Jeżeli chodzi o moje nawrócenie, to zaczęło się tak, że kiedy z panem Ludwikiem wracaliśmy nocą...
– Czy chodził Pan do kościoła, czy był Pan wtedy wierzący?
– Nie, absolutnie, dla mnie wtedy wiara w Boga to był jeden wielki prymityw. Ludzie wierzący to wszyscy byli chorzy, którzy wymagają opieki lekarskiej. To było wielkie zakłamanie, księża to byli oszuści, którzy żerują na ludzkiej głupocie. Taki był mój światopogląd. Ja nawet pamiętam, kiedy w Nowym Jorku wpadła mi w ręce gazeta "Enquirer", taki tygodnik, i tam było zdjęcie zrobione z helikoptera, gdzie przez okno było widać, jak Jan Paweł II w Watykanie wchodzi do basenu. I on był tam sam, a robił znak krzyża. Pamiętam, że się nawet zastanawiałem, po co ten papież robi znak krzyża, kiedy jest tam sam i przed nikim nie musi grać. Powinien sobie wskoczyć do wody, popływać. W ogóle nie wierzyłem, że można wierzyć w Boga, uważałem, że to jest gierka jakaś, że to jest tradycja, że to jest coś, co przez pokolenia zostało tak przez kogoś wymyślone. Jezus był dla mnie postacią mityczną.
Żydzi z Nowego Jorku mi w zasadzie udowodnili, że Jezus to jest autentyczna postać, ale to później.
Kiedy z panem Ludwikiem żeśmy tak wracali do domu w godzinach nocnych – bo pracowaliśmy do godziny 24. – to naprzeciwko przystanku autobusowego był kościół katolicki i pan Ludwik tam zawsze sobie mówił – czekając na autobus – modlitwę wieczorną, a ja w tym czasie sobie chodziłem obok. Pewnego dnia, ponieważ trzeba było wrócić do domu na pieszo, a z Greenpointu na Williamsburg jeszcze musiałem około dwudziestu minut iść na pieszo, była to bardzo niebezpieczna dzielnica, gdzie dochodziło do napadów, i któregoś dnia, patrząc na ten krzyż na wieży kościoła, powiedziałem takie zdanie: Panie Boże, daj mi bezpiecznie dotrzeć do domu.
– To tak nagle Panu przyszło do głowy, bo skoro Pan nie wierzył...?
– Nie wiem, dlaczego to powiedziałem, ale od tego zaczęło się moje nawrócenie. Po prostu w tej chwili wiem, jak Pan Bóg jest blisko nas wszystkich i jak bardzo nas słucha, a przede wszystkim jak bardzo na kocha, szczególnie ludzi niewierzących. I proszę sobie wyobrazić, że po tych pierwszych moich słowach, kiedy patrząc na ten krzyż, wypowiedziałem: Panie Boże, daj mi bezpiecznie dojść do domu, zacząłem to mówić codziennie. I później, kiedy zbuntowałem się i powiedziałem, po co ja to robię, przecież ja dzisiaj tych głupich słów nie wypowiem i też dojdę do domu bezpiecznie, więc po co ja z siebie dewota robię. No i tych słów świadomie nie wypowiedziałem i proszę sobie wyobrazić, że wracając do domu, zostałem zaczepiony przez trzech Murzynów. I miałem problemy, bo po angielsku prawie nie rozmawiałem, nie potrafiłem się skomunikować, zabrali mi zegarek elektroniczny, który miał wartość dziesięciu dolarów, i nic mi nie zrobili. Mnie nie chodziło o ten zegarek, ale o ten zbieg okoliczności, że akurat nie wypowiedziałem tych słów i zostałem zaczepiony.
