farolwebad1

A+ A A-

U Indian

sobota, 26 styczeń 2013 17:57

U Indian: Oswajanie nowej rzeczywistości

Napisane przez

View the embedded image gallery online at:
http://www.goniec24.com/u-indian?start=14#sigProId7c14f43eef

Zmiany przyszły i mój poprzedni rezerwat ma nowego wodza. No może nie takiego całkiem "nowego". Wilfred King był już wodzem Gull Bay przez osiem lat, aż do 2010 roku, kiedy to Miles Nowegijick – jeden z radnych rady plemienia – doszedł do wniosku, że będzie lepszym wodzem. Sprawiedliwszym. Bardziej sumiennym. Oddanym wszystkim członkom plemienia, a nie tylko najbliższej rodzinie – o co zaczęto oskarżać starego wodza. Miles zebrał wystarczająco duże poparcie, by w 2010 wygrać wybory na wodza. Szykowały się zmiany.
Dziś, po dwóch latach rządów Nowegijicka, rezerwat jest uboższy o półtora miliona dolarów (które zostały zaoszczędzone za kadencji Kinga) i został praktycznie bez środków finansowych. "Nowy-stary" wódz musiał zamknąć (do odwołania) szkołę, przychodnię, urząd plemienia, remizę, czyli właściwie wszystko, co do funkcjonowania potrzebuje pieniędzy. Jedyne, co w rezerwacie jeszcze funkcjonuje, to policja, bo ta utrzymywana jest z budżetu prowincji (właśnie na wypadek sytuacji, w której rezerwat "bankrutuje").


Zgodnie z informacjami przekazanymi przez Kinga – poprzedni wódz i członkowie rady plemienia wypisywali czeki, wiedząc, że rezerwat nie ma już pieniędzy. Z innych relacji można wywnioskować, że ze szkoły, z urzędu plemienia, z przychodni "poznikało" wiele rzeczy, w tym sprzęt komputerowy. King twierdzi, że nie ma żadnej dokumentacji księgowej pozwalającej wyjaśnić losy "znikniętych" (niczym parówki – w filmie "Miś") pieniędzy. A stary wódz tradycyjnie nie odpowiada na e-maile i telefony.


Piszę o tym wszystkim otwarcie, z użyciem nazwisk, bo nie jest to żadną tajemnicą i gazety w Thunder Bay trąbią o tym od tygodnia, czyli momentu, gdy wyniki wyborów były już znane i gdy nowy wódz wydał komunikat prasowy o fatalnej sytuacji finansowej rezerwatu. Oczywiście środowiska związane z poprzednim wodzem zaciekle go bronią, mówiąc, że jest to nadzwyczaj uczciwy człowiek i że wina spoczywa na radnych plemienia, którzy wykorzystali jego naiwność i dobre serce... Może, może... Jednak skoro tak, to czemuż nie wypowie się publicznie i odrzucając oskarżenia raz na zawsze, nie przedstawi dokumentacji finansowej wydatków plemienia? Czemu przynajmniej nie odda książeczek czekowych plemienia nowemu wodzowi? Dlaczego też przez ostatnie dwa lata nie odbyło się ani jedno spotkanie rady plemienia?
Póki co rząd stanął na wysokości zadania i obiecał pomoc finansową rezerwatowi-bankrutowi. Rząd, czy raczej jego przedstawiciele byli nawet na tyle wyrozumiali, że postanowili nie wymagać sprawozdań finansowych za ostatnie dwa lata! Wódz King zobowiązał się jednak do przeprowadzenia kontroli finansowej, za co należą mu się słowa uznania. Coś mi mówi, że jeszcze o Gull Bay usłyszę. Teraz jednak pozostaje mi zadowolenie z wyników wyborów.


Przenieśmy się jednak do mojego nowego rezerwatu. Uczę już trzeci tydzień i jakoś nikt się nie kwapi, by podpisywać ze mną jakąś umowę, a i do płacenia nikt się nie wyrywa, co mnie nieco stresuje, szczególnie po moich doświadczeniach z Gull Bay. Uspokajają mnie nieco zapewnienia innych nauczycieli, że rezerwat płaci. Może nie zawsze na czas, ale płaci. No pożyjemy, zobaczymy. Póki co czuję się "Amerykaninem" (nie w sensie obywatela USA, ale mieszkańca Ameryki Północnej) pełną gębą – linia i karty kredytowe "wymaksowane", pożyczki nabrane tu i ówdzie, czyli życie na kredyt jak się patrzy.


Sytuację komplikuje fakt, że by dostać wypłatę, muszę mieć konto w CIBC. Inaczej dostanę do ręki czek i tyle. Mogę się głowić, co dalej z nim robić. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to go sobie wsadzić w du...żą kopertę i wysłać do swojego banku w Toronto. Oczywiście wiązałoby się to z dodatkowymi 2-3 tygodniami opóźnienia. Nie rozumiem, dlaczego rezerwat nie może mi zapłacić przelewem na konto w TD czy w BMO, ale o zrozumienie pewnych rzeczy w rezerwatach lepiej nie zabiegać, bo to próżny trud. Szkoda też, że nikt mnie wcześniej o tym nie poinformował – poszedłbym w Toronto do oddziału CIBC i otworzył sobie konto w ciągu pół godziny.
Tutejszy rezerwat jest na tyle rozwinięty, że ma placówkę CIBC, gdzie się udałem tak szybko, jak tylko usłyszałem te nowiny. Placówka przypomniała mi dzieciństwo i punkt skupu butelek po piwie, który miał siedzibę się w obskurnym kantorku miejscowego "blaszaka". Plusem było to, że nie było kolejki. Przy punkcie skupu butelek zawsze była. Pozwalając sobie na dygresję – chyba właśnie tam zaszczepiono we mnie bakcyla filozoficznych dociekań nad naturą świata. Stałem sobie w kolejce, by oddać butelki, które jakieś żule zostawiły na miejscowym boisku, i zastanawiałem nad kwestiami szeroko pojętej aksjologii (jak to możliwe, że dla kogoś pusta butelka jest bez wartości, gdy tymczasem można za nią dostać 20 złotych?), estetyki (które butelki ładniejsze: zielone czy brązowe?), epistemologii (czy pani w skupie pozna się, że jedna z butelek jest wyszczerbiona, jeśli schowam ją pod innymi?) i ontologii (czymże byłby świat bez pustych butelek?).
Koniec dygresji. Wracamy do zasypanego śniegiem rezerwatu i obskurnego kantorka. Podpisałem dwa papiery i z nadzieją w głosie zapytałem panią w okienku, czy mogę przyjść pod koniec tygodnia po odbiór czeków itd. Spojrzała na mnie, jakbym się z choinki urwał (a było przed 6 stycznia, czyli w zasadzie jeszcze okres świąteczny), rzuciła okiem na wiszący na ścianie kalendarz, przewróciła kartkę (w tym momencie kolana się pode mną ugięły), machnęła niedbale ręką w okolicach końca lutego i powiedziała, że może wtedy. "Może". Pozostał mi uśmiech i triumfalny powrót do domu. Kolejna przeszkoda pokonana.


Właściwie sam sobie jestem winny, bo drugi raz w życiu znajduję się w tej sytuacji. Wunnumin Lake (mój pierwszy rezerwat) wymagał od pracowników założenia konta w BMO. Mogłem się przed przyjazdem dobrze dopytać, co i jak. No ale jak to mówią – mądry Polak po szkodzie. Swoją drogą te banki to straszne złodziejstwo. Będę miał teraz trzy konta, ale żadnych pieniędzy na żadnym z nich. Za każde będę płacił – wyjdzie w sumie około 25 dolarów miesięcznie (o ile nie więcej). Uzbiera się tych opłat na 300 dolarów rocznie, czyli trzy dni w tym roku przepracuję tylko po to, by utrzymywać banki.


Dosyć narzekania (przynajmniej na ten temat). Póki co nowy rezerwat mi się podoba – większość ludzi, których spotykam, jest sympatyczna i, co najważniejsze, szkoła wydaje się być w miarę zadbana. Spora w tym zasługa dyrektorki – byłej miejscowej nauczycielki. Kobieta wydaje się mieć jasną wizję tego, co chce osiągnąć (a to już połowa sukcesu), i zna lokalne realia, innymi słowy nie oczekuje cudów. W zeszłym roku rezerwat miał dyrektora z południa – z wszelkimi tytułami i kursami wymaganymi przez Ministerstwo Oświaty. Na nic się to zdało. Po kilku miesiącach dyrektor podziękował za współpracę i czmychnął z rezerwatu. Po prostu nie da się tutaj funkcjonować, tak jak widziałoby to ministerstwo. Dyrektorka nie dość, że odebrała mnie z lotniska, to jeszcze obwiozła po okolicy, pokazując, co gdzie jest. Niby mała rzecz, ale pozwala się szybciej odnaleźć w nowym, obcym miejscu.


Jeśli chodzi o samą szkołę, to wyraźnie po niej widać problemy wynikające z chronicznego niedoinwestowania, o którym już pisałem w zeszłym tygodniu. Zaczyna się od rzeczy tak podstawowych, jak stare krzesła i biurka – pewnie pamiętające czasy, gdy sam chodziłem do szkoły w zeszłym tysiącleciu, po brak personelu innego niż podstawowy. Jest z tym trochę tak jak z papierem toaletowym (bez urazy) – nie widzi się, jak jest ważny, póki go nie zabraknie.


Taka na przykład bibliotekarka. W większości "normalnych" szkół w GTA wziąłbym dzieci do biblioteki raz – dwa razy w tygodniu, gdzie pani bibliotekarka przeczytałaby im bajeczkę (większość dzieci by słuchała – tylko dlatego, że byłaby to dla nich jakaś odmiana), po tym wypożyczylibyśmy książki do czytania w klasie i w ten sposób miałbym dwie lekcje "z głowy". Bynajmniej nie chodzi mi o to, że nie chce mi się planować lekcji i że chcę zarobić na chleb przy jak najmniejszym wkładzie pracy, lecz o to, że pozbawiony jestem możliwości uatrakcyjnienia moim uczniom nauki poprzez "wyprawę" do biblioteki. Czyli czegoś, co zapewnia prawie każda szkoła w południowym Ontario.
Nauczyciel-bibliotekarz, któremu nie brakuje fantazji i ochoty, potrafi zdziałać cuda, nakłaniając nawet najbardziej opornego ucznia do czytania. A chociażby nawet nie miał fantazji ani ochoty na robienie czegoś ekstra, to przynajmniej zadba o to, że biblioteka ma nowe książki i że są one łatwo dostępne zarówno dla uczniów, jak i dla nauczycieli. Nasza szkoła dostała niedawno książki – ponad 70 ogromnych pudeł książek przysłanych szkole za darmo przez Klub Bobra (http://www.clubamick.ca/), no ale co z tego, jeśli nie ma komu ich posegregować, skatalogować, poukładać na półkach? Bibliotekarz (nawet na pół etatu) rozwiązałby sprawę, no ale szkoła nie ma pieniędzy na dodatkowy etat. Nie ma co narzekać – narzekanie jest – jak to mówią Kanadyjczycy – "like rocking in a rocking chair... gives you something to do, doesn't get you anywhere".


Skoro mowa o narzekaniu – z rozbawieniem czytam na fejsbuku opisy przerażającego mrozu, jaki skuł Toronto. Ludziska biadolą, że termometr pokazuje minus 14 stopni Celsjusza (minus 20 temperatury odczuwalnej, czyli po naszemu: wind chill). My mamy tu minus 35 dzień w dzień (co z wind chill daje nam około minus 45 – 50). Ziąb taki, że aż dech zatyka, jak się wyjdzie na zewnątrz.
Parę dni temu popełniłem błąd i popędziłem do szkoły bez rękawiczek. Byłem spóźniony, spieszyłem się, a że nie jest daleko (może ze 20 metrów), to pomyślałem, że rękawiczki mi w sumie niepotrzebne. Zwykle nie są mi potrzebne, bo i do czego? Złapałem za klamkę, a ta... złapała mnie! Dłoń przymarzła mi do metalu. Właściwie to mogłem się tego spodziewać, bo wstając rano, widziałem, że moje okna pokryte są dwucentymetrową warstwą lodu. Od wewnątrz... Wszystko to sprawia, że "przeprosiłem się" z kolejnym wspomnieniem z dzieciństwa: szlafmycą. Jakby kto nie wiedział co to, to służę definicją: "dawne nakrycie głowy, które było zakładane do snu, zazwyczaj przez ludzi starszych, łysych lub przez osoby odczuwające dotkliwy chłód w nocy". Innymi słowy, mam aż trzy powody, by zakładać na noc szlafmycę.


Aleksander Borucki
Północne Ontario

piątek, 18 styczeń 2013 13:47

Przyjdą zmiany?

Napisane przez


Troszkę będzie w tym tekście podróżowania w czasie i przestrzeni, bo o nowym rezerwacie póki co niewiele mogę napisać. Ludzie wydają się mili, uczniowie w szkole sympatyczni i w miarę grzeczni. Pod tym względem to kolosalna różnica w porównaniu do poprzedniego rezerwatu, gdzie każdy uczeń klął jak szewc i w ciągu pierwszego tygodnia w szkole miało miejsce kilka bójek, w tym jedna na tyle poważna, że trzeba było wzywać pogotowie i policję. Taka już chyba specyfika tego poprzedniego rezerwatu, bo na przykład w trakcie noworocznej zabawy Indianie pobili się tam siekierami, niczym nasi górale ciupagami. Nie bardzo w te góralskie historie o laniu się ciupagami wierzę, a tu i owszem, bijatyka była i "podatnik" pewnie znów zabulił za przylot helikoptera z Thunder Bay. Teraz "podatnik" będzie musiał zapłacić jeszcze za nowy radiowóz, bo miejscowi skradli stary. Cieszę się, że już tam nie jestem, chociaż ciekawią mnie dalsze losy wspólnoty (jak na przykład, moich uczniów i ludzi, których tam poznałem).

