Jacht "Zjawa IV" przycumował w Great Yarmouth na rzece Yare przy South Quay, w niewielkiej odległości od Mission Quay, miejsca, do którego 2 września 1939 roku Władysław Wagner doprowadził "Zjawę III". I tak to opisał w swojej książce "By the Sun and Stars":
Kapitan portu, W. Sutton, już czekał i wręczył mi telegram z konsulatu w Londynie z poleceniem zakończenia podróży i pozostawienia Zjawy III w Wielkiej Brytanii
Przez całą podróż w mojej książce pokładowej gromadziłem wpisy urzędników wszystkich portów, gdy do nich zawijałem i je opuszczałem. Wpis kpt. Suttona był unikalny:
"Jacht żaglowy Zjawa III przybył do Great Yarmouth 2 września 1939 roku w drodze do Gdyni, do Polski. Z powodu wybuchu wojny między Niemcami i Polską dnia 1 września 1939 roku Zjawa III otrzymała polecenie Polskiego Konsula Generalnego pozostania w Anglii."
I zapewne zrozpaczony dopisał:
Najbardziej nieoczekiwany koniec rejsu Zjaw.
Skąd mógł wiedzieć, że to się tak wszystko potoczy...
• • •
Miasteczko Great Yarmouth leży nad rzeką, która, na końcowym trzykilometrowym odcinku, płynie równolegle do brzegu morza, tworząc wąski, piaszczysty cypel wypełniony dziś plażami, niewielkimi hotelikami i nastrojowymi uliczkami, przypominającymi raczej Włochy niż południowo-wschodnią Anglię. Tłoczno tam było 5 września roku 2012 z powodu nadzwyczajnej, słonecznej i ciepłej pogody panującej, ku zdumieniu mieszkańców miasteczka, na wschodnim wybrzeżu od kilku dni. Tradycyjnie powinno być deszczowo albo mgliście.
Pogodę z Kanady przywiozłem do Anglii dzień wcześniej, we wtorek, 4 września. Zatrzymałem się u Jurka Knabe w jego domu w północno-zachodniej części Londynu i natychmiast zostałem wprzęgnięty do obierania 60 cebul i chyba tyle samo główek czasnku. Niebawem miał tu dotrzeć Tomek Mazur, najlepszy polski kucharz w Londynie, który przygotowywał poczęstunek na jutro dla załogi "Zjawy IV", dla gości, którzy przybędą na uroczystość, i "żeby jeszcze na drogę zostało". Tomek jest żeglarzem, harcerzem, podróżnikiem, fotografem, znakomitym kucharzem i niezwykłym gawędziarzem.
Kpt. Jurek Knabe, wieloletni komandor "Yacht Club of Poland" w Londynie, w sprawie uroczystości w Great Yarmouth trzymał rękę na pulsie, już tam był wcześniej, wszystko gdzie trzeba pouzgadniał, w polskiej ambasadzie w Londynie – również. Pozostawało otwarte pytanie, kto doceni wagę wydarzenia. Dotychczas różnie bywało. Jurek był komandorem "Wagner Sailing Rally 2012" na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, które zorganizowały polonijne kluby żeglarskie z Kanady i USA. Był organizatorem uroczystości wagnerowskiej 8 lipca w Gdyni, gdy przy Centrum Wychowania Morskiego ZHP odsłonięta została tablica pamiątkowa. Teraz przygotował scenariusz przywitania i pożegnania "Zjawy IV" w Great Yarmouth. Sporo tego.