Na drugi dzień i następnego tygodnia cały czasy wypowiadałem te słowa, Panie Boże, daj mi bezpiecznie dojść do domu. No ale nie mogłem się pogodzić, po prostu to był pech, to był fuks, że mnie wtedy zaczepili, ja dzisiaj tych słów nie wypowiem i na pewno dojdę do domu bezpiecznie. I tak sobie z Panem Bogiem grałem w szachy, ale ja wtedy o tym w ogóle nie wiedziałem. No i idąc do domu, zostałem zaczepiony przez grupę Portorykańczyków. Dostałem trochę od nich po głowie, zabrali mi pieniądze, co prawda to było siedem dolarów, bo tam się więcej nie nosi ze sobą. No i wróciłem do domu i mówię: kurczę, co się dzieje, znowu taki zbieg okoliczności, to jest wręcz nieprawdopodobne. No i codziennie wracając z panem Ludwikiem do domu, już zacząłem mówić częściej te słowa, patrząc na krzyż, Boże, daj mi bezpiecznie dojść do domu.
No ale moja ludzkość, moje rozumowanie czy moja głupota, czy moja przekora, nie wiem, powiedziała nie, dzisiaj tych słów nie wypowiem i udowodnię sobie, że pakuję się w kanał i już na pewno dojdę do domu bezpiecznie. No i tych słów nie wypowiedziałem. Proszę sobie wyobrazić, że to było trzeci raz i wtedy po raz pierwszy spotkałem się sam na sam ze śmiercią, bo gang Portorykańczyków przy Bedford Ave. wyszedł z parku, zaczepili mnie, okrążyli, zaczęli mnie popychać. Jeden z tych gangsterów przyłożył mi do skroni pistolet. Zdałem sobie sprawę, że to jest już po mnie, a przecież miałem wtedy dwadzieścia sześć lat. I wtedy, patrząc na lufę tego pistoletu, mając świadomość, że za chwilę to wypali i jest po mnie, wtedy po raz pierwszy się pomodliłem: Ojcze, uratuj mnie, wiem, że jesteś. Ja się w tym momencie praktycznie nawróciłem. I proszę sobie wyobrazić, że ten człowiek, który miał pistolet, pistolet opuścił po tej mojej wewnętrznej modlitwie, opuścił na dół, klepnęli mnie w plecy i kazali mi iść. Nic mi nie zrobili.
Byłem zszokowany, bo już wiedziałem, że to jest naprawdę Boża ingerencja i jak Pan Bóg jest niesamowicie blisko mnie, jak bardzo mu zależy, jak bardzo mnie kocha. I już nie miałem żadnych wątpliwości, że istnieje Bóg. Uwierzyłem tak głęboko, uwierzyłem tak mocno, że to się dla mnie stało pewnikiem, że Pan Bóg istnieje, i było to dla mnie odkrycie Ameryki.
– I od tego momentu, kiedy ten pistolet był przy Pana głowie...
– Kiedy zdałem sobie sprawę, że jest już po mnie, to był mój moment nawrócenia, prawdziwy moment nawrócenia. Później była Spowiedź św., po spowiedzi było czytanie Biblii, między innymi miałem jako pokutę czytać Biblię. Przede wszystkim rozmowy z panem Ludwikiem mi bardzo wiele dały.
Wrócę jeszcze do tych Portorykańczyków, do tych bandytów. Którejś nocy, kiedy już naprawdę bardzo głęboko się modliłem, chociaż nie znałem pacierza, ale duchem i sercem modliłem się do Ojca jak do kogoś najbliższego mi, to wracając z pracy, znowu zauważyłem ten gang Portorykańczyków przy parku na Bedford Ave. Idąc do domu, uśmiechnąłem się w duchu – co wy, koty, możecie mi zrobić, i świadomie, specjalnie przeszedłem na drugą stronę ulicy, wchodząc między nich.
Czyli po ludzku oceniając, logicznie, popełniłem w tym momencie samobójstwo, prosząc się o największy problem. Oczywiście, że zgrzeszyłem, bo Pana Boga w sposób nieprawdopodobny wyciągnąłem na próbę, co jest wielkim grzechem, ale nie miałem wtedy świadomości. Nie wiedziałem wtedy, że grzeszę, po prostu bardzo głęboko uwierzyłem. I oczywiście było tak, że oni się wszyscy rozstąpili zdziwieni, ja przeszedłem. Mówię: Boże, z Tobą wszystko można, dlaczego ja Ciebie nie znałem wcześniej?
