypadliśmy z rytmu. Moja partnerka wyraźnie zwalniała. A ja nie! "Twist again…" ciągnąłem. Machnąłem tym kolankiem z dziesięć razy, gdy kazali mi przestać. Że wystarczy. Szkoda. Ale było! Ona kolankiem lewym. I ja lewym. Ona prawym. A ja znowu lewym. Dwie cudowne pokraczki.
I Twist again. Cha, cha, cha, cha, cha…
Zbigniew Turkiewicz
Za tydzień ciąg dalszy