http://www.goniec24.com/goniec-zycie-polonijne/item/1361-zako%c5%84czyli%c5%9bmy-rejs-wagnera-cz-5#sigProIdb6f69da73a
1. Nr"Bllman2" - Herold Miasta - Uroczystość w Great Yarmouth
2. Nr 5211 - Plakat Rejsu Wagnera wędruje do biura Pani Mer Great Yarmouth,
3. Nr 5989 - Załoga Zjawy IV w oczekiwaniu na rozkaz "Żagle staw"
4. Nr 6550 - Obok pierwszej tablicy w Alei Polskiego Żeglarstwa - Rodzina Wladysłwa Wagnera
5. Nr 6651 - 15 wrzesnia 2012, Gdynia - przywitanie Zjawy IV
6. Nr 6727 - Prezydent Gdyni i Rodzina Wladysława Wagnera
7. Nr 6796 - Nasza załoga
8. Nr 6867 - Kwiaty dla kapitana Władysława Wagnera od naszego kapitana
Cebule obrałem, czosnek też, Tomek zdążył z pichceniem, Jurek dokonał cudu, pakując nas trzech (w tym Tomka, o którym wspomniałem, że jest najlepszym z kucharzy...) oraz cały poczęstunek i stół do swojego samochodu wielkości "malucha". Zmieścił i dowiózł nas na miejsce. Mimo że kierownicę miał po prawej stronie.
Uroczystość zaczęła się zgodnie z planem, punktualnie o godzinie 12.00.
Najpierw pojawił się, ubrany w czerwony surdut, Town Crier – Herold Miasta Great Yarmouth. Ogromnym dzwonem, który – wydawało się – z trudem podnosi, wydzwonił trzykrotnie sygnał, po czym donośnym głosem wezwał marynarza Władysława Wagnera, przez chwilę jakby wyczekiwał, aż się ów marynarz pojawi, ale widząc bezskuteczność wołania, głośno opowiedział historię wielkiego rejsu polskiego żeglarza.
Wzdłuż burty "Zjawy IV" ustawili się polscy harcerze, obok studenci miejscowej szkoły Rybołówstwa Morskiego z profesorami, żeglarze-skauci i całkiem spora grupka gapiów.
Jest pani mer miasta Great Yarmouth, przybyli dyplomaci z polskiej ambasady w Londynie wraz z konsulem generalnym, panem Ireneuszem Truszkowskim, członkowie "Yacht Club of Poland" z Londynu.
Kiedy ucichło śpiewne wołanie herolda, głos zabrała pani mer miasta. Na początku przywitała polskiego konsula i załogę jachtu, a potem odczytała, adresowany do uczestników tego rejsu, list od Mabel Wagner, żony Władysława. Wiktor Wieczorek, załogant "Zjawy IV", przeczytał końcowy fragment książki Władysława Wagnera "By the Sun and Stars" oraz zapis z "Dziennika portowego Great Yarmouth".
Dokończenie podróży i powrót do kraju dokona się na ZJAWIE IV na polecenie obecnego konsula generalnego RP w Londynie. Wydaje je osobiście i wręcza naszemu kapitanowi wygrawerowane na mosiężnej tabliczce:
"ZJAWA IV wyrusza z Great Yarmouth, aby w imieniu
WŁADYSŁAWA WAGNERA
symbolicznie powrócić do
Ojczyzny, po wokółziemskim rejsie trzech ZJAW 1932–1939.
Pomyślnych wiatrów w drodze do Gdyni, portu macierzystego wszystkich ZJAW!
Ireneusz Truszkowski
Konsul Generalny RP w Londynie
5 września 2012 roku"
Tabliczkę umocowaliśmy w mesie "Zjawy IV".
• • •
Zaczęło się jak u Poręby:
"Gdyby ktoś zapytał: Stary, czy masz czas?/ Potrzebuję do załogi jakąś nową twarz...".
Propozycja udziału w tym rejsie przyprawiła mnie o zawrót głowy. Już sam fakt, że do tego rejsu doszło, że Wielki Rejs Wagnera nie tylko zostanie symbolicznie zakończony, ale dokona tego harcerski jacht "Zjawa IV", wydawał mi się nadzwyczajnym wydarzeniem, o jakim Władysław Wagner na pewno nie odważył się marzyć. Tak to oceniła Mabel Wagner, żona Władka, gdy powiadomiłem ją o tym rejsie i o moim w nim uczestnictwie: cieszyła się razem ze mną.