– No właśnie, czemu?
– To chyba było moje wychowanie, bo w domu nie było modlitwy. Byłem co prawda ochrzczony, byłem u I Komunii Świętej i to była cała moja edukacja. Od I Komunii Świętej nie byłem u spowiedzi przez 17 czy 18 lat. Dopiero w Nowym Jorku skorzystałem z tego sakramentu. Muszę powiedzieć, że spowiedź była dla mnie czymś najgłupszym, co w ogóle istnieje w kościele. Dlaczego? Bo jej nie rozumiałem. Większego prymitywu nie mogłem sobie nawet wyobrazić. Dopiero po rozmowach z panem Ludwikiem, to ten pan, dzięki któremu się nawróciłem, dla mnie to był wielki człowiek, zresztą jego imię sobie wziąłem z bierzmowania, żeby nigdy o nim nie zapomnieć...
– Pan poszedł potem do bierzmowania?
– Bierzmowany byłem w wieku 33 lat. To już w Polsce. Jak już wróciłem do Polski, to oczywiście wszyscy byli bardzo zdziwieni.
– Pojechał Pan do takiego kraju nowoczesnego, Ameryka, i wraca z wiarą w sercu.
– Z wiarą, i wszyscy mnie odbierali jako dziwoląga, wręcz powiedziano mi, że zwariowałem. Bo mama niewierząca, brat niewierzący, żona też raczej obojętna; wszyscy najbliżsi bardzo zdziwieni moją przemianą, w ogóle mnie nie rozumieli. Nawet żona mówiła, że się zmieniłem na gorsze, no ale każdy ma prawo do swojego osądu.
– Co dokładnie było po tej przemianie? Poszedł Pan do kościoła, poszedł Pan do księdza, od czego Pan zaczął?
– Jak już uwierzyłem, to bardzo chciałem się wyspowiadać, czułem, że to jest dla mojego ducha ważne. Co prawda nie rozumiałem tego sakramentu, bo przecież Pan Bóg moje grzechy znał, więc po co jeszcze komuś o tym opowiadać, ale jak przeczytałem i dowiedziałem się, że to Jezus ustanowił spowiedź, a nie Kościół, więc nie chciałem z tym dyskutować, chciałem się poddać Jego woli i skorzystać z tego sakramentu. No kiedyś będąc w barze "Charleston" właśnie też na ulicy Bedford, spotkałem księdza w sutannie w tym barze. No i do niego podszedłem, przeprosiłem, poprosiłem o rozmowę i powiedziałem, że mam ochotę się wyspowiadać, że się nawróciłem. No i ten ksiądz mówi proszę bardzo, a ile nie byłeś u spowiedzi? Prawie osiemnaście lat. No więc radziłbym ci skorzystać z takiej spowiedzi, żeby to było w domu, w formie rozmowy itd., bo jak tyle lat nie byłeś, to nie może być inaczej. No i poszliśmy do niego do domu. Ten ksiądz w tej sutannie – później się dowiedziałem, że w żadnej parafii nie pracował, bo został po prostu z parafii wyrzucony – postawił butelkę wódki ze spirytusem na stół, usiadł obok mnie, żeby się spowiadać, ale łapał mnie za kolano, byłem bardzo zbulwersowany i dziwiłem się, czy on taki dobry i taki święty, no ale jak zaczął mnie łapać znacznie powyżej kolana, no to moje męskie ego kazało go po prostu storpedować i dać mu po gębie, gdyż zorientowałem się, że to jest zboczony człowiek.
Oczywiście efekt był taki, że jak wyleciałem z mieszkania jego jak odrzutowiec, mówiłem: Boże, co to w ogóle jest, przecież ja jestem normalnym człowiekiem, jeżeli Ty masz takich kapłanów, to po prostu jest wszystko lipa. Później zrozumiałem, że to szatan się bronił przed moim nawróceniem i takiego kapłana mi podesłał, żeby ta moja wiara odeszła, żebym się nie nawrócił, bo diabeł nigdy nie śpi i walczy o swoich ludzi.