View the embedded image gallery online at:
http://www.goniec24.com/u-indian?start=14#sigProIdbbbc3507d4

Na przykład z niecierpliwością oczekuję wieści na temat wyników wyborów nowego wodza i członków rady plemiennej. Gdy kreślę te słowa (sobota, po 20.00) w wiosce właśnie zamknięto lokal wyborczy i odbywa się liczenie głosów. Mam nadzieję, że wybory przyniosą zmiany i że zarówno nieudolny i nieuczciwy wódz, jak i jego równie nieudolni radni stracą stanowiska. Z drugiej strony, wiem, że system jest po ich stronie.
Jedną z bolączek rezerwatów jest chory system rządów, w którym grupa sprawująca władzę ma tak dużą (o ile nie całkowitą) kontrolę nad finansami i wszystkimi innymi aspektami organizacji życia społecznego, że zupełnie nie jest w jej interesie zmiana status quo. Za dużo przywilejów do stracenia... No i co ze sobą zrobić w wyniku utraty posady? O pracę w rezerwacie raczej trudno, a i wątpliwe, by dla starego wodza znalazło się miejsce wśród urzędników nowej administracji. Nie dziwota, że wodzowie trzymają się stołków rękami i nogami. Z kolei ludzie, którzy mogliby pragnąć zmian, zwykle mają za mało środków, by je przeforsować. Chyba że zaczną werbować sojuszników, obiecując im przyszłe korzyści (stanowiska, zamianę domu na większy lub jego remont itd.). W ten sposób niezdrowa sytuacja się powtarza. Pożyjemy, zobaczymy. Te wybory mogą być inne, bo zamieszanie wokół ustawy C-45, głodówka Theresy Spence i manifestacje Idle No More pobudziły większą niż zwykle liczbę Indian do głosowania.


Mówiąc o Idle No More – to, co pokazują media, to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Prawdziwe wrzenie widzi się, wchodząc na grupy internetowe rezerwatów, czy też czytając uaktualnienia na Facebooku. Na początku miałem bardzo pozytywne nastawienie do "ruchu". Pobiegłem nawet na demonstrację w Toronto, gdzie protestujący na skrzyżowaniu Yonge i Dundas zablokowali ruch na 20 minut. Teraz mój entuzjazm znacznie osłabł. Co ciekawe, stało się to na samej manifestacji. Po prostu zdałem sobie sprawę, że (znowu!) jestem wśród niepoprawnych romantyków.
Podstarzali hipisi, młodociani hipsterzy, oczywiście całkiem spora grupa Indian, spragnieni czynu "działacze", ekolodzy z zamiłowania i wszelkiej maści kontestatorzy. Za wiele wątków, za dużo spraw na raz, jednym słowem, ideowy kociokwik. Gdybym w tym wszystkim trochę nie siedział, bez wątpienia pogubiłbym się, czytając transparenty. Głosiły one wszystko: od walki o "treaty rights" (prawa przyznane Indianom na mocy traktatów), przez sprzeciw wobec ustawy C-45, obrzucanie inwektywami premiera Harpera, informowanie o nierównościach w finansowaniu indiańskich szkół, nawoływanie do "Indiańskiego powstania", dopytywanie się o zaginione Indianki (to temat na zupełnie inny artykuł), do przypominania o szkołach rezydencjalnych i Sixties Scoop (to też zupełnie osobny temat) i walki o wodę i czystą, ekologiczną energię.
Zdałem sobie sprawę, że inicjatywa Idle No More, jakkolwiek chwalebna, bo nawołująca do (politycznej) aktywności, raczej marne ma szanse na zdziałanie czegokolwiek. Nie tylko przez tę oszałamiającą różnorodność problemów, z jakimi się stykamy, mówiąc o sytuacji Indian, lecz również przez brak "dobrej woli" ogółu społeczeństwa, a co za tym idzie – nastawienia polityków.


Większość mieszkańców Kanady widzi Indian w bardzo negatywnym świetle. Komentarze, jakie czyta się na internetowych forach, czy nawet to, co czasami słyszę od ludzi, przyprawia o zawrót głowy. Z tych czy innych względów łatwo było nam przypiąć Indianom łatkę leniwych darmozjadów i nierobów, co to tylko czekają na kolejną zapomogę od rządu, ale prawda – jak zwykle – leży pośrodku.
Dla przypomnienia: powstała w 1991 roku RCAP (Royal Commission on Aboriginal Peoples – pisałem już o niej, gdy poruszałem sprawę szkół rezydencjalnych) po pięciu latach wgłębiania się w zagadnienia związane z sytuacją Indian w Kanadzie opublikowała specjalny raport, którego opasłe pięć tomów próbuje wyjaśnić, co na linii Indianie-Kanada poszło źle i jak temu zaradzić. Ostatni piąty tom raportu przedstawia 20-letni plan naprawy sytuacji i ponad cztery setki sugestii, jak to uczynić.


Dziesięć lat po opublikowaniu raportu, AFN (Assembly of First Nations) wystawiło Kanadzie "świadectwo" z ocenami za wdrażanie jego postanowień. Większość ocen jest negatywna. Rząd po prostu zrobił bardzo mało, by polepszyć sytuację Indian. Widzę to na własnym, szkolnym podwórku. Trudno mi zrozumieć, dlaczego indiańskie szkoły, w których potrzeby są tak wielkie, dostają mniej pieniędzy od prowincyjnych. Znacznie mniej – i to od lat.
Formuła finansowania indiańskich szkół nie zmieniła się od prawie 20 lat. Można mówić o chronicznym niedoinwestowaniu. Polecam artykuł "MacLeans" z sierpnia zeszłego roku, który opisuje sytuację dwóch sąsiadujących ze sobą szkół. Indiańska dostawała 3200 dolarów mniej na ucznia na rok. Łatwo obliczyć, że przy zaledwie setce uczniów (a szkoła liczy ponad trzystu) wychodzi 320 tysięcy rocznie (pensje dla sześciu dodatkowych nauczycieli albo od groma ołówków i kredek). Przez 20 lat można by uzbierać prawie sześć i pół miliona. Nie wspominając już o tym, że koszty operacyjne szkół (i wszystkiego innego) na północy są dużo, dużo wyższe niż tych na południu.
Łatwo Indian ganić i posądzać o lenistwo, trudniej przyznać się do faktu, że sytuacja, w której się znaleźli, została spowodowana w znacznej mierze przez nas samych (czyli "kolonizatorów" bądź "osadników"). Trochę to tak, jakby przetrącić komuś nogi, wrzucić go do studni, a potem narzekać, że tam siedzi, sam nie wychodzi i tylko biadoli, by go wyciągnąć. Zresztą z tym "wrzucaniem" różnie było. Czasami było to nie tyle "wrzucenie", ile "przywabienie".


Na przykład Indianie z Attawapiskat, tego Attawapiskat, o którym ciągle tak głośno i którego wódz Theresa Spence głoduje w Ottawie, znaleźli się tam, gdzie teraz są, przez katolickich misjonarzy, tych samych, których znamy z Mississaugi – oblatów. Nie zarzucam oblatom żadnej złej woli, gorąco wierzę, że chcieli pomóc Indianom przez uczenie ich pisania, czytania, dostęp do nowoczesnych lekarstw i technologii itd., ale koniec końców wyszło, jak wyszło.


Indianie docenili poświęcenie księży i osiedli w pobliżu misji. Oblaci założyli w Attawapiskat pierwszy ogród, zbudowali tartak, szkołę, kościół (zresztą dalej tam stoi), szpital... Stopniowo niewielka osada rozrosła się na tyle, że tradycyjne łowienie ryb i polowanie na karibu nie wystarczało, by wszystkich wyżywić, ani nie było gdzie ich wszystkich pomieścić. Indianie z biegiem lat odeszli od tradycyjnych zajęć i okazało się, że nie bardzo mają co robić i że nikt nie ma pomysłu na zapewnienie im godnej egzystencji. W poprawie warunków życia z pewnością nie pomogły katastrofy, jakie stały się ich udziałem – wyciek dziesiątek tysięcy litrów paliwa, który zniszczył nową szkołę, kolejne powodzie i awaria systemu kanalizacyjnego, w wyniku której ścieki zalały kilkanaście domów, pozostawiając ponad 90 osób bez dachu nad głową. Tymczasem na ich tradycyjnych terytoriach powstała jedna z największych na świecie kopalni diamentów, przynosząca kolosalne zyski korporacji De Beers i odprowadzająca pieniądze bezpośrednio do prowincji Ontario z pominięciem Attawapiskat (De Beers odprowadza do prowincji 13 proc. dochodów, a Attawapiskat dostaje 1 proc.). W osadzie działa też sklep – The Northern – powstały z faktorii handlowej Kompanii Północno-Zachodniej (North West Company), która wcześniej za grosze skupowała od Indian futra i skóry, a teraz ze skór łupi ich samych. Pojemnik soku kosztuje tam ponad 10 dolarów i mało kogo nań stać, a korporacja zanotowała w zeszłym roku zyski rzędu kilkudziesięciu milionów dolarów. Trudno się dziwić Indianom z Attawapiskat, że czują się oszukani, wykorzystani, zepchnięci na bok, gdy reszta kraju czerpie z ich bogactwa i tuczy się na ich krzywdzie i biedzie. W tym wszystkim zachowali wdzięczność do sędziwego, 80-letniego księdza służącego w miejscowej parafii od 1975 roku i nazwali jedną ze szkół jego imieniem.
Podobne odczucia są w innych rezerwatach. Pierwszy z rezerwatów, w których uczyłem, miał na swoich terenach kopalnię złota, drugi (ten gdzie właśnie odbyły się wybory) kopalnię palladu. Każda z kopalni jakoś tam próbuje zjednać sobie przychylność Indian, organizując bezpłatne szkolenia, dając im możliwość zatrudnienia, finansując imprezy czy młodzieżowe drużyny hokejowe, ale w obliczu przerażającej biedy w rezerwatach wynikającej z chronicznego niedofinansowania – wszystko to ciągle wydaje się być za mało, stąd popularność Idle No More wśród Indian.


Gdy rzeczywistość jest szara, przygnębiająca i w sumie bez perspektyw na poprawę sytuacji – łatwo uciec w marzenia i sny o wielkiej przeszłości. Łatwo być internetowym wojownikiem wymachującym szabelką Facebooka i kryjącym się za tarczą komputerowego ekranu. Łatwo dać się złapać na górnolotne hasła "suwerenności", o byciu "obrońcą natury", o "niezbywalnych prawach". Dużo trudniej wziąć się do roboty i dzień po dniu kreować lepszą rzeczywistość dla siebie i swojego plemienia czy też narodu. Szczególnie jest to trudne, gdy – jak to śpiewa Kazik – "roboty tutaj nie ma, i co ty na to powiesz?" i gdy ma się kręgosłup przetrącony przez brak wiary w siebie, paraliżujące poczucie krzywdy i do tego nastawienie "bo mi się należy" (to ostatnie w przypadku Indian o tyle usprawiedliwione, że istotnie naobiecywano im ile wlezie, byleby tylko dobrać się do ich ziemi).
Nie jest to aż tak odległe od tego, co możemy zobaczyć w Polsce w postpegeerowskich wsiach, czy też śląskich miastach, gdzie pozamykano huty i kopalnie i gdzie ludzie nie mają do roboty nic innego niż stanie w kolejce po zasiłek i topienie smutków w butelce gorzały. Jakoś trudno sobie wyobrazić, by z czystym sumieniem móc określić tych ludzi mianem nieudaczników i nierobów żerujących na państwowych zapomogach. Czasami po prostu bywa tak, że jakaś grupa ludzi zostaje wyrzucona z pędzącego ekspresu "postępu" przy okazji kolejnego zakrętu historii.


Aleksander Borucki
Północne Ontario

piątek, 11 styczeń 2013 19:06

Znów na północy...

Napisane przez


Przede wszystkim: do siego roku! Mimo iż mam pełną świadomość, że tekst ten najprawdopodobniej nie trafi na łamy noworocznego numeru "Gońca", chciałbym złożyć wszystkim szanownym Czytelnikom jak najserdeczniejsze życzenia na nowy rok, czy właśnie po prostu "do siego roku"! Do siego, czyli do następnego. 

Z umiłowaniem zacząłem znów używać tej archaicznej, na poły zapomnianej, dziwacznej formy noworocznych życzeń. Zauważyłem, że pomaga mi się ona samemu określić, nawiązać do moich korzeni, a ponadto jest w tych staropolskich życzeniach pewna mądrość, a mianowicie skupienie się na tym, co najbardziej istotne, czyli samej egzystencji. Bogactwo, szczęśliwość, pomyślność wszelkiego rodzaju byłyby bez znaczenia, gdyby nas samych zabrakło. Zatem do siego roku – abyśmy się mogli spotkać w tym samym gronie za rok.

Może "na starość" robię się coraz bardziej nostalgiczny, a może po prostu powinienem następne wakacje spędzić w Polsce, bo coraz bardziej czuję pragnienie określenia się, zdefiniowania kim jestem.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to swoiste rozbicie jaźni bierze się z mojego nomadycznego trybu życia, który sprawia, że nigdzie nie mogę zapuścić korzeni. Jest to po prostu dodatkowy koszt, jaki przychodzi mi płacić za bycie nauczycielem na północy Kanady. Przez ostatnie cztery lata co rok mieszkałem w innym miejscu. Nie dalej jak wczoraj rano (2 stycznia) ruszyłem w ostatni etap mojej kolejnej podróży na północ i od wieczora jestem w nowym rezerwacie.