Wychodzimy na "wysokiej wodzie" o drugiej w nocy, gdy dotychczasowy przypływ nagle zmienił kierunek; na Morze Północne wypływamy z prądem rzeki. Zaczyna kołysać, niektórzy już to czują. Mnie – duma nie pozwala. Rzeka Yare wpada do Morza Północnego w południowej jego części. Odległość z Great Yarmouth do ujścia rzeki Elby, czyli początku Kanału Kilońskiego, wynosi 360 mil morskich, tędy najbliżej do Polski. Władek spodziewał się odbyć tę drogę w ciągu dziesięciu dni, może dwóch tygodni; huczne byłyby jego dwudzieste siódme urodziny, wypadały 17 września. My musimy dotrzeć do Gdyni 15 września.
I tak oto realizuje się moje marzenie, a może i Władka Wagnera...
Jestem w załodze "Zjawy IV". W harcerskiej załodze na harcerskim jachcie. Starszy pan pośród harcerzy. W podziale na wachty kapitan wyznacza mnie na pierwszego oficera, który z urzędu przejmuje wachtę pierwszą.
Większość piętnastoosobowej załogi "Zjawy IV" stanowią harcerze z 22. Warszawskiego Szczepu "Watra" Związku Hacerstwa Rzeczypospolitej z ich komendantem, hm. Kamilem Wojciechowskim. Jest wśród nas ich komendant Chorągwi Warszawskiej, hm. Andrzej Jaworski. Są też harcerki z Białegostoku, z tamtejszej drużyny "Czemu by nie" im. Władysława Wagnera, pełne entuzjazmu, świetne żeglarki; w trzecim dniu rejsu podmienią je warszawiacy.
Załoga dzieli się na trzy wachty: pierwsza, zwana nawigacyjną, rozpoczyna się o godzinie 0.00 pierwszego dnia rejsu i trwa do 4.00 nad ranem. Następna, od 4.00 do ósmej rano, trzecia do południa, a kolejne dwie, czyli pierwsza i druga, każda po dwie godziny i o czwartej po południu cykl czterogodzinny zaczyna się od nowa; wszystko po to, aby w innym czasie wypadła nocna wachta. Ktoś to wymyślił przed wiekami i rzeczywiście ma to sens.
Drugą wachtę prowadzi Magda Głownia, jest zarazem drugim oficerem. Widać u niej doświadczenie żeglarskie i zamiłowanie do porządku: kiedy przejmuje ode mnie wachtę, wszystko skrupulatnie sprawdza, szczególnie kambuz. W jej wachcie jest Wiktor Wieczorek, który postanowił napisać piosenkę o tym wszystkim, o naszym rejsie i o Wagnerze, o wszystkich Zjawach, czwartej też. I napisał, premierowego i jedynego (chociaż kto to wie?...) wykonania słuchaliśmy w ostatnią noc.
Trzecim oficerem i zarazem bosmanem jachtu jest Mateusz Leszczyński, drużynowy żeglarskiej drużyny z Mławy. Od początku oceniam go bardzo wysoko, taki bosman w rejsie morskim to skarb; zaskakuje mnie informacją, że na "Zjawie IV" jest już od czterech tygodni, a to jego pierwszy morski rejs.
W mojej wachcie, liczącej pięć osób, jest jeszcze jeden nieco starszawy jegomość... no, nie aż tak jak ja. Piotr Fedorowicz, ojciec dwóch już ponad dwudziestoletnich chłopaków, harcerzy z 22. Szczepu – Michała i Adama, którzy dotarli do nas w ramach wymiany części załogi w trzecim dniu rejsu. Spóźnili się, bo dopiero co wrócili z medycznej wyprawy na Ukrainę. To była ich tradycyjna wyprawa, w której lekarze i sanitariusze niosą lekarską pomoc mieszkańcom najbardziej zapomnianych polskich wiosek na Kresach. Michał i Adam odpowiednio do tego przygotowani, jeżdżą na te wyprawy już od lat, po całej wschodniej Europie. Jako wolontariusze oczywiście. Podobnie ofiarny jest Piotr, ich ojciec. Podczas wacht, szczególnie nocnych, gdy czas wlecze się powoli, słuchałem niezwykłych opowieści o ojcu i jego dwóch synach.