I proszę sobie wyobrazić, że kiedyś byłem u takiej sąsiadki, pani Jadzi, i chodził ksiądz po kolędzie, bo w Nowym Jorku w polskich dzielnicach ksiądz chodzi po kolędzie. To był styczeń czy luty. I jak ten ksiądz przyszedł, kiedy ja byłem u pani Jadzi, to pani Jadwiga powiedziała: proszę księdza, Jacek się nawrócił, tak się żarliwie modli, mógłby go ksiądz wyspowiadać.
No i ten ksiądz zapytał mnie, czy mam ochotę się wyspowiadać. Mówię tak, mam, chętnie się wyspowiadam. A on mówi, ile lat pan nie był u spowiedzi. Więc mówię mu, że osiemnaście. Na co on do mnie mówi, no wie pan, jak pan tyle lat nie był u spowiedzi, to może nie będziemy tego w konfesjonale robić, tylko niech pan przyjdzie do mnie do domu, w formie rozmowy ja pana wyspowiadam. Zacytował wręcz tamtego pseudokapłana. No i z bólem serca poszedłem do niego, nastawiony już na jakąś wielką walkę fizyczną, jeżeli okaże się, że to jest znowu jakiś zbok.
No ale okazało się, że to był wspaniały kapłan, nazywał się Jan Posiewała, pochodził z Sieradza, ja łodzianin, wyspowiadał mnie za te wszystkie lata. Była to fantastyczna rozmowa. Jako pokutę dostałem przez trzy dni czytać Nowy Testament, zresztą dał mi ten Nowy Testament, bo skąd ja miałem wziąć.
I tutaj muszę powiedzieć, że w tym kościele na Metropolitan Ave., jest taki kościół polski, nie pamiętam niestety, pod jakim wezwaniem, tam są wysokie schody na tę plebanię. Jak ja po tych schodach schodziłem, to miałem uczucie, że stopami nie dotykam schodów. Byłem tak lekki. Coś ze mnie zeszło.
Ten sakrament naprawdę działa! Mało tego, przed tym sakramentem spowiedzi jakieś siły nieczyste mówiły mi, żeby tylko z tego nie skorzystać.
Dzisiaj rozumiem, jak szatan niesamowicie broni się przed sakramentem spowiedzi. Pan Jezus, ustanawiając spowiedź, wiedział, że ten sakrament oczyszcza duszę poprzez tę walkę, którą trzeba stoczyć ze sobą, żeby przystąpić do tego sakramentu. I to dla Nieba ma niesamowitą wartość, bo nasze grzechy Niebo zna bardzo dobrze. Czy jesteśmy przed czy po spowiedzi, to Pan Bóg wszystko wie.
– Ale człowiek się ukorzy...
– Ale ta walka jest dla Ducha Bożego nieprawdopodobnie ważna, i dlatego właśnie ten sakrament jest, żeby tę walkę toczyć.
Kiedy wróciłem do Polski, przede wszystkim zacząłem bardzo dużo czytać. Czytałem Biblię, masę książek, interesowałem się wszystkim, co było dostępne, łapałem dosłownie jak głodny jedzenie.
Jestem ojcem, mam czterech synów, bardzo cieszyłem się, jako ojciec, ich przyjściem na ten świat...
Kiedy wróciłem, to znowu otworzyłem warsztat samochodowy. I tak, pracując w zasadzie jako osoba niezależna, można tak powiedzieć, zauważyłem, że czym więcej Panu Bogu daję, tym więcej otrzymuję. Zacząłem naprawdę zarabiać bardzo przyzwoite pieniądze jak na warunki polskie. I stwierdziłem, że czym więcej od siebie daję dla Boga, tym On mi odpłaca po stokroć więcej.
– Również w tej materialnej kwestii?
– Tak, również w tej materialnej, tylko trzeba odważnie powiedzieć Panu Bogu "tak", a nie targować się po ludzku, ludzką mądrością, bo ludzka mądrość jest zawsze blokadą, bo ona jest egoizmem, niczym więcej.