Piszę "kolejny etap", bo siłą rzeczy podróż musi odbywać się etapami. Najpierw pakowanie najistotniejszych rzeczy w Toronto, wysyłanie czego się da miejscowym Pekaesem (Greyhound Curier Express) na północ, po czym przelot do Thunder Bay (dobrze, że Porter znowu ogłosił promocyjne ceny biletów, dzięki czemu mogłem tam polecieć za zaledwie 130 dol.), wypożyczenie samochodu, odebranie pakunków z dworca i z magazynu (storage unit), przepakowywanie pudeł, opisanie ich na nowo, przewiezienie ich do biura spedycyjnego Wasaya Airways, przesłanie ich na północ (robiąc z samym sobą zakłady, co dojdzie zniszczone, a co dopiero po kilku tygodniach), no i już prawie, prawie wszystko...
Pozostaje lot dwoma maleńkimi samolotami o siedzeniach tak małych i ciasnych, że ledwie się w nie wcisnąłem w swej zimowej kurtce. Byle tylko pogoda była dobra, bo inaczej można utknąć w takim Sioux Lookout na kilka dni.
Dość powiedzieć, że jest to logistyczny koszmar, który na dodatek wiąże się z poważnymi wydatkami. W tym roku wydałem już na tę podróż (właściwie przeprowadzkę) 1681 dolarów – nie licząc paliwa zużytego na wożenie rzeczy to tu, to tam. Oczywiście band (plemię) zwróci mi za bilet lub jego część, a resztę będę próbował odpisać od podatku, co zaowocuje (jak zwykle) burzliwą wymianą "listów miłosnych" pomiędzy mną i urzędem skarbowym (Revenue Canada). Czas, stres, pieniądze na wysłanie listów. Cóż... kolejny "dodatkowy koszt" uczenia na północy.

Prawda jest taka, że w tym roku nieco przesadziłem, wysyłając sobie sporo "zabawek" – narty, rakiety śnieżne, sprzęt hokejowy (łyżwy, ochraniacze, kask etc.), rower z dodatkowym zapasem dętek i opon, sprzęt kuchenny, telewizor. Mógłbym przyjąć postawę minimalisty i pojechać z jednym małym bagażem mieszczącym bieliznę i kilka ubrań na zmianę. Ale będę tu przez sześć miesięcy, z czego cztery w śniegu po pas, więc głupio byłoby nie skorzystać z tego. Poza tym nie ma tu żadnych możliwości rekreacji – nie ma kina, siłowni, basenu, centrum handlowego, restauracji, baru, mój apartament nie ma kablówki czy Internetu, więc siłą rzeczy – trzeba sobie samemu zapewniać rozrywki.

Mimo oczywistych niedogodności związanych z przenosinami – miło było odwiedzić Thunder Bay. Miasto to żyje zupełnie innym rytmem niż Toronto. Ludzie wydają się bardziej zrelaksowani, bardziej ze sobą zżyci. Kilka razy trafiło mi się, że osoba stojąca przede mną w kolejce do kasy ucięła sobie z kasjerką pogawędkę – a to o problemach rodzinnych, a to o planach na Nowy Rok, a to o czym innym.
Nie ma tego tłumu ludzi – tłoczących się z przodu, napierających na nas z tyłu. Zupełnie inaczej się też jeździ... Jakie korki? Gdzie? Chciałem pojechać do kina na seans o 20.00, było już pięć po, kino na drugim końcu miasta... Pojechałem. O 20.22 siedziałem w fotelu, właśnie się kończyły reklamy. Wszystko jakieś takie "normalniejsze".

View the embedded image gallery online at:
http://www.goniec24.com/u-indian?start=14#sigProId8acf8ca276

 

Opisy zdjęć

0326 – lot nad północnym Ontario.

0337 – jeden z samolotów firmy Wasaya (Wasaya znaczy „Wschód Słońca”). Pilatus PC-12 zabiera na
pokład do 9 pasażerów.

8056 – powrót z przejażdżki rowerem. -33 stopnie Celsjusza, śnieg i wiatr sprawiły, że była ona krótka.
Ot do sklepu i z powrotem. 20 minut. Nie jeździłem już jakiś czas w takich mrozach i zapomniałem jak to
jest... Największym problemem jest nie to że łańcuch chodzi dosyć topornie, ale to że albo gogle parują i
nic się przez nie nie widzi albo – po ich ściągnięciu – rzęsy górnej powieki przymarzają do dolnej podczas
mrugania, więc... również niczego się nie widzi.

8090 – zima na całego. Dom raczej mało szczelny skoro takie sople.

8060 – przed szkołą wataha bezpańskich psów: stały powód zatargów między nauczycielami i
miejscowymi. Nauczyciele (gdy miejscowi nie patrzą) dokarmiają pieski, miejscowi do nich strzelają.
Dostałem właśnie od wodza pismo zakazujące karmienia psów. Zbierające się w pobliżu szkoły
bezpańskie (i głodne) psy mogą stanowić zagrożenie dla dzieci.

8061 – na prawo szkoła, na lewo moja „piramida mieszkalna”, pośrodku stadko bezpańskich psów.

8067 – samochód sobie tak „przezimuje” aż do wiosny.

8072 – jeden ze znaków w rezerwacie nakłaniający do trzeźwości i nie używania narkotyków.


Po lataniu z Toronto, czy to na lotnisku Pearsona, czy na wyspie, gdzie ochrona mnie zawsze przetrzepie, każe ściągać buty, opróżniać kieszenie do ostatniego centa, wylewać wodę z butelki etc., lot z Thunder Bay na północ to betka.
Na przykład przyniosłem z sobą na lotnisko karabin – nikt mnie nie powalił na podłogę i nie potraktował taserem niczym naszego rodaka w Vancouverze. Nikt nie chciał nawet na ów karabin spojrzeć – ważne jedynie było, bym nie miał przy sobie więcej niż pięć funtów amunicji. Miałem dwa.
Co prawda karabin gdzieś teraz zaginął i będę musiał dzwonić do przewoźnika i się dopytywać, ale wiem, że prędzej czy później się znajdzie. Od świtu (jest 9 rano, gdy piszę te słowa) wylądowały już tu dwa samoloty – słyszę je, bo mieszkam blisko lotniska, dziś będą jeszcze dwa, więc jest spora szansa, że do wieczora karabin tu dotrze.

Skoro mowa o tym, gdzie mieszkam – po raz pierwszy będę zakwaterowany w kompleksie mieszkalnym. Do tej pory zwykle miałem osobny dom, więc cieszę się na coś nowego. Może będę mieszkał z fajnymi ludźmi, czas pokaże. Co do samego lokum, daleki jestem od zachwytu: apartament czekał na mnie brudny, zagracony i stary, niczym opuszczony hotel robotniczy z lat osiemdziesiątych.
Kuchnia i łazienka tak zapuszczone, że aż strach czegoś dotknąć. Zlew w kuchni zatkany. Sedes bez klapy. Dziury w ścianach. Okna zakryte jakąś szmatą. Meble skompletowane jakby z pięciu różnych zestawów, nic do niczego nie pasuje. No i jeszcze będę musiał za te "luksusy" płacić 400 dolarów miesięcznie.
Cóż, życie na północy nie rozpieszcza. W godzinę przeorganizowałem lokum i już wygląda dużo lepiej, na weekend wybiorę się do sklepu – może będą mieli co mi potrzeba, by uczynić to miejsce piękniejszym: nieco szpachlówki, wiadro farby i będzie się jakoś żyło. Może się uda przekonać miejscowych, by mi odpuścili miesiąc czynszu w zamian za "remont".

Sporym plusem jest to, że mieszkam TUŻ przy szkole. Okno swojej klasy widzę z okna mojego apartamentu. Szkoła jest nie dalej niż 20 metrów od budynku, w którym mieszkam. Jak przypominam sobie czasy, gdy z Mississaugi dojeżdżałem do pracy w Scarborough, spędzając po półtorej godziny dziennie (gdy nie było korków) na 401, to czuję się szczęśliwcem.
Oszczędność rzędu 8-10 godzin tygodniowo na samych dojazdach. Około 30 godzin w miesiącu, czyli jakieś 300 w ciągu roku szkolnego. 12 pełnych dób, które spędzę tak, jak na to będę miał ochotę, a nie za kierownicą samochodu, stresując się, że się spóźnię do pracy, albo że jestem zbyt zmęczony, by w ogóle prowadzić. To oczywisty plus mieszkania i pracowania na północy. Jeden z niewielu.

Zdaje mi się, że życie północnego nomada, planowane przez mnie jako coś tymczasowego, może stać się moim udziałem na dłużej, niżbym chciał. Wprowadzony niedawno przez liberałów Bill 115 "Putting Students First Act" reorganizujący szkolnictwo w Ontario dotyczy i mnie, mimo że nie pracuję w żadnym z większych publicznych kuratoriów oświaty (school board). Ustawa 115 nakazuje kuratoriom zatrudnianie na stałe tylko takich nauczycieli, którzy już mają tam staż jako nauczyciele zastępczy. Innymi słowy: wracając z północy z 4-letnim doświadczeniem, mam mniejsze szanse na pracę w Toronto niż ktoś, kto przepracował tam tylko pół roku (po dzień – dwa na raz w różnych szkołach – jako nauczyciel zastępczy). Mam nadzieję, że głupia ustawa zostanie zniesiona, chociaż wiem, że marne są na to szanse. Patrząc przez pryzmat swoich doświadczeń i biorąc pod uwagę nowe prawodawstwo, każdemu nowemu absolwentowi studium nauczycielskiego radziłbym raczej starać się o pracę w miejscu docelowym (Toronto, Mississauga, Thunder Bay etc.), niż iść w moje ślady i tułać się po północy.
Północ może być wspaniałą przygodą, ale przygoda ta jest niesłychanie wyczerpująca pod wieloma względami.
Jeśli dodatkowo wiąże się ona z utrudnieniem znalezienia zatrudnienia na południu – to chyba po prostu nie warto w nią inwestować ni czasu, ni sił.

sobota, 22 grudzień 2012 11:18

Wrzenie w indiańskim świecie

Napisane przez

boruckiMamy w Polsce legendę o rycerzach śpiących w tatrzańskich jaskiniach pod Giewontem. Mają się oni obudzić, gdy kraj będzie w wielkim zagrożeniu, by przyjść z pomocą w potrzebie. Mamy wiersz Gałczyńskiego "Pieśń o żołnierzach z Westerplatte", gdzie czytamy:

Lecz gdy wiatr zimny będzie dął
i smutek krążył światem,
w środek Warszawy spłyniemy w dół,
żołnierze z Westerplatte.

Mnóstwo podobnych legend krąży po całym świecie, mają swoją i Indianie. Dotyczy ona Śpiącego Giganta (Sleeping Giant) – formacji skalnej na Jeziorze Górnym, dobrze widocznej z Thunder Bay. Wedle legendy Odżibuejów (Ojibway), jest to Nanabusz (Nanabozho), który zamienił się w skałę, po tym jak Indianie wyjawili białym tajemnicę lokalizacji kopalni srebra na Silver Islet. Niektórzy twierdzą, że przyjdzie czas, gdy Nanabusz się obudzi. Niektórzy twierdzą, że już się to stało – za sprawą premiera Harpera.

Zanim jednak wgłębię się bardziej w tłumaczenia, dlaczego kanadyjskie środowisko Indian zawrzało, powinienem skreślić parę zdań o moich własnych losach, by (dla pewnego rodzaju elementarnej uczciwości) wyjaśnić, dlaczego ten tekst powinno czytać się z pewnego rodzaju dystansem. Nie mam zamiaru udawać obiektywności i pisać pod dyktando politycznej poprawności.
To, co napiszę, będzie mocno nacechowane moimi własnymi doświadczeniami i subiektywną oceną sytuacji. Owszem, staram się zapoznawać z różnymi źródłami i opiniami odmiennymi od moich i trzymać emocje na wodzy, czasami jednak nie do końca się to udaje.

Czasami tych emocji (szczególnie negatywnych) nazbiera się tyle, że najlepiej wziąć sobie na wstrzymanie, ochłonąć, przemyśleć sprawy – co zresztą zrobiłem, nie pisząc do "Gońca" przez ostatnie pół roku, pomimo zachęt ze strony redakcji pisma, jak i wiernych czytelników moich tekstów. Nie, nie zabrakło mi tematów, wprost przeciwnie – o wielu ekscytujących sprawach pewnie jeszcze napiszę. Problem leżał raczej w głębokiej niechęci do powrotu – choćby myślą – do rezerwatu, w którym spędziłem ostatni rok szkolny. Dziś, gdy już nabrałem dystansu, mogę się przyznać – przed sobą i przed Państwem, że zapadłem na PTSB – zespół stresu pourazowego. Odpowiedzialna praca w niezwykle ciężkich warunkach, ogromny stres i stałe obciążenie psychicznie, w końcu też osamotnienie dały mi się poważnie we znaki i sprawiły, że musiałem się poważnie zastanowić, czy kariera nauczyciela jest tym czymś dla mnie właściwym. Doszedłem do wniosku, że problem jest nie tyle w samej pracy i wyborze kariery, ale w niesłychanie dysfunkcyjnej społeczności, w której przyszło mi funkcjonować. Było tam tak "ciekawie", że pod koniec zeszłego roku szkolnego myślałem o składaniu podań o pracę do miejsc takich jak Afganistan, Somalia czy Irak – byleby tylko dalej od miejsca, w którym byłem.

Koszmar ciągnął się przez długi czas – nawet już po zakończeniu roku szkolnego. Troszkę z mojej własnej winy, bo miast pogodzić się z faktem, że mnie wykorzystano i oszukano, zaangażowałem się w walkę o swoje prawa (czyli między innymi o to by otrzymać zapłatę) i zacząłem pisać listy do wodza plemienia i do INAC (Indian and Northern Affairs Canada), a więc do "Ministerstwa do spraw Indian". Wódz nigdy nie odpowiedział, ale tego się spodziewałem, po tym jak parę miesięcy wcześniej moje zapytanie o kontrakt zbył, mówiąc, że "jego ludzie (czytaj: Indianie) nie potrzebują kontraktów, bo większe znaczenie przypisują tradycji ustnej". INAC odpowiedział po kilku miesiącach, że nic im do tego, co się w rezerwacie wyprawia, i że wszystkie kwestie sporne między mną i administracją rezerwatu powinien wyjaśniać kontrakt...

Nawet dziś, gdy piszę te słowa (w pół roku po opuszczeniu rezerwatu), czuję wzbierający gniew powodowany poczuciem niesprawiedliwości. Potęgowane jest to świadomością, że wódz i radni plemienia, którzy (nie ma co owijać w bawełnę) mnie oszukali i okradli z zapłaty za ciężką pracę, najprawdopodobniej pozostaną na swoich stołkach na następną kadencję. I to dzięki moim (między innymi) pieniądzom. Dodatkowe środki finansowe, które INAC wysłał do rezerwatu z przeznaczeniem "na szkołę" i pensje nauczycieli, nigdy do nas (lub do szkoły) nie trafiły i pewnie zostały użyte w zgoła innych celach. Jakich? Na przykład przez całe lato rezerwat urządzał zabawy i festiwale, a teraz wydaje świąteczne bożonarodzeniowe bale.