Z czasem okazuje się, że nie tylko oni. W tradycji 22. Szczepu jest jeszcze gromadzenie paczek i wyjazdy przed Bożym Narodzeniem do Polaków, zamieszkujących "zapomniane miejsca" na Litwie, Łotwie, Ukrainie i nawet w Rosji. Opowiadali mi, jak tam trafiają, jak przynoszą kawałeczek Polski ludziom, którzy myśleli, że Polska już o nich nie pamięta, i jak radują ich wspomnienia polską kolędą.
Ale nie tylko to zachwyciło mnie w tej młodzieży. Są wykształceni, niektórzy kończyli już studia, inni zaczynali. Przyszli lekarze, rolnicy, meteorolodzy, itp...
Atmosfera w załodze wspaniała. Przez te 11 dni rejsu na jachcie nie było żadnego konfliktu, nigdy nie padło nieparlamentarne słowo, mimo że dzisiaj jest to w modzie, jeśli chce się być wyraźnym w towarzystwie. Nikt nie palił. Na jachcie nie było kropli alkoholu, a jedynie pewien starszy pan przemycił w bagażu piersióweczkę, z którą się jednak nigdy nie ujawnił i zakopał ją ze wstydem na dnie żeglarskiego worka. Widocznie tak można, chociaż moi koledzy żeglarze nie uwierzą.
Z niezwykłej szkoły wywodzi się nasz 23-letni kapitan. Przed każdym rozkazem wyjaśnia i sprawdza, czy został dobrze zrozumiany. Polecenia wydaje półgłosem i wszyscy go słyszą. Żadnego wrzasku, tak charakterystycznego dla polskiej szkoły żeglarskiej "w moich czasach". Dwukrotnie należała mi się bura. Raz podczas cumowania w Vlieland, a drugi raz coś tam schrzaniłem w Księdze Pokładowej. Ja bym zrugał. A on skwitował to krótkim: "nie szkodzi, drugim razem wyjdzie".
Morze Północne nie cieszy się wśród żeglarzy zbyt dobrą sławą, jest raczej niespokojne, a ciepłe dni, jak te teraz, zdarzają się tutaj pewnie tylko polskim żeglarzom. Władek też miał fart, fragment morza po którym żeglujemy, przepłynął w sierpniu 32 roku, niedaleko stąd, z duńskiego portu Aalborg, wysłał do domu pierwszą wiadomość: " Dobra pogoda. Planuję dotrzeć do Calais, Francja." Pewnie bał się przyznać, co zamierza. Lokalizujemy na mapie porty, do ktorych wpływał. Najbliższy to holenderski Gravenhagen (był tu 29 sierpnia 1932 roku), dalej na południe belgijska Ostenda i francuska Dunkierka. Za bardzo na południe, nie mamy czasu na ponowne odwiedziny. W ogóle mało czasu: przy zaskakująco, jak na Morze Północne, słabych wiatrach "Zjawa IV" rozwija szybkość nie większą niż pięć węzłów. Od Great Yarmouth pogoda nam sprzyja, za dnia wychodzimy na pokład w krótkich portkach, część załogi wyleguje się w słoneczku. Jest cudnie, płyniemy pod wszystkimi, bardzo już wysłużonymi ale pięknie się prezentującymi żaglami; to nasi przyjaciele i mają swoje imiona: pierwszy z przodu Kliwer, tuż za nim Fok, a na głównym maszcie największy, na imię mu Grotżagiel. Tylny maszt niesie podobny do Grota ale mniejszy, temu na imię Bezan. Skad te nazwy? Jeden Pan Bóg wie, całe szczęście, że nie ma ich więcej, bo nazywałyby się, na przyklad: Grotstensztaksel albo jeszcze piekniej – Sterstensztaksel. Od lat marzy mi się dwumasztowy jacht: kecz lub kuter, ale pod warunkiem, że będzie na nim nie więcej niż pięć żagli. A właściwie cztery wystarczą. Na moim "Odyseuszu" są dwa i obaj jesteśmy zadowoleni.