Starałem się szukać tej Bożej mądrości, ale co nie znaczy, że jestem wolny od grzechu, bo jestem wielkim grzesznikiem. I to nie znaczy, że problemy mnie ominą, bo problemów zawsze będziemy mieli do śmierci pełno. Tylko nie wolno nam się załamywać, nie wolno nam robić jeszcze większych problemów, tylko swój krzyż godnie dźwigać i zawsze się wygra.
– Panie Jacku, czy od tego czasu, bo to lata temu było, czy kiedykolwiek Pan zwątpił?
– Nie.
– Czyli to było tak głębokie, taka głęboka przemiana...
– Nie, nigdy nie zwątpiłem. Mało tego, dzisiaj, określając siebie, mogę powiedzieć, że ja nie wierzę w Boga, tylko ja WIEM, że On jest. Bo to jest pewnik, to jest absolutny pewnik, że On istnieje, i widzę, jak On działa, między innymi na podstawie mojego syna, który tutaj siedzi. Przecież ja mu to wymodliłem.
On był tak uparty, wszystko wiedział, był tak zbuntowany, że na siłę nic nie mogłem zrobić. Nie mogłem chłopaka dwudziestoletniego wziąć na kolana i go zbić, przecież to jest bez sensu.
Ale widzę, że modlitwą wszystko można, tylko trzeba być cierpliwym, bo dla Pana Boga czas jest niczym, wszystko jest Jego, wszystko zmierza do Niego, więc On się nie musi spieszyć, to diabeł się spieszy. Zawsze. To on nam podpowiada największe mądrości ludzkie. Ja się bronię od ludzkiej mądrości i powiem, że dzisiaj, po tych latach, gardzę ludzką mądrością. Ona jest potrzebna, logiczne rozumowanie jest potrzebne, żeby sobie zagrać w szachy czy w brydża, czy dobrze prowadzić biznes, czy dobrze wykonywać swój zawód, ale logiczne rozumowanie nie ma nic wspólnego z miłością, w ogóle.
A miłość jest największym czynnikiem i najważniejszym, żeby człowiek był naprawdę szczęśliwy, radosny, a przede wszystkim wolny.
Nie mam szacunku do ludzkiej mądrości. Nawet powiem szczerze, że głupotę uważam za coś bezpiecznego, bo ona dotyczy każdego z ludzi. Nie chcę nikogo obrazić, bo ja siebie uważam za największego głupca, ale głupota jest bezpieczna, nam nic nie grozi.
– Mądrość wpędza w pychę?
– Jeżeli mądrość egoistyczna, wyrachowanie, wykorzystywanie swojej inteligencji w celu osiągania własnych profitów, to jest to tragedia dla ducha.
Po prostu, jeżeli już o tym mówimy, to uważam, że dla człowieka wierzącego jest pewne, że ten duchowy świat istnieje i jest tak bardzo blisko nas, jak my sami. Jeżeli kłamiemy, jeżeli tę ludzką mądrością się kierujemy, tym egoizmem, żeby wynieść jak największe zyski dla siebie, dla mojego ego, to my wtedy obrażamy ten świat; ten świat duchowy, ten dobry świat duchowy się od nas oddala, bo ten świat się po prostu brzydzi czegoś takiego.
Natomiast Pan Jezus powiedział – bądźmy jak dzieci. I jeżeli jesteśmy jak dzieci ufni, to sobie nie pozwolimy na egoizm, będziemy chcieli emanować swoją dobrocią, żeby innym było dobrze, żeby być uczynnym, żeby nie być podłym, żeby nie podkładać komuś świni. Co nie znaczy, że człowiek jest ideałem, bo człowiek do śmierci będzie grzeszny i taka jest prawda.
Bardzo łatwo poprzez ludzką mądrość przywoływać właśnie ten zły świat, bardzo łatwo, bo ten świat zły bardzo szybko do nas przychodzi, jest dosłownie na kiwnięcie palcem.
– Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiał Andrzej Kumor
śledź mnie na twitterze