Powiem wprost: popieram ideę festiwali i zabaw, bo sprzyja to integracji skłóconej wspólnoty i wprowadza iskierkę radości w raczej smutne życie biedujących Indian i nieszczególnie przeszkadza mi, że to "z pieniędzy szkoły". Chociaż może powinno. Bo fajnie byłoby, gdybym nie musiał kupować kredy albo ołówków za własne. Fajnie byłoby też mieć w szkole Internet i jakiś działający komputer (poza moim) i drukarkę. Albo jakąś nową książkę. Łatwiej by się uczyło. Dobrze byłoby też wymienić wybite szyby. Albo kupić mydło, by uczniowie mogli umyć ręce po skorzystaniu z toalety. Byłoby przyjemniej. Uczniom, mnie, wszystkim.

O ile wcześniej z wodzem było się ciężko skontaktować – nie przyjeżdżał do rezerwatu za często, nie odpowiadał na telefony czy e-maile, w szkole przez cały rok pojawił się tylko za cztery razy i to zawsze tylko na chwilkę, to teraz nie można mu odmówić inicjatywy – widać go na zdjęciach z każdego kolejnego balu. Stoi w progu w rozchełstanej koszuli lowelasa i ostentacyjnie wita gości, robiąc sobie zdjęcia z kim się da. To nic, że w tym roku szkołę w rezerwacie otworzono dopiero pod koniec października. Ważne, że bal się udał. To nic, że niedawno musiano ją znowu zamknąć, bo zabrakło pieniędzy na olej opałowy, by ją ogrzewać. Dzieci straciły kolejnych parę dni nauki, zanim zażegnano kryzys, ale to nic, to nic... Ważne, że każdy, kto przyszedł na bal, otrzymał bon towarowy Walmartu wartości pięćdziesięciu dolarów. Niedługo wybory i ważne, by pamiętać o tym, co istotne. Dzieci i tak nie głosują, a poza tym wydają się cieszyć swobodą, jaką daje im brak szkoły.

Tyle tytułem narzekań na sytuację w moim ostatnim rezerwacie. Można by jeszcze sporo pisać, ale dosyć o tym, bo ważniejsze się dzieją rzeczy w "indiańskim świecie". Innymi słowy, wracamy do tematu z początku – do premiera Harpera i jego starcia (bo tak trzeba to określić) z Indianami. Tematy zgoła nieświąteczne, ciężkie, niewygodne, ale ważne, bo dotyczące przyszłości Kanady i roli, jaką Indianie mają w niej do zagrania. Mam nadzieję, że czytelnicy skuszą się, by poświęcić tematowi nieco czasu. Ale po kolei...

Przez cały rok rząd krok po kroku wprowadzał propozycje nowych ustaw dotyczących Indian (Bill C-45, Bill C-27, Bill S-2, Bill S-6, Bill S-8, Bill C-428, Bill S-212, Bill S-207) – bez konsultacji z nimi, co – wedle samych Indian – stanowi pogwałcenie artykułów 18-20. Deklaracji Praw Ludów Tubylczych Organizacji Narodów Zjednoczonych (United Nations Declaration on the Rights of Indigenous Peoples). Sama deklaracja jest – jak wskazuje nazwa – zaledwie "deklaracją" i bynajmniej nie ma obowiązującej mocy prawnej prawa międzynarodowego czy to w Kanadzie, czy w jakimkolwiek innym państwie – poza Boliwią, która jest pierwszym krajem, gdzie zapisy Deklaracji zostały uwzględnione w swoim wewnętrznym prawodawstwie. Poza Kanadą, przeciw przyjęciu Deklaracji na forum ONZ (w 2007) głosowały USA, Australia i Nowa Zelandia. Każdy z tych krajów ma spory odsetek ludności tubylczej. W 2010 roku Kanada wyraziła oficjalną aprobatę dla Deklaracji, co jednak nie przełożyło się na przyjęcie kursu szczególnej uległości wobec ludności tubylczej.

Na początku grudnia tego roku The Assembly of First Nations (AFN) – Zgromadzenie Pierwszych Narodów, które zrzesza wodzów 639 uznawanych formalnie przez Kanadę grup tubylczych, zorganizowało specjalne spotkanie wodzów w Ottawie. Mieli oni wspólnie wypracować strategię działania wobec coraz bardziej agresywnej polityki rządu. Przy okazji kąśliwa uwaga z mojej strony: znając upodobanie niektórych Indian do hazardu, nie dziwię się, że na miejsce spotkania wybrano hotel z kasynem... Część wodzów zdecydowała się opuścić pielesze ciepłych hotelowych pokoi i udała się pod parlament, domagając się spotkania z premierem Harperem. Interweniowała ochrona, doszło do krótkiej konfrontacji, w trakcie której sfrustrowani wodzowie wyrazili swoje poglądy w raczej nieparlamentarny sposób.
Rozumiem ich rozgoryczenie, jednak samym incydentem byłem raczej zniesmaczony: przekleństwa (łagodne, ale zawsze), przepychanki, groźby raczej nie przysporzą wodzom zwolenników. Przebieg incydentu można sobie obejrzeć na stronie APTN (Aboriginal Peoples Television Network):
http://aptn.ca/pages/news/2012/12/04/chiefs-take-fight-to-house-of-commons-doorstep/
Słychać tam wyraźnie wodzów odgrażających się tym, że zablokują wstęp na terytoria rezerwatów. Widać, że ich frustracja sięgnęła poziomu, w którym układne słowa już nie są w stanie wyrazić ogromu nagromadzonych emocji. Z drugiej strony – szczególnie w perspektywie moich własnych doświadczeń – trudno mi odrzucić bez zastanowienia tezę, że to właśnie skorumpowani lub niekompetentni wodzowie są główną przyczyną tego, że w rezerwatach źle się dzieje. Moje dotychczasowe doświadczenia z administracją rezerwatów nie zawsze były dobre, co w naturalny sposób skłania mnie ku tego rodzaju refleksji. Nie jestem wielkim sympatykiem "Sun News", ale muszę przyznać rację części zarzutów padających pod adresem wodzów w tym krótkim reportażu:
http://www.sunnewsnetwork.ca/video/featured/prime-time/867432237001/band-leaders-protest-budget-for-their-chief-interest/2014106582001
W materiale tym Jerry Agar (reporter "Sun News") w dosyć emocjonalnym wystąpieniu wypowiada się przeciwko mentalności "my przeciw wam" zaprezentowanej przez wodzów. Agar powołuje się na przypadki braku przejrzystości gospodarowania finansami w rezerwatach i przytacza słowa Colina Craiga z Canadian Taxpayers Federation: "Wyobraź sobie, że ktoś ci grozi śmiercią, bo zadzwoniłeś do biura burmistrza i zapytałeś, ile zarobił w zeszłym roku. Wyobraź sobie przez moment, że w dalszym ciągu zadajesz tego rodzaju zasadne pytania i dostajesz więcej gróźb. Nie wspominając o reperkusjach tego rodzaju, że burmistrz pozbawia cię dochodów, zatrzymuje remont twojego domu i wstrzymuje finansowanie edukacji twoich dzieci".

Osobiście nie mam najmniejszych problemów z wyobrażeniem sobie tego rodzaju sytuacji, bo doświadczyłem tej "wszechmocy" lokalnej administracji na własnej skórze. W obu rezerwatach, w których byłem do tej pory wiele miejscowych osób skarżyło mi się na nierówne traktowanie członków plemienia przez wodza i radę plemienną. Pierwszy z rezerwatów nie był jeszcze taki zły, chociaż wiadomo było, kto jest równy, a kto równiejszy. W drugim nepotyzm i kumoterstwo były tak otwarcie deklarowane przez miejscowych, że było to wręcz rażące.

Reportaż wspomina przypadek Attawapiskat, rezerwatu w północnym Ontario, o którym było głośno w zeszłym roku, z uwagi na kryzys mieszkaniowy, jaki tam zaistniał.
Stacje telewizyjne z upodobaniem pokazywały ludzi żyjących w warunkach Trzeciego Świata, podnosząc larum, że to nie slumsy Ameryki Południowej czy Afryki, ale nasze własne kanadyjskie podwórko. Zgodnie z wyliczeniami "Sun News", Attawapiskat (społeczność licząca 1500 osób) w 2010 roku otrzymał od rządu 34 miliony dolarów, z których aż 32 proc. (czyli 11,2 miliona) zostało przeznaczone na pensje i różnego rodzaju benefity miejscowej administracji.

Nie wiem, na ile te wyliczenia są rzetelne. Cyframi można bardzo łatwo manipulować. Wiem jednak, że Attawapiskat publikuje swoje finanse w Internecie. Zaglądnąłem tam i sam się zdziwiłem, widząc, ilu rezerwat zatrudnia radnych i urzędników. I ile niektórzy z nich zarabiają. W końcu indiańska wioska licząca półtora tysiąca mieszkańców to nie wielka metropolia i może nie potrzeba tam aż 12 radnych, wodza, zastępcy wodza, menedżera urzędu plemienia (fucha za 80 tysięcy rocznie!) i tak dalej. A może właśnie potrzeba tych etatów – by ludzie mogli w jakiś sposób zarabiać pieniądze w miejscu, które oferuje bardzo mało możliwości znalezienia zatrudnienia. Z doświadczenia wiem, że czasami z jednej pensji w rezerwacie utrzymują się całe wielodzietne rodziny. Attawapiskat zyskuje w moich oczach przez sam fakt publikowania tych informacji. Nie wszyscy wodzowie i radni są na tyle otwarci, by wyznać, ile zarabiają. Jedno z nowych praw (Bill C-27) zajmuje się finansami indiańskich rezerwatów i nakazuje im publikowanie dochodów wodzów i radnych (a Attawapiskat robi to już od szeregu lat).
Skoro mowa o Attawapiskat: jego wódz, Theresa Spence, podjęła (11 grudnia) strajk głodowy, domagając się spotkania z premierem Kanady i ponownego negocjowania traktatów między Indianami i Kanadą. W gruncie rzeczy jest to kontynuacja protestu wodzów z czwartego grudnia. Wódz Spence przyrzekła, że "umrze", ale podtrzyma swój protest tak długo, ile trzeba, by rząd zaczął traktować Indian poważnie. "The treaty’s been violated [for] so many years and it’s time for the prime minister to honour it and respect our leaders". Gdy piszę te słowa, wódz Attawapiskat głoduje już ósmy dzień – w tipi na Wyspie Wiktorii na rzece Ottawa nieopodal budynku parlamentu. W całym kraju różne organizacje (w tym dwa największe w Kanadzie związki zawodowe: The Canadian Auto Workers Union i the Communications, Energy and Paperworkers Union) deklarują wsparcie dla wodza Attawapiskat i ślą listy do kanadyjskiego premiera i rządu, co dotychczas spotyka się z brakiem odpowiedzi. Budzi to coraz większą niechęć ze strony Indian. W minioną niedzielę Wielki Wódz Zgromadzenia Wodzów Manitoby, Derek Nepinak, ogłosił, że "od dawna milczące wojenne bębny głośno zadźwięczą w uszach wszystkich" – jeżeli wódz Spence umrze wskutek swojej głodówki.
Abstrahując od moich negatywnych doświadczeń z zeszłego roku, muszę przyznać, że Indianie są słusznie rozżaleni i wzburzeni, że "nie mają z kim rozmawiać". Trudno odmówić im racji, gdy uważają, że traktaty, na mocy których oddali Kanadzie ogromne połacie ziemi pod osadnictwo – nie są traktowane przez kanadyjski rząd na serio. Z drugiej strony, kanadyjskiemu rządowi z pewnością trudno odnieść się do traktatów podpisywanych w imieniu kolejnych brytyjskich monarchów: królowej Wiktorii, Edwarda II i króla Grzegorza V. W większości spornych przypadków Indianom przychodzi rozmawiać z mniej znaczącymi biurokratami, którzy zasłaniają się "brakiem kompetencji (możliwości) podjęcia decyzji w tej czy innej sprawie". Okazuje się jasne, że system sprzed stu lat (ostatni traktat – Traktat 11, został podpisany w 1921 roku) nie zdaje już egzaminu. Spędzenie ludzi niczym bydła i zamknięcie ich w obozach koncentracyjnych (rezerwatach), przyznając im 4 dol. rocznie za to, że nie będą stamtąd zbyt często wychodzić, nie sprawdza się w dobie rozwiniętych technologii komunikacyjnych. Indianie mają telewizję, telefony, Internet, korzystają z Google, Facebooka i Twittera i coraz mniej podoba im się to, w jakich warunkach żyją – w porównaniu do reszty Kanady, jak i to, że czują się oszukiwani przez kolejne jej rządy. Część z nich postanowiła "Dość bierności!" i zainicjowała rewolucyjny ruch "Idle No More".

http://idlenomore1.blogspot.ca/

W ciągu kilku tygodni ruch (głównie za pośrednictwem Internetu: Twittera, Facebooka, YouTube) dramatycznie się rozrósł i z dnia na dzień skupia coraz większą liczbę Indian (i nie tylko) pragnących zmian. A wszystko zaczęło się od zaledwie czterech pań (Nina Wilson, Sylvia McAdam, Jessica Gordon i Sheelah McLean). W trakcie krótkiego czasu ten oddolny ruch społeczny był w stanie zgromadzić spory kapitał społeczny i zainicjować wiele protestów w wielu miastach Kanady.

"Manifest" ruchu dobrze oddaje, to co gra w duszy wielu Indianom:

We contend that:

The Treaties are nation to nation agreements between First Nations and the Crown who are sovereign nations. The Treaties are agreements that cannot be altered or broken by one side of the two Nations. The spirit and intent of the Treaty agreements meant that First Nations peoples would share the land, but retain their inherent rights to lands and resources. Instead, First Nations have experienced a history of colonization which has resulted in outstanding land claims, lack of resources and unequal funding for services such as education and housing.