Do holenderskiego portu Vlieland weszliśmy za sprawą Asi, żeglarki z trzeciej wachty, która podczas refowania żagla potknęła się i padła na pokład hamując czołem na metalowej listwie. Port był przeuroczy, stały w nim stare żaglowce towarowe, przerobione na pasażersko-wyprawowe; jeden z nich, przy którym burtą cumowaliśmy, odpływał niebawem z gromadą ludzi na... Grenlandię.
Jedyny lekarz na wyspie, anastezjolog, pięknie Asię zacerował, a ponieważ zabrało to trochę czasu, przy okazji rzuciliśmy okiem na miasteczko, w którym było mniej ludzi niż rowerów. Było tam czyściutko, żadnych samochodów, serdeczni ludzie i nie kołysało. Na morze powróciliśmy przed wieczorem.
Gdyby Wagner nie zatrzymał się w Great Yarmouth i o wybuchu wojny by nie wiedział, wpakowałby się w łapy niemieckiej kriegsmarine i o naszych trzech żeglarzach, Władku Wagnerze, Dawidzie Walshu i "Blue" wszelki ślad by zaginął. Niemcy na "Zjawę III" nie weszli. Za to teraz im się udało – weszli na "Zjawę IV". Wiem, że nie jest to powód do dumy, tym bardziej, że zdarzyło się to na mojej wachcie o drugiej w nocy. Nie mogliśmy odmówić przyjęcia na pokład dwóch marynarzy z niemieckiej straży wybrzeża.
Wyłonili się obok nas z mroków nocy, oświetlili silnym reflektorem i wywołali przez radio. Płynęliśmy na silniku, prawidłowo, pomiędzy dwoma torami wodnymi, na których dziesiątki statków oczekiwało na poranne pozwolenie wejścia do Kanału Kilońskiego. Nasz jacht, maleńki w porównaniu do tych kolosów, wydał im się bezradny i może zagubiony. Desantowali dziarsko we dwóch z bardzo szybkiej łodzi, mieli groźne miny i pierwsze ich pytanie brzmiało czy wiemy gdzie się znajdujemy i czy mamy otwarty chart, czyli morską mapę tego rejonu. Kiedy okazało się, że naprawdę wiemy i w dodatku znamy przepisy, mimo to postanowili nam pomóc przejść przez tą statkową gęstwinę, a dyspozycje otrzymywali przez radio od kogoś, kto wpatrywał się w ekran radaru. Mieli z tym sporo kłopotów, a my – sporo zabawy. Wreszcie doszli do wniosku, że najlepiej wyprowadzić nas poza tory wodne i spędzili z nami conajmniej godzinę. Trzeba było jakoś wykorzystać ten czas: opowiedziałem im więc historię rejsu Wagnera. Zrobiła wrażenie, nie znali podobnego przypadku w historii niemieckiego żeglarstwa. Tylko to nazwisko... Nie mogli sobie przypomnieć skąd je znali. W prezencie dostali broszurki o wokółziemskim rejsie polskiego zeglarza, Władysława Wagnera w języku angielskim.