We contend that:

Canada has become one of the wealthiest countries in the world by using the land and resources. Canadian mining, logging, oil and fishing companies are the most powerful in the world due to land and resources. Some of the poorest First Nations communities (such as Attawapiskat) have mines or other developments on their land but do not get a share of the profit. The taking of resources has left many lands and waters poisoned – the animals and plants are dying in many areas in Canada. We cannot live without the land and water. We have laws older than this colonial government about how to live with the land.

We contend that:

Currently, this government is trying to pass many laws so that reserve lands can also be bought and sold by big companies to get profit from resources. They are promising to share this time…Why would these promises be different from past promises? We will be left with nothing but poisoned water, land and air. This is an attempt to take away sovereignty and the inherent right to land and resources from First Nations peoples.

We contend that:

There are many examples of other countries moving towards sustainability, and we must demand sustainable development as well. We believe in healthy, just, equitable and sustainable communities and have a vision and plan of how to build them.

Please join us in creating this vision.

W kilku zdaniach:

(...)

Kanada stała się jednym z najbogatszych krajów na świecie, czyniąc użytek z ziemi Indian i jej surowców. (...) Niektóre z najbiedniejszych społeczności indiańskich (na przykład Attawapiskat) mają na swoich terytoriach kopalnie i inny przemysł, ale nie otrzymują części zysków. Wydobycie surowców zatruło wiele terenów i zbiorników wodnych – rośliny i zwierzęta giną w wielu miejscach Kanady. Nie możemy żyć bez ziemi i wody.

Obecnie rząd próbuje przeforsować wiele praw, które pozwolą dużym korporacjom na zakup i sprzedaż indiańskiej ziemi. Rząd obiecuje nam, że tym razem koncerny podzielą się zyskami. Czemu te obietnice miałyby być lepsze niż poprzednie (w domyśle: niespełnione)? Zostaniemy z niczym innym niż zatruta woda, ziemia i powietrze. (...)

Idle no More skoordynowało już moc protestów, ale nie widzimy tego w telewizji. Główne kanadyjskie media wolały się zająć sprawą małpki biegającej po IKEI. Na szczęście jest Internet – wystarczy wejść na YouTube i wpisać "Idle No More", by zobaczyć manifestacje w Edmonton, Winnipegu czy Toronto. Materiały z manifestacji pokazują też wspomniana już APTN i telewizja al-Dżazira.

Bill C-45 mimo protestów ze strony Indian został przyjęty przez Senat. Idle No More postanowiło jednak działać dalej i szykuje następną dużą manifestację na 21 grudnia w Ottawie. Będzie to jedenasty dzień głodówki Theresy Spence – o ile wytrwa ona w niej tak długo i o ile urząd premiera wcześniej nie zgodzi się na rozmowę. Tak czy inaczej – w ciekawych czasach żyjemy. Zaryzykowałbym tezę, że możemy powoli mówić o kanadyjskim panindiańskim odrodzeniu narodowym. Czas pokaże, co to wszystko przyniesie. Wydaje się, że rząd obrał taktykę przetrzymania przeciwnika, licząc, że protesty rozejdą się "po kościach" przez czas świąt. Tym razem może tak nie być. Owszem, większość Indian – odizolowana od reszty świata i otumaniona przez kolonialny system wyzysku, z którego przecież korzystamy i my jako imigranci do Kanady – pewnie będzie obojętnie patrzeć na to, jak są im odbierane ostatnie ziemie ich przodków, po to by międzynarodowa korporacja pomnożyła swój majątek. Część jednak budzi się z letargu i zaczyna coraz bardziej aktywnie walczyć o swoje przetrwanie. Pytanie, jaka nasza w tym wszystkim rola? Anishinaabe (czyli Indianie, z którymi pracuję) mają legendę o siedmiu ogniach. Zgodnie z nią, gdy nadejdzie czas siódmego ognia, "jasnoskóra" rasa (light skinned race) stanie przed wyborem jednej z dwóch dróg. Jeśli wybierze dobrą drogę, to doprowadzi to do powstania wielkiego narodu, który będzie żył w wiecznym pokoju, harmonii i braterstwie. Jeśli wybierze złą, to doprowadzi do zagłady siebie i całą ludzkość.

Życzę wszystkim Czytelnikom "Gońca" (jak również i sobie) zdrowych, pogodnych, radosnych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia, a w Nowym Roku: dokonywania dobrych wyborów.

piątek, 06 lipiec 2012 18:48

Indiański horror (7)

Napisane przez


IMG 6444
21 czerwca Kanada obchodziła National Aboriginal Day. Wspominałem już o tym, pisząc, że zaczął się okres pow-wow'ów i że w wielu miejscach północnego Ontario w tym właśnie dniu odbędą się minipow-wow'y i minifestiwale. Tak w rezerwatach, jak i poza nimi.
Ja swoje 21 czerwca spędziłem w Thunder Bay na pow-wow w Marina Park, a tydzień po tym byłem na pow-wow w Whitesand, dość dobrze zarządzanym rezerwacie ulokowanym jakieś 200 kilometrów na północ od Thunder Bay.
Jednak nie o pow-wow chcę pisać, lecz o tym, jak na 21 czerwca odpowiedziały instytucje, z którymi wielu z nas się może spotykać na co dzień – w ten czy inny sposób. Pojawienie się takich czy innych komunikatów prasowych (media release) może świadczyć o dawno potrzebnych zmianach oficjalnego kursu w stosunku do rdzennych mieszkańców Kanady.
Na przykład EFTO (Elementary Teachers' Federation of Ontario), która zrzesza około 70 tysięcy nauczycieli szkół podstawowych zatrudnionych w Ontario w publicznych szkołach, wystąpiła z inicjatywą wypracowania "całościowej strategii mającej na celu wspomaganie równości i sprawiedliwości społecznej w ontaryjskich wspólnotach rdzennych mieszkańców [Aboriginals]". EFTO pisze o konieczności nawiązywania współpracy pomiędzy "Aboriginal leaders" i kanadyjskim rządem i o nieproporcjonalnym finansowaniu uczniów w szkołach utrzymywanych przez prowincję i tych, na których utrzymanie łoży rząd federalny. Różnica ta wynosi około 2000 dolarów rocznie na ucznia. Z mojego punktu widzenia to kolosalna dysproporcja, zresztą niczym nie tłumaczona.
Z racji czego moja 20-osobowa klasa w szkole w rezerwacie na północy Ontario ma dostać każdego roku o 40 tysięcy mniej niż jakakolwiek inna 20-osobowa klasa w jakiejkolwiek innej szkole w Mississaudze czy Toronto? Mając do dyspozycji te pieniądze, mógłbym kupić parę laptopów, smart board, czy chociażby kredki, by uczynić moim uczniom naukę bardziej atrakcyjną. Mając do dyspozycji te pieniądze, szkoła mogłaby zatrudnić woźnego albo wymienić szybę w mojej klasie – wybitą podczas zeszłorocznych wakacji. A tak? Sam musiałem sobie poradzić, blokując dziurę kawałkiem dykty przyklejonym do szyby duct tape, którą zresztą sam musiałem sobie kupić.
Jako nauczyciela, ucieszyło mnie wezwanie EFTO zawarte w memo: "As Canadians, we cannot allow those inequities to continue".Jeszcze bardziej ucieszyły mnie konkretne przedsięwzięcia, jakie EFTO już wcześniej zrealizowała: ufundowanie książek, program Right to Play działający w 35 rezerwatach północnego Ontario czy trasa trupy teatralnej wystawiającej Spirit Horse – sztukę teatralną dla dzieci traktującą o problemach rasizmu i stereotypów, przez jakie jest postrzegana rdzenna ludność Kanady.
Stereotypy te są w większości bardzo krzywdzące i biorą się z całkowitej niewiedzy na temat warunków życia Indian, Metysów i Inuitów. Sam spotykam się z nimi bardzo często w rozmowach ze znajomymi, którzy ciekawi są mojej pracy. Na szczęście, większość Rodaków, z jakimi rozmawiam, wykazuje się otwartym umysłem, zadaje sensowne i ciekawe pytania i zdaje się być w stanie wypracować nowe stanowisko w sprawie Indian, chociaż spotykam też ludzi (na szczęście rzadko), którzy uparcie tkwią w przekonaniu, że "Indianom to dobrze, bo nie płacą podatków".
Stereotypy, o których mowa, dostrzegł również spory kanadyjski bank (TD), który 18 czerwca opublikował specjalny raport (trzeci z kolei) na temat rdzennych mieszkańców Kanady. Widać ktoś doszedł do rozumu i planuje z myślą o przyszłości – populacja kanadyjskich Indian rośnie w bardzo szybkim tempie i za 20-30 lat ludzie ci będą stanowić cenną grupę klientów, zresztą już ją stanowią. Raport ma charakter wewnętrznego dokumentu firmy i ma raczej edukować jej pracowników niż rzesze klientów, niemniej jednak warto przytoczyć kilka z jego spostrzeżeń, śledząc jego bieg.
Stereotyp 1: Rdzenni mieszkańcy Kanady nie płacą podatków.
Odpowiedź: Niektórzy nie płacą, a niektórzy płacą.
Zgodnie z postanowieniami Canada Revenue Agency, rdzenni mieszkańcy Kanady płacą te same podatki i podlegają tym samym prawom podatkowym, co wszyscy inni. Z nielicznymi wyjątkami. Wyjątek stanowią tzw. "Indianie statusowi" (czyli mniej więcej połowa ludzi uważających się za Indian; o tym, kto jest "statusowy", a kto nie, decyduje punkt 87 Indian Act) zatrudnieni na terenie rezerwatu. Czyli gdyby przyjechali do Mississauga, czy też Toronto – już musieliby płacić podatek dochodowy.
Podobnie się ma z podatkiem od nieruchomości – zwolnione są z niego nieruchomości na terenie rezerwatu. Indianin kupujący dom w Thornhill zapłaciłby tyle samo property tax co i my. Podobnie jest z GST – by być z niego zwolnionym, Indianin musi dokonać zakupu danego dobra na terenie rezerwatu bądź mieć to tam dostarczone. Warto zauważyć, że sprawa dotyczy jedynie Indian – Metysi czy Inuici nie mają żadnych przywilejów tego rodzaju.
Stereotyp 2: Rdzenni mieszkańcy Kanady nie płacą za studia wyższe.
Odpowiedź: Niektórzy nie płacą, a niektórzy płacą.
Podobnie jak poprzednio – tylko statusowi Indianie i Inuici (ale już nie Metysi czy Indianie "bez statusu") mogą skorzystać z tego przywileju. Rząd opłaca koszty czesnego za studia, transportu z rezerwatu do uniwersytetu i stancji niektórym studentom. Chętnych jest więcej niż pieniędzy, więc liczba miejsc jest ograniczona. Zwykle mowa też o pierwszym kierunku studiów (jeśli Indianin zmieni zdanie i zechce zmienić kierunek albo skończy pierwszy i zechce studiować drugi – może nie dostać pomocy finansowej), albo o konieczności studiowania na odległość – poszczególne plemiona same decydują o tym, w jaki sposób chcą wykorzystać rządowe fundusze.
Stereotyp 3: Rdzenni mieszkańcy Kanady mieszkają w rezerwatach albo na prowincji.
Odpowiedź: Fałsz. Ponad połowa z nich mieszka w miastach. W samym Winnipegu mieszka około 25 tysięcy Indian.
Dalsze stereotypy, jakie raport opisuje, dotyczą bardziej szczegółowych zagadnień natury finansowej (co zrozumiałe w tym przypadku – raport koniec końców ma służyć bankowi), więc nie będę się nad nimi rozwodził. Kto ciekawy, może sam zerknąć w monitor, wpisawszy ten adres w przeglądarkę: http://www.td.com/document/PDF/economics/special/sg0612_aboriginal_myth.pdf
Skoro już rozpisałem się na tematy związane z pieniędzmi, to podsumuję to zdjęciami z pow-wow w Whitesand. Jedno z nich przedstawia ceremonię "give away". Give away nie musi się koniecznie odbywać podczas pow-wow, ale pow-wow jest dobrą dla niego okazją. Polega ono na tym, że jeśli ktoś chce w szczególny sposób uczcić jakieś ważne wydarzenie lub osobę, przygotowuje różnego rodzaju podarunki (może ich być nawet kilka setek lub tysięcy) do rozdzielenia pomiędzy członków wspólnoty. Położone na kocu czekają na nowego właściciela. Tradycyjnie "give aways" były okazją do rozdziału dobytku między członków plemienia, w tym możliwością pomocy dla rodzin biedniejszych lub mających mniej szczęścia podczas ostatnich polowań. Pomoc taka była bardzo taktowna, bo nie musiała stawiać obdarowanego w pozycji wdzięczności względem darczyńcy. Podarunek był ze strony darczyńcy czymś w rodzaju "zapłaty" za wspólne świętowanie ważnego wydarzenia.
W 1925 roku rząd kanadyjski w ramach polityki asymilacji Indian zakazał praktykowania pow-wow, a co za tym idzie ograniczył też możność "give aways". W latach 50. zakaz ten zdjęto.
Aleksander Borucki
Północne Ontario

piątek, 29 czerwiec 2012 17:18

Dwa światy (6)

Napisane przez

Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (6)

Po dziwacznie wysokich temperaturach (jeszcze 2 dni temu, na Nowy Rok, mieliśmy w Toronto +11°C) w końcu spadło trochę śniegu. Przezornie zostałem w domu, bo zima przecież zawsze zaskakuje – o ile nie drogowców, to przynajmniej innych kierowców. Zostać w domu na szczęście mogłem, bo z okazji świąt Bożego Narodzenia szkoła daje nam trzy tygodnie "wolnego", które tak naprawdę wolnym nie jest, a to dlatego, że zajęcia szkolne w tym roku rozpoczęliśmy już 26 sierpnia, w przeciwieństwie do szkół w GTA, które otworzyły swe podwoje dopiero 7 września. Tak czy inaczej – mając nieco czasu, postanowiłem sprawdzić, jak się żyje moim Indianom. Najlepiej to zrobić przy okazji Internetu, czyli YouTube i Facebooka, który stał się odpowiednikiem "sygnałów dymnych" XXI wieku. Oczywiście, w Wunnumin Lake żadna sieć telefonii komórkowej nie ma zasięgu, a że miejscowi mają potrzebę nieustannego pozostawania w kontakcie ze sobą, Facebook jest w ciągłym użyciu, wszędzie i przez wszystkich. Facebook jest czasami najlepszą metodą na znalezienie kogoś, jak na przykład... rodzica któregoś z moich uczniów. W zeszłym roku musiałem pilnie skontaktować się z rodzicami mojego ucznia. Telefon domowy pozostawał głuchy, w pracy też ich nie było. Wydawałoby się: problem... Tymczasem wystarczyło użyć Facebooka, by "rozesłać wici" (zawsze ktoś jest on-line), by w try miga znaleźć rzeczonych rodziców. W innym przypadku uczeń, który podobno był chory, został złapany przez koleżków na korzystaniu z Facebooka. Właściwie to i oni nie powinni na nim być podczas zajęć w pracowni komputerowej, no ale jak tego upilnować? Nauczyciel skrzętnie wykorzystał okazję i kategorycznie nakazał uczniowi przyjście do szkoły, co ten wkrótce uczynił. Stąd też pracownicy szkoły podnieśli larum, gdy nowy dyrektor zdecydował się zablokować Facebook. "Podnoszenie larum" wygląda inaczej po indiańsku niż po naszemu. Właściwie jest to wprost przeciwne do tego, co nasuwa się na myśl, mówiąc o "larum". Nie było żadnych skarg czy kłótni z podniesionymi głosami. Były słabo skrywane wrogie spojrzenia i nachalne niechętne milczenie. Dyrektor po tygodniu się poddał i Facebook wrócił pod dach szkoły. I dobrze! Czy się komuś to podoba, czy nie, Facebook stał się nieodłączną częścią kultury w moim rezerwacie, do stopnia, który na południu wydawałby się niezrozumiały. No bo jak tu zrozumieć fakt, że ktoś włącza Facebook tylko po to, by powiedzieć "dzień dobry"? I "dobry wieczór", i "dobranoc"... Tym razem to ja włączyłem Facebook, żeby zobaczyć, co się dzieje na dalekiej północy, dokąd za parę dni będę wracać. Okazuje się, że od dwóch tygodni sypie śniegiem i temperatura nie rośnie powyżej -15°. Poza tym co drugi dzień organizowane są huczne zabawy taneczne, podczas których można wygrać atrakcyjne nagrody: a to bilet lotniczy do Sioux Lookout za najbardziej "wyszukany" taniec, a to dwieście dolarów za bieg dookoła osady – w samych gatkach, a to "meat pack" hojnie podarowany przez miejscowy sklep – Northern. Skoro już mowa o Northern, to co ciekawe – należy on do działającej od końca osiemnastego wieku (jej początki datują się na rok 1770) korporacji North West Company. Korporacja ma więc sporo doświadczenia w dostarczaniu towarów na północ i, co tu wiele mówić, wykorzystywaniu Indian. Ceny towarów są nieziemskie, a ich wybór znacznie ograniczony, choć są i towary, których obecność mnie zaskoczyła niepomiernie. Ale po kolei: ceny. Wiadomo, że muszą być wysokie, bo w końcu wszystko trzeba dowieźć drogą lotniczą, zatem co tylko większe, cięższe, mniej trwałe, czyli trudniejsze w transporcie i w przechowywaniu – jest o wiele droższe niż na południu, w Kraju Dróg (czyli w miejscach, gdzie towary można dowieźć ciężarówką, pociągiem etc). I tak, za 10 lbs ziemniaków zdarzyło mi się zapłacić $25 (2.99-3.99 na południu), za sok pomarańczowy Tropicana (1 l), $10 (max $4.49 na południu), kawałek sera: $18 ($6.99 za taki sam ser w Shoppers przy moim bloku w Toronto), arbuz (jak jest, bo czasami jest): $25-$40 w zależności od wagi i tego, czy to "nowalijka" i tak dalej. Przy takim postawieniu sprawy (waga, wymiary, czas przydatności do spożycia), jedynym towarem, jaki jest w cenie zbliżonej do normalności, są chipsy. Tych istotnie w sklepie nie brakuje, do wyboru, do koloru, miejscowi mogą się nimi truć ile wlezie. Jeśli zaś chodzi o wybór innych towarów. Wybór... Jaki wybór? Mieszkając w GTA, nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem rozpieszczony. W zależności od sklepu można przebierać w mięsiwach wszelakich, serach, a i warzyw i owoców w bród. Północ zaś nie rozpieszcza nic a nic. Jeden rodzaj sera, chleb – dwa rodzaje, z czego jeden niejadalny (coś, taki, co się nie psuje przez 2 – 3 miesiące), mięso tylko mrożone i raczej stare, warzyw i owoców co kot napłakał i oczywiście drogie jak diabli. Z warzyw (i jarzyn) dostępne jest niezbędne minimum: ziemniaki, cebula, sałata, marchew i pietruszka, pomidory, przy czym pomidory są... dziwne. Po rozkrojeniu w środku zupełnie białe, choć na zewnątrz niby czerwone. Nie dojrzewają, za to gniją w taki zastanawiający sposób. Wygląda to tak, jakby pleśń, która na nie jakoś zawędrowała, walczyła o swoje przetrwanie, przy czym walka ta nierówna i z góry przesądzona – pomidor uprze się i zeschnie, ale nie spleśnieje. Kiedyś nawet zrobiłem zdjęcie takiemu pomidorowi, co to go z premedytacją zostawiłem na 3 tygodnie na kuchennym stole, ale było tak straszliwe, że je skasowałem, zresztą aparat zaraz po tym się popsuł. Rozpisuję się o tych pomidorach, bo po miesiącach pobytu na północy najbardziej zaczyna doskwierać brak rzeczy prostych i znanych z dzieciństwa, takich właśnie jak na przykład pomidory. Pod koniec czerwca w zeszłego roku nie mogłem się doczekać chwili powrotu, kiedy będę mógł w końcu pójść do Eddie's, Starsky'ego czy gdzieś indziej i napchać się pomidorami. Czasami jednak w niewytłumaczony sposób do sklepu trafia coś dziwnego, czego miejscowi nie są w stanie nazwać, a tym bardziej już spożytkować. W zeszłym roku sklep regularnie otrzymywał dostawę porów. Trzy pory, po $4 za sztukę ($1.99 za trzy na południu), pyszniły się swoim jakże odmiennym wyglądem wśród... właśnie, wśród czego? Wśród braku innych warzyw. Nikt tego nie kupował, no bo co niby z tym zrobić? Odganiać komary, czy pobić małżonka? Poczułem więź duchową z biednym porem, bo taki mi się wydał obcy, w sensie "out of place", i niezrozumiany jak ja, więc zacząłem go kupować, ku uciesze obsługi sklepu i swojej. Jaka niby może być uciecha w kupowaniu pora? Wytłumaczę, zanim zaczną się niezdrowe domysły. Otóż wchodząc do sklepu, oznajmiałem obsłudze zupełnie niewinnym głosem i celowo niezbyt gramatyczną angielszczyzną, że ja tu tylko po pora – "I am here just to take a leek"... Angielskie "leek" brzmi identycznie jak "leak", a obywatel, który w swojej prostocie i naiwności mówi, że przyszedł do sklepu "to take a leak", to już powód do śmiechu, a przynajmniej skrytego chichotu. Oczywiście, można mi zarzucić, że tego rodzaju skatologiczny w końcu humor nie licuje może z moim profesjonalnym wizerunkiem jako "ważnego-pana-nauczyciela-co-to-z-wielkiego-miasta-przyjechał-dzieci-uczyć". No nie licuje, ale jakże pomaga w kontaktach z miejscowymi! Indianie, jak już pisałem, śmieją się dużo, rubasznie i otwarcie, i to pomimo tego, że życie ich nie rozpieszcza. Zresztą może właśnie dlatego tyle się śmieją. Prócz wspomnianego pora w sklepie można kupić kilka produktów, które pozwalają mi poczuć się trochę bardziej swojsko: gołąbki, pierogi i "Polskie ogórki", które co prawda nie smakują jak typowe polskie kiszone, ale przecież złe nie są i zawsze cieszą mnie widokiem etykiety w języku polskim. Na Northern można narzekać, ale koniec końców to biznes, a nie filantropia, i bez niego byłoby jeszcze gorzej, bo dostępność towarów i ich wybór byłby pewnie jeszcze mniejszy, a do tego kilkunastu miejscowych nie miałoby zatrudnienia. Jedyne alternatywne rozwiązanie to wziąć w garść czy to wędkę, czy to strzelbę i spróbować zdobyć pożywienie w tradycyjny sposób albo skorzystać z oferty z jednego ze sklepów z Sioux Lookout, które wysyłają jedzenie na północ. Trzeba się nieco dodatkowo szarpać z przewoźnikiem, ale i to się da załatwić. Jak się to mówi: chcący szuka sposobu, niechętny szuka powodu. Aleksander Borucki Wunnumin Lake, Ontario Fot. Aleksander Borucki

piątek, 29 czerwiec 2012 16:12

Indiański horror (6)

Napisane przez

Przeczytałem (już po wydrukowaniu), co napisałem w zeszłym tygodniu, i przyznam, że zrobiło mi się nieco głupio, bo to jednak chyba nieładnie nazywać ludzi "dwunożnymi bestiami". Z drugiej strony... ciągle jestem zły, gdy myślę o niedźwiedziach, które musiały zginąć przez ludzką głupotę i zwykłe lenistwo. Po rozmowach z miejscowymi okazało się, że nie dwa, lecz cztery niedźwiedzie padły ofiarą strzelaniny. Złapane w potrzask pomiędzy rzeką, jeziorem i osadą, wygłodzone brakiem pożywienia w lesie, musiały czuć kuszącą woń rozkładających się śmieci. W pewnym momencie głód i pokusa nasycenia się były już silniejsze od strachu przed człowiekiem. Musiały zginąć.


Wracając jednak do wspomnianego epitetu, jakim obdarzyłem moich gospodarzy... Oczywiście każda generalizacja jest krzywdząca. Spotkałem w rezerwacie mnóstwo wspaniałych, gościnnych, ambitnych i pracowitych ludzi, którzy pomimo krańcowej biedy potrafią cieszyć się życiem i czerpać radość z rzeczy tak małych jak błysk, jaki wschodzące słońce nadaje kroplom porannej rosy na trawniku przed domem (by się z takich rzeczy cieszyć, nie trzeba być Indianinem!). Niestety, spotkałem też sporo ludzi zagubionych, którzy sami tego nie widząc, powoli staczają się po spirali różnych nałogów i zamieniają się w bestie.


Stara (i dobrze znana) legenda Czirokezów (Cherokee) przedstawia taką sytuację: Mishomis (Grandfather) usiadł przy ognisku z dwoma wnukami, pouczając ich o różnicy pomiędzy dobrem i złem. "W każdym z nas jest zły i dobry wilk. Dobry wilk to miłość, współczucie, odwaga, hojność, dyscyplina, radość i wszystkie pozytywne, zalety charakteru, do których człowiek jest zdolny. Zły wilk to gniew, nienawiść, lenistwo, zazdrość, chciwość, nieporządność i wszystkie wady charakteru, do których człowiek jest zdolny. W każdym z nas bez wyjątku wre zażarta walka obu wilków." "A który wilk zwycięży?" – zapytał jeden z wnuków wyraźnie podekscytowany opowieścią. "Ten, którego karmisz" – odpowiedział Mishomis – "ten, którego karmisz."


W rezerwacie jak we szkle powiększającym widzi się ludzi, którzy karmią nie tego wilka, co trzeba. Stąd też spotkałem tam dzieci, które wymyśliły sobie całkiem zaawansowany system ucieczek z domu działający na takiej zasadzie (mniej więcej): jak moja mama pije i sprowadza do domu "złych ludzi", to ja idę do ciebie, jak twoja to robi, to ty idziesz do mnie, jak piją razem, to idziemy do twojej babci, jak babcia jest na Oxy (na prochach), to idziemy do mojego wujka, i tak dalej. Spotkałem dzieci, które miały siedem konsol do gier (X-box, Wii, PSP3) – oczywiście nie na raz, ale po kolei: co im rodzice kupili zabawkę, to zaraz po tygodniu – dwóch sprzedawali w lombardzie. Do moich drzwi co i rusz pukali ludzie chcący sprzedać a to jakieś podkoszulki, a to płyty DVD, a to telewizor...


Najgorsze jest to, że wydaje się, iż zamiast prewencji, zamiast sensownych alternatyw [rząd?] skupia się na leczeniu ludzi, którzy już ulegli nałogowi. Leczeniu bardzo mało skutecznym, skoro ci, którym uda się dostać do programu odwykowego i jakoś go ukończyć, wracają do tych samych toksycznych środowisk, z których zostali wyrwani. To tak jakby zamiast uczyć ludzi pływać, ktoś budował molo, z którego będzie mógł wyławiać z jeziora niedoszłych topielców, zresztą tylko po to, by wysuszyć na nich ubranie i następnie wepchnąć ich z powrotem do wody, by "ratowali" innych. Przerażenie człowieka ogarnia, jak zda sobie sprawę, ile pieniędzy, które są teoretycznie przeznaczane "na pomoc Indianom", po drodze od podatnika do rezerwatu jest pożartych przez biurokratyczne struktury rządowe, i nie mniej biurokratyczne a dodatkowo pewnie jeszcze skorumpowane struktury władzy plemiennej.


Wydawać by się komuś mogło, że nie mam co narzekać, bo pracując na północy, zarabiam jakieś krocie i mam – przynajmniej pod względem finansowym – wspaniałe warunki pracy. Słyszałem plotki mówiące o stu – stu dwudziestu tysiącach dolarów rocznie. Owszem, to się zdarza, ale nie gdzie ja pracuję, nie w północnym Ontario. Gdyby chodziło tylko o pieniądze, w okamgnieniu zamieniłbym się z nauczycielem z Mississaugi czy Toronto, czy nawet Thunder Bay. Czemu to tak? Ano, nauczyciele w Ontario podzieleni są według kategorii A0, A1, A2, A3, A4, A0 będąc kategorią najniższą i prawie już niespotykaną, A4 zaś najwyższą. Moje wykształcenie (studia, studia podyplomowe, kursy doskonalenia zawodowego) plasują mnie w kategorii A3, co zresztą nie jest żadnego rodzaju osiągnięciem, bo większość nowych absolwentów Studiów Nauczycielskich ląduje w tej właśnie kategorii.