Kanał Kiloński w całości leży na terenie Niemiec, zaczyna się i kończy śluzami, które chronią go przed morską falą, ma 80 mil długości i jest wystarczająco szeroki aby mogły się minąć dwa duże morskie statki. Podpatrzmy, co o tym pisał w swoim dzienniku nasz kpitan, Piotr Cichy:
Niedziela, 9.IX
Dobrze się stało, że nie czekaliśmy, bo sensowny wiatr przyszedł dopiero po kilkunastu godzinach ciszy, nad ranem. Ale i tak dla nas było to za późno, bo już płynęliśmy w górę Elby, gdzie halsowanie, bo tego wymagał wiatr, było dla nas niemożliwe. Około godziny 17 dotarliśmy do śluzy w Brunsbüttel. Po krótkim oczekiwaniu przepłynęliśmy na drugą stronę i trzeba było znaleźć miejsce do zacumowania, ponieważ nocą ruch jachtów w Kanale jest zabroniony. Port jachtowy był za ciasny i gęsto zastawiony. Według locji można cumować też przy jednym z nabrzeży miejskich, około kilometra na wschód od śluzy. Rzeczywiście, stało tam kilka jachtów. Niestety, bandery niemieckie. Może narodowość nie ma znaczenia, a żeglarze wszystkich krajów powinni być dla siebie braćmi, ale faktem jest, że Niemcy cumowali w dość dużych odległościach od siebie, a na prośbę, żeby się trochę pozsuwali do siebie, albo pozwolono nam stanąć burta w burtę do jednego z nich, odpowiedzieli, że "tam, po drugiej stronie kanału macie miejsce". Jakieś nabrzeże tam było widać, tu nas nie chcieli, popłynęliśmy więc na drugą stronę. A może oni nie byli niemili, może tam naprawdę jest kolejne nabrzeże jachtowe… Po zacumowaniu nasze nadzieje się rozwiały. Nabrzeże należało do portu handlowego i nawet obok była brama wjazdowa z elektroniczną bramką. Szczęśliwie brama była otwarta, a my nie znaleźliśmy żadnego z pracowników portu. Kapitan jedynego cumującego tam holownika powiedział, że możemy zostać, bo tam nigdy nikt nie cumuje. Wobec tego zostaliśmy.
Kanał Kiloński
Poniedziałek, 10.IX
Noc minęła bez problemów, nikt nas nie niepokoił, poza statkiem, który zacumował w pobliżu (czyżby pierwszy od wieków?), z czego jednak nic nie wynikło. Rano nadszedł czas pożegnania części załogi. Bus z Polski tuż przed śniadaniem przywiózł kilka osób ze szczepu z Zalesia Górnego, żeby wymienić ich z Białostoczanami. Schodzący z trudem i bólem opuścili pokład Zjawy, ale niestety znów nie było czasu na rozczulanie się. Szybki ształunek bagaży i odpływamy, bo do zachodu musimy przepłynąć prawie 50 mil Kanału. Nawet szkolenie nowej załogi wypadło przeprowadzić już w drodze. A żegluga przez Kanał… Jak to w kanale – wąski pas wody i często wymijające nas statki. Co dobre, to udało się wykorzystać czas na załatanie powoli przecierających się w kilku miejscach żagli, oraz gruntowne wypłukanie całego pokładu z soli.
Bałtyk przywitał nas niewielką falą i lekkim zachodnim wiatrem. Słowem – sielanka. Tylko pogoda-radio, już w jezyku polskim, psuło humory informacją, że w ciagu najbliższych dwunastu godzin dmuchnie mocniej, sztormowo i że trzeba uważać. Ale my sie nie boimy!
Ściągam od kapitana kolejny jego zapis:
Środa, 12.IX
Za nami kolejna przyjemna noc. Ale ten Bałtyk nas rozpieszczał. Stabilny wiatr z zachodu popychał nas spacerowym krokiem na północ od Rugii, a później dalej na wschód. Bez żadnych problemów przemierzamy kolejne mile. W mesie cały dzień trwają rozmowy o Wagnerze, których głównym motorem napędowym jest oczywiście Zbyszek. Krótko mówiąc wakacje, połączone z niezwykle ciekawą lekcją historii żeglarstwa polskiego. Również poznajemy ze szczegółami przebieg lutowych uroczystości odsłonięcia tablicy poświęconej Wagnerowi na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, na Karaibach.