Najniższe stawki dla nauczyciela kategorii A3 (w zależności od regionu Ontario) wahają się pomiędzy 49 a 56 tysięcy. Wystarczy wpisać w Google "Where to Work in Ontario", by bez trudu znaleźć dokument OSSTF (Ontario Secondary School Teachers' Federation), a w nim dane o tym, ile które kuratorium (schoolboard) płaci. Ja pracuję w północnym Ontario, więc nie przysługują mi miłe dodatki w postaci "northern allowance" etc., a moja pensja jest niższa od pensji nauczyciela w Peel o około 6 tysięcy. Przy tym nie mam ubezpieczenia zdrowotnego, które jest normą w większych kuratoriach oświaty. Nie mam planu emerytalnego, nie mam też dni chorobowych... Ba! Zachorowanie w rezerwacie wiąże się z ryzykiem niedostania wypłaty za dni nieobecności w pracy. A często pomimo choroby i tak trzeba przyjść do szkoły, bo nie ma nikogo, kto mógłby przyjść na zastępstwo.
Rząd stara się te dysproporcje wysokości płacy jakoś wyrównywać i przysyła do rezerwatów tzw. "salary enhancement", tyle że pieniądze dla nauczycieli mojej szkoły (w tym i dla mnie) gdzieś tam zaginęły w ogólnym biurokratycznym nieładzie, jaki panuje w urzędzie plemienia. Jest szansa, że po następnej kontroli finansowej (za rok czy dwa) rząd te pieniądze "odzyska", z tym że mnie już w rezerwacie nie będzie, więc nie będzie mi dane ich otrzymać. Trudno o dobre nastawienie do pracodawcy i w ogóle do swojej pracy, gdy się wie, że przez czyjeś lenistwo, tumiwisizm, czy też totalny brak kompetencji – nasze zarobki będą niższe o około 5 tysięcy niż mogłyby być.


A to w sytuacji, gdy wyjazd do pracy na północ wiąże się z dodatkowymi kosztami, takimi jak podróż, czy też transport lub zakup materiałów i pomocy szkolnych (w tym roku płacąc z własnej kieszeni, kupiłem ponad 30 książek, jakie były mi pomocne w szkole, bo materiały, które tam zastałem, były stare i niekompletne). Podobnie rzecz się miała z garnkami, zastawą stołową, patelniami i prawie kompletnym wyposażeniem kuchni, łazienki etc. Gdy w tym roku przyjechałem na miejsce, to zastałem w kuchni kilkanaście talerzy, ale nic poza tym – nie było żadnych misek, garnka, noży, żadnych środków czystości, w domu nie było firan, zasłon, prześcieradeł, poduszek... Dobrze, że w tym roku było przynajmniej łóżko. Albo się człowiek zdecyduje na zakrycie okien starą gazetą i ekstremalnym minimalizmem w kuchni, gotując wszystko przy pomocy czajnika i jednego widelca, albo to wszystkie rzeczy trzeba skądś przewieźć, przesłać, czy też po prostu kupić na miejscu. Gdy się ma mieszkanie i rodzinę w Toronto, a mieszka i pracuje na północy, siłą rzeczy trzeba utrzymywać dwa domostwa, a to kosztuje. Sporo.


Gwoli sprawiedliwości: owszem, można w Kanadzie zarobić jako nauczyciel 10 czy też nawet 12 tysięcy miesięcznie. Niektórzy z moich znajomych tyle zarabiają. Ale... pracują albo w Nunavucie, albo w NWT. Wydawałoby się: wspaniale! Czemu by nie pojechać na 2 – 3 lata i zarobić na townhouse? Każdy medal ma dwie strony i trzeba pamiętać o kosztach utrzymania na dalekiej północy. Znajomy dyrektor pracujący w NWT za wynajęcie pokoju płacił miesięcznie 1100 dol.


A ceny żywności? Nie z tej ziemi! (Zdjęcia pochodzą ze strony "Feeding my Family" założonej w geście protestu wobec cen żywności w Nunavucie).

View the embedded image gallery online at:
http://www.goniec24.com/u-indian?start=14#sigProId496cdb8401

Aleksander Borucki
Północne Ontario

piątek, 22 czerwiec 2012 11:01

Indiański horror (5)

Napisane przez

      Połowa czerwca, to i czas na rozpoczęcie pow-wow trail. Mój rezerwat już gościł swój w zeszłym tygodniu, w tym zaś tygodniu minipow-wow lub przynajmniej minifestiwale odbędą się pewnie w większości rezerwatów, bo w czwartek przypada 21 czerwca, czyli National Aboriginal Day (Narodowy Dzień Rdzennych Mieszkańców – słowa "aborygen" nie używam z oczywistych względów. W języku polskim kojarzy się ono przede wszystkim z rdzennymi mieszkańcami Australii. Nie mogę też napisać Narodowy Dzień Indianina, bo tutaj angielskie "Aboriginal" odnosi się tak do Indian [politycznie niepoprawny termin], jak i do Inuitów [Eskimosów – znowu politycznie niepoprawny termin] oraz Metysów). Ustanowione w 1996 roku "święto" nie cieszy się zbytnią popularnością w okolicach Toronto, ale i tu można liczyć na pow-wow czy jakąś imprezę. W sobotę, 23 czerwca, w Well Hills Park (na wschód od Bathurst & St. Clair) odbędzie się tradycyjny pow-wow.

      Nasz pow-wow był lokalny, czyli raczej mały (niewielu tancerzy i zaledwie trzy bębny). Nie ma się czemu dziwić, skoro – jak zresztą wszystko tutaj – było organizowane w ostatnim momencie. Do zorganizowania pow-wow zatrudniono moją dobrą znajomą, ale i ona niewiele mogła zdziałać w zaledwie dwa tygodnie. Większość nielicznych przyjezdnych wyjechała rozczarowana, psiocząc, że nasz rezerwat nie chce się "dzielić". Innym – jak mnie – się podobała kameralna atmosfera imprezy, chociaż nie dało się uniknąć wrażenia bylejakości, ale – jak już pisałem – to tu towarzyszy prawie wszystkiemu.

      Przy okazji dużych pow-wow widzi się zdecydowanie więcej komercji i czasami aż trudno się przebić do areny przez stoiska sprzedawców oferujących nam "mielone z bizona", polityzujące koszulki, dream catchery (częstokroć opatrzone nalepką "made in China", reprinty obrazów Roya Thompsona etc. U nas stoisk prawie nie było, za wyjątkiem jednego czy dwóch sprzedających wodę i napoje gazowane. Nieco rozczarowywał brak większego nacisku na tradycję: niby był sakralny ogień, ale nikt tak naprawdę o niego nie dbał, nikomu nie przeszkadzało to, że kobiety chodzą w spodniach (zresztą teraz to już chyba prawie niemożliwe, by znaleźć pow-wow, gdzie wymagane byłyby spódnice), zabrakło cedru u wejścia na arenę i tak dalej. Dzieciom jednak podobał się fakt, że za parę minut mało rytmicznego pląsania w niepełnych strojach dostały po 30 dol., które zresztą zaraz wydały w miejscowym sklepie płacąc po dolara za puszkę pepsi. Pod tym względem trochę mi to przypominało Halloween – impreza zrobiona głównie z myślą o dzieciach, które biegają w tę i we w tę w kolorowych strojach. Dorosłych tańczyło bardzo niewielu, zaledwie kilku miejscowych miało tradycyjne stroje. O pow-wow więcej innym razem.

      Jak ostatnio pisałem – prawie każdy dzień w rezerwacie dostarcza materiału do przemyśleń. Na przykład wczoraj: siedzę w szkole i próbuję napisać coś sensownego na świadectwie ucznia, który opuścił 120 dni nauki, gdy nagle słyszę za oknem straszliwy hałas – jakieś wrzaski i sygnał klaksonu. Zerwałem się i już miałem wybiec na zewnątrz, gdy usłyszałem huk wystrzałów – cztery strzały ze strzelby i seria sześciu z pistoletu. Ochota na wychodzenie na zewnątrz nieco mi przeszła, ale nie na tyle, by jednak nie wyjść. Wskoczyłem na rower i pojechałem w kierunku przeciwnym niż nakazywałby rozum, czyli tam skąd dobiegały hałasy i strzały. Nikogo już tam nie było, zatoczyłem więc koło i wracałem do szkoły okrężną drogą, gdy zza krzaków wypadło kilku miejscowych, którzy zaczęli coś do mnie wrzeszczeć. Jeden z nich miał kij bejsbolowy, co zachęciło mnie do zbliżenia się do nich. Sportowcy – pomyślałem sobie – więc nie ma się czego bać. Obawiać się jednak było czego, bo właśnie całkiem nieświadomie przejechałem koło kilku niedźwiedzi, które powodowane głodem i skuszone zapachem organicznych odpadków walających się po rezerwacie, przywędrowały całą rodziną z lasu. Strzelanina trwała jeszcze jakiś czas, by ucichnąć pod wieczór. Jej efektem było to, że trupem padł tata niedźwiedź i niedźwiedziątko, gdy tymczasem niedźwiedzica dała dyla w gąszcz chaszczy za cmentarzem. Miejscowi podobno słyszeli jej zawodzenie całą noc. Na fejsbuku rozgorzała gorąca dyskusja nad bezpieczeństwem dzieci i westchnienia ulgi, że niebezpieczeństwo zostało (przynajmniej czasowo) zażegnane. Matki, które sprzedają ostatnią zabawkę ich dzieci w lombardzie (pawn shop), by mieć pieniądze na narkotyki i alkohol, zapłonęły świętym oburzeniem. Jakże tak można, by niedźwiedzie łaziły po ulicach rezerwatu?! Mnie ogarnęły raczej kwaśno-gorzkie myśli. Oczywiście bezpieczeństwo moich uczniów stanowi dla mnie priorytet, niemniej jednak żal pozbawionych głębszej świadomości niedźwiedzi, które kierowane głodem, prostym instynktem przetrwania zbliżyły się do siedzib dwunożnych bestii, które w narkotycznym głodzie czy w pijanym amoku częstokroć są bliskie skrzywdzenia swojego własnego potomstwa. Spoglądając na truchło niedźwiedzia bezceremonialnie zastrzelonego z ręki białego policjanta, po raz kolejny zacząłem się zastanawiać, jak daleko miejscowi odeszli od swych tradycyjnych nauk.

View the embedded image gallery online at:
http://www.goniec24.com/u-indian?start=14#sigProId45038f6072
Niedźwiedź w języku Odżibuejów to mkwa (albo makwa, mukwa). Tradycyjnie był postrzegany jako zwierzę obdarzone wielką siłą, odwagą i wytrzymałością. Niedźwiedź to uzdrowiciel, lub przynajmniej strażnik wiedzy medycznej: przekopuje przecież glebę w poszukiwaniu pożywnych korzeni, więc musi mieć bliski związek z ziemią i obszerną o niej wiedzę. Niedźwiedź to solidny przewodnik duchowy: pości, oczyszcza się całą zimę. Niedźwiedź to też "ten, który przywodzi do rozumu" – w obliczu niedźwiedzia ludzie raczej nie są skłonni robić głupot, nie zachowują się nierozważnie, nagle odzyskują "trzeźwość" myślenia. Może przyjście tych niedźwiedzi było prostym znakiem, żeby zająć się problemem śmieci w rezerwacie? Szkolny pojemnik na odpadki pęka w szwach, bo nikt go nie opróżniał od trzech tygodni, prawie wszędzie w rezerwacie można napotkać rybie odpadki, czy nawet całe ryby – złowione wcześniej przez miejscowych i po prostu wyrzucone w rów przy drodze. Problem rozwiązałaby segregacja śmieci i wywożenie organicznych odpadków daleko w głąb lasu, czy nawet spalanie ich, zamiast wyrzucania ich gdzie popadnie. Nie jest jednak moją rzeczą czynić takowe sugestie – już niejednokrotnie mi powiedziano, żebym się nie wtrącał w sprawy rezerwatu, zamilczę więc tym razem.

      Tak poza tym to rok szkolny dobiega końca... Nie, nie dobiega. "Do-biega" sugeruje jakiś ruch, pokonanie jakiegoś dystansu w dynamiczny sposób. Tutaj rok szkolny dogorywa. Nie, też źle. Dogorywa sugeruje, że coś "gorzało", czyli że w jakimś tam momencie był gdzieś jakiś zapał. Tu rok szkolny co najwyżej zdycha. Jest 20 czerwca i dyrektorka stale wymiguje się od udzielenia nam jasnej odpowiedzi na pytanie, kiedy kończymy i na kiedy świadectwa powinny być gotowe. Gdy zapytałem ją o to prawie dwa miesiące temu, odpowiedziała: "A zarezerwuj sobie bilet na kiedy tam chcesz i nikomu nic nie mów. Co ty na to?". W odpowiedzi na ten poziom profesjonalizmu ołówek wypadł mi z ręki i potoczył się po podłodze pod szafę. Schyliłem się, by go podnieść, jednocześnie uchylając się od odpowiedzi. Teraz dyrektorka odmawia napisania mi listu referencyjnego i chce, bym sam sobie wypisał protokół z wizytacji mojej klasy i wypełnił formę ewaluacji...

      No, chyba dam sobie same piątki, bo w końcu czemu nie.

Aleksander Borucki

Północne Ontario

piątek, 22 czerwiec 2012 10:59

Dwa światy (6.)