Prawda jest taka, że to nie ja imponowałem młodzieży. To Wagner. Prezentacja jego Rejsu, pomyślana jako propozycja gry planszowej lub nawet komputerowej, w formie piętnastostronicowego opracowania pt."Kalendarium Władysława Wagnera 1932–1939" powstała na podstawie jego książki "By the Sun and Stars". Na pierwszych ośmiu stronach opowiedziałem o rejsie Wagnera w formie tabelarycznej, gdzie obok daty wydarzenia jest miejsce, czyli port i kraj do ktorego zawinął, krótki opis wydarzeń pomiedzy poprzednim i obecnym portem i rubryka do uzupełnienia danych współrzędnych geograficznych. Na następnych stronach jest mapa świata, na której należało nanieść odwiedzone przez Wagnera porty, a dalej umieściłem rysunki przedstawiające trzy Zjawy, pierwszą na początku Rejsu i po każdej przebudowie, drugą, zbudowaną w Panamie i trzecią, którą Wagner zaprojektował i zbudował w Ekwadorze. Trzy kopie "Kalendarium" otrzymały wachty i wszyscy byli po uszy zajęci Wagnerem. Potrzebny był jedynie mój komentarz, jakaś opowiastka o Wagnerze, o jego przygodach, o załogantach. Oni pytali, wiec opowiadałem.
Ten wielokrotnie zapowiadany sztorm dopadł nas na progu domu. Dmuchnęło z Zatoki Gdańskiej, gdy minęliśmy Hel. Siła wiatru urosła nagle do 9 w skali Beauforta, fala podniosła się wyraźnie i "Zjawa IV" ruszyła jak rączy koń. Najwyraźniej bardzo jej się to podobało. Kapitanowi mniej. Polecił refować żagle i wspomóc je motorem. I wcale nie było łatwo. Ale ta młodzież jakby na to cały czas czekała, śmiali się kiedy fala zamoczyła ich do pasa, wznosili radosne okrzyki, gdy wynosiło Zjawę ponad falami i raptem zapadała w dolinę i ryła nosem w kolejna falę. Cała załoga była na pokładzie, zmieniali się przy sterze – każdy chciał poznać smak sztormowania, co na "Zjawie IV" wcale nie jest łatwe, bo to nie tylko ster decyduje o kursie, ale najczęściej fala, która spycha jacht z wyznaczonej drogi. Ten króciutki jedenodzienny sztorm, był jak prezent od morza. I od Trójmiasta do którego szczęśliwie dopływaliśmy.
Był Władysław Wagner na tej "Zjawie IV" z harcerską młodzieżą, która dała mu szansę: mógł zakończyć swój rejs w Gdyni. Tak jak chciał.
Czułem, że był z nami, tak jak wtedy, 21 stycznia tego roku gdy na Trellis Bay i nad jego domem na Bellamy Cay rozległ się, grany na jego cześć, polski hymn.
Wzruszenie z tamtego wydarzenia powtórzyło się w Basenie Gen. Zaruskiego, w Gdyni. Była sobota, 15 września 2012 roku, dochodziła godzina druga. Usłyszałem i za chwilę zobaczyłem orkiestrę marynarki wojennej, tłum ludzi, szpalery harcerzy i marynarzy, mnóstwo polskich flag.
Harcerski jacht "Zjawa IV" kończył Wokółziemski Rejs Władysława Wagnera.
• • •
Ci wszyscy wspaniali ludzie, którzy uhonorowali swoją obecnością Uroczystość Symblicznego Zakończenia Wokółziemskiego rejsu Władysława Wagnera reprezentowali tamtych, sprzed lat, którzy powrotu Wagnera nie doczekali. Któż by go witał? Na pewno Prezydent Gdyni i Naczelnik Harcerstwa. Przybyliby na to pywitanie Prezes Polskiego Związku Żeglarskiego, byłaby – jak i teraz – Rodzina Władysława, witaliby go harcerze, żeglarze, marynarze i na pewno orkiestra Polskiej Marynarki Wojennej, wykonująca Hymn Morza.
Tylko jedno z wydarzeń mogło mieć miejsce teraz, a wówczas raczej nie. To otwarcie Alei Polskiego Żeglarstwa, które rozpoczyna tablica z napisem "Kpt.Władysław Wagner..."
Zbigniew Turkiewicz
Gdynia – Toronto, wrzesień 2012