Napisane przez

Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario

Po dziwacznie wysokich temperaturach (jeszcze 2 dni temu, na Nowy Rok, mieliśmy w Toronto +11°C) w końcu spadło trochę śniegu. Przezornie zostałem w domu, bo zima przecież zawsze zaskakuje – o ile nie drogowców, to przynajmniej innych kierowców. Zostać w domu na szczęście mogłem, bo z okazji świąt Bożego Narodzenia szkoła daje nam trzy tygodnie "wolnego", które tak naprawdę wolnym nie jest, a to dlatego, że zajęcia szkolne w tym roku rozpoczęliśmy już 26 sierpnia, w przeciwieństwie do szkół w GTA, które otworzyły swe podwoje dopiero 7 września. Tak czy inaczej – mając nieco czasu, postanowiłem sprawdzić, jak się żyje moim Indianom.

      Najlepiej to zrobić przy okazji Internetu, czyli YouTube i Facebooka, który stał się odpowiednikiem "sygnałów dymnych" XXI wieku.          Oczywiście, w Wunnumin Lake żadna sieć telefonii komórkowej nie ma zasięgu, a że miejscowi mają potrzebę nieustannego pozostawania w kontakcie ze sobą, Facebook jest w ciągłym użyciu, wszędzie i przez wszystkich. Facebook jest czasami najlepszą metodą na znalezienie kogoś, jak na przykład... rodzica któregoś z moich uczniów.

      W zeszłym roku musiałem pilnie skontaktować się z rodzicami mojego ucznia. Telefon domowy pozostawał głuchy, w pracy też ich nie było. Wydawałoby się: problem... Tymczasem wystarczyło użyć Facebooka, by "rozesłać wici" (zawsze ktoś jest on-line), by w try miga znaleźć rzeczonych rodziców. W innym przypadku uczeń, który podobno był chory, został złapany przez koleżków na korzystaniu z Facebooka. Właściwie to i oni nie powinni na nim być podczas zajęć w pracowni komputerowej, no ale jak tego upilnować? Nauczyciel skrzętnie wykorzystał okazję i kategorycznie nakazał uczniowi przyjście do szkoły, co ten wkrótce uczynił.

      Stąd też pracownicy szkoły podnieśli larum, gdy nowy dyrektor zdecydował się zablokować Facebook. "Podnoszenie larum" wygląda inaczej po indiańsku niż po naszemu. Właściwie jest to wprost przeciwne do tego, co nasuwa się na myśl, mówiąc o "larum". Nie było żadnych skarg czy kłótni z podniesionymi głosami. Były słabo skrywane wrogie spojrzenia i nachalne niechętne milczenie. Dyrektor po tygodniu się poddał i Facebook wrócił pod dach szkoły. I dobrze!

      Czy się komuś to podoba, czy nie, Facebook stał się nieodłączną częścią kultury w moim rezerwacie, do stopnia, który na południu wydawałby się niezrozumiały. No bo jak tu zrozumieć fakt, że ktoś włącza Facebook tylko po to, by powiedzieć "dzień dobry"? I "dobry wieczór", i "dobranoc"...

      Tym razem to ja włączyłem Facebook, żeby zobaczyć, co się dzieje na dalekiej północy, dokąd za parę dni będę wracać. Okazuje się, że od dwóch tygodni sypie śniegiem i temperatura nie rośnie powyżej -15°. Poza tym co drugi dzień organizowane są huczne zabawy taneczne, podczas których można wygrać atrakcyjne nagrody: a to bilet lotniczy do Sioux Lookout za najbardziej "wyszukany" taniec, a to dwieście dolarów za bieg dookoła osady – w samych gatkach, a to "meat pack" hojnie podarowany przez miejscowy sklep – Northern.

      Skoro już mowa o Northern, to co ciekawe – należy on do działającej od końca osiemnastego wieku (jej początki datują się na rok 1770) korporacji North West Company. Korporacja ma więc sporo doświadczenia w dostarczaniu towarów na północ i, co tu wiele mówić, wykorzystywaniu Indian. Ceny towarów są nieziemskie, a ich wybór znacznie ograniczony, choć są i towary, których obecność mnie zaskoczyła niepomiernie. Ale po kolei: ceny. Wiadomo, że muszą być wysokie, bo w końcu wszystko trzeba dowieźć drogą lotniczą, zatem co tylko większe, cięższe, mniej trwałe, czyli trudniejsze w transporcie i w przechowywaniu – jest o wiele droższe niż na południu, w Kraju Dróg (czyli w miejscach, gdzie towary można dowieźć ciężarówką, pociągiem etc). I tak, za 10 lbs ziemniaków zdarzyło mi się zapłacić $25 (2.99-3.99 na południu), za sok pomarańczowy Tropicana (1 l), $10 (max $4.49 na południu), kawałek sera: $18 ($6.99 za taki sam ser w Shoppers przy moim bloku w Toronto), arbuz (jak jest, bo czasami jest): $25-$40 w zależności od wagi i tego, czy to "nowalijka" i tak dalej. Przy takim postawieniu sprawy (waga, wymiary, czas przydatności do spożycia), jedynym towarem, jaki jest w cenie zbliżonej do normalności, są chipsy. Tych istotnie w sklepie nie brakuje, do wyboru, do koloru, miejscowi mogą się nimi truć ile wlezie.

      Jeśli zaś chodzi o wybór innych towarów. Wybór... Jaki wybór? Mieszkając w GTA, nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem rozpieszczony. W zależności od sklepu można przebierać w mięsiwach wszelakich, serach, a i warzyw i owoców w bród. Północ zaś nie rozpieszcza nic a nic. Jeden rodzaj sera, chleb – dwa rodzaje, z czego jeden niejadalny (coś, taki, co się nie psuje przez 2 – 3 miesiące), mięso tylko mrożone i raczej stare, warzyw i owoców co kot napłakał i oczywiście drogie jak diabli. Z warzyw (i jarzyn) dostępne jest niezbędne minimum: ziemniaki, cebula, sałata, marchew i pietruszka, pomidory, przy czym pomidory są... dziwne. Po rozkrojeniu w środku zupełnie białe, choć na zewnątrz niby czerwone. Nie dojrzewają, za to gniją w taki zastanawiający sposób. Wygląda to tak, jakby pleśń, która na nie jakoś zawędrowała, walczyła o swoje przetrwanie, przy czym walka ta nierówna i z góry przesądzona – pomidor uprze się i zeschnie, ale nie spleśnieje. Kiedyś nawet zrobiłem zdjęcie takiemu pomidorowi, co to go z premedytacją zostawiłem na 3 tygodnie na kuchennym stole, ale było tak straszliwe, że je skasowałem, zresztą aparat zaraz po tym się popsuł. Rozpisuję się o tych pomidorach, bo po miesiącach pobytu na północy najbardziej zaczyna doskwierać brak rzeczy prostych i znanych z dzieciństwa, takich właśnie jak na przykład pomidory. Pod koniec czerwca w zeszłego roku nie mogłem się doczekać chwili powrotu, kiedy będę mógł w końcu pójść do Eddie's, Starsky'ego czy gdzieś indziej i napchać się pomidorami.

      Czasami jednak w niewytłumaczony sposób do sklepu trafia coś dziwnego, czego miejscowi nie są w stanie nazwać, a tym bardziej już spożytkować. W zeszłym roku sklep regularnie otrzymywał dostawę porów. Trzy pory, po $4 za sztukę ($1.99 za trzy na południu), pyszniły się swoim jakże odmiennym wyglądem wśród... właśnie, wśród czego? Wśród braku innych warzyw. Nikt tego nie kupował, no bo co niby z tym zrobić? Odganiać komary, czy pobić małżonka?

      Poczułem więź duchową z biednym porem, bo taki mi się wydał obcy, w sensie "out of place", i niezrozumiany jak ja, więc zacząłem go kupować, ku uciesze obsługi sklepu i swojej. Jaka niby może być uciecha w kupowaniu pora? Wytłumaczę, zanim zaczną się niezdrowe domysły. Otóż wchodząc do sklepu, oznajmiałem obsłudze zupełnie niewinnym głosem i celowo niezbyt gramatyczną angielszczyzną, że ja tu tylko po pora – "I am here just to take a leek"... Angielskie "leek" brzmi identycznie jak "leak", a obywatel, który w swojej prostocie i naiwności mówi, że przyszedł do sklepu "to take a leak", to już powód do śmiechu, a przynajmniej skrytego chichotu.

      Oczywiście, można mi zarzucić, że tego rodzaju skatologiczny w końcu humor nie licuje może z moim profesjonalnym wizerunkiem jako "ważnego-pana-nauczyciela-co-to-z-wielkiego-miasta-przyjechał-dzieci-uczyć". No nie licuje, ale jakże pomaga w kontaktach z miejscowymi! Indianie, jak już pisałem, śmieją się dużo, rubasznie i otwarcie, i to pomimo tego, że życie ich nie rozpieszcza. Zresztą może właśnie dlatego tyle się śmieją.

      Prócz wspomnianego pora w sklepie można kupić kilka produktów, które pozwalają mi poczuć się trochę bardziej swojsko: gołąbki, pierogi i "Polskie ogórki", które co prawda nie smakują jak typowe polskie kiszone, ale przecież złe nie są i zawsze cieszą mnie widokiem etykiety w języku polskim.

      Na Northern można narzekać, ale koniec końców to biznes, a nie filantropia, i bez niego byłoby jeszcze gorzej, bo dostępność towarów i ich wybór byłby pewnie jeszcze mniejszy, a do tego kilkunastu miejscowych nie miałoby zatrudnienia. Jedyne alternatywne rozwiązanie to wziąć w garść czy to wędkę, czy to strzelbę i spróbować zdobyć pożywienie w tradycyjny sposób albo skorzystać z oferty z jednego ze sklepów z Sioux Lookout, które wysyłają jedzenie na północ. Trzeba się nieco dodatkowo szarpać z przewoźnikiem, ale i to się da załatwić. Jak się to mówi: chcący szuka sposobu, niechętny szuka powodu.

Aleksander Borucki

Wunnumin Lake, Ontario

Fot. Aleksander Borucki

piątek, 15 czerwiec 2012 23:17

Dwa światy (5)

Napisane przez

Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario

Ostatnie dwa tygodnie szkoły minęły szybko. Nie było mowy o jakimś tam nauczaniu, głównie próbowaliśmy jakoś przetrwać. Dzieciakom ani w głowie była szkoła, podobnie chyba ich rodzicom. Obecność uczniów spadła o połowę. Część w ogóle przestała przychodzić rano i pojawiała się mocno spóźniona po przerwie na lunch. Z nauczyciela musiałem przedzierzgnąć się w dozorcę i "wisieć na telefonie" dzwoniąc do rodziców z pytaniem dlaczego "Jaś" czy "Kasia" nie są w szkole. Oczywiście nikt się nie nazywa "Jaś" czy "Kasia". Imiona uczniów nie są szczególnie egzotyczne, poza nielicznymi wyjątkami, takimi jak Martini, Skye czy April. Większość imion uczniów, a zatem dzieci czy nastolatków, jest "świecka", w odróżnieniu od starszego pokolenia, które nosi imiona wyjęte żywcem ze Starego Testamentu: Ezra, Esther, Jordan.

      Ciekawsze (z mojego punktu widzenia) pod względem egzotyki i specyfiki kulturowej są nazwiska. Oczywiście w osadzie tak małej jak Wunnumin Lake, jest ich zaledwie kilkanaście. Jednym z bardziej popularnych jest McKay (jak góra McKay w okolicach Thunder Bay), Mamakwa (makwa znaczy niedźwiedź), Mekanak (oznacza żółw), Wabasse, Shawinimash, Neshinapaise, Littledeer, Childforever, Winnepetonga, Sainnawap, Oskineegish, kilka wariacji związanych z "głową": Bighead, Whitehead, Roundhead, Yellowhead i moje ulubione: Nothing, które w zeszłym roku prawie przyczyniło się do konfliktu między uczniem i nauczycielem. Ten ostatni pytał uczniów o nazwisko i początkowo nie zrozumiał, że odpowiedź "Nothing" (nic) nie jest próbą naigrawania się. Zapytał więc ponownie i ponownie. Z każdym kolejnym razem coraz bardziej zdenerwowany, jednocześnie frustrując ucznia.

      W Wunnumin Lake szkoła nosi imię Beardy – na cześć dziewczyny, która zginęła tragicznie w wypadku samochodowym w latach 80. We wspominanym przeze mnie wcześniej Eabamet Lake (Fort Hope) szkoła nosi nazwę Yesno – od nazwiska założyciela. To ostatnie jest o tyle zabawne, że nazwisko, które przylgnęło do rodziny i zostało przekazywane przez pokolenia, wzięło się z przezwiska – człowiek, który je otrzymał, znał jedynie dwa słowa w języku angielskim (właśnie "yes" i "no"), mimo to odegrał znaczącą rolę w przyłączeniu się Fort Hope do sygnatariuszy traktatu numer 9.

      Wracając jednak do szkoły – jej organizacja jest podobna do tego, co znamy z Toronto czy Mississaugi: zajęcia odbywają się od dziewiątej rano do południa, po czym następuje godzinna przerwa na lunch, po której uczniowie wracają (lub nie) do szkoły na następne trzy godziny – od pierwszej do czwartej. Jedną ze znaczących różnic jest brak codziennego odtwarzania kanadyjskiego hymnu, mimo że rezerwat (wbrew temu co myślą mieszkańcy) w myśl Indian Act "należy" do Korony. Tak czy inaczej, mamy w sumie pięć i pół godziny zajęć lekcyjnych, po odjęciu dwóch 15-minutowych przerw. Za długo na mój gust (wychowałem się w polskiej podstawówce, gdzie w klasie trzeciej zajęcia w sumie trwały trzy godziny: cztery 45-minutowe lekcje i jakoś się czytać i pisać nauczyłem), ale cóż, co kraj to obyczaj.

Zdaje się, że sześć godzin w szkole to za dużo również dla niektórych uczniów i w związku z tym przychodzą tylko na pół dnia. Godzinna przerwa na lunch to znacznie im ułatwia.             Ostatni tydzień szkoły przed przerwą świąteczną był szczególnie zły pod tym względem. Nie dość, że atmosfera była znacznie rozluźniona, to jeszcze zima dała znać o sobie przez 30-stopniowe mrozy (przez kilka dni było poniżej 40°C, wliczając windchill). W Toronto pewnie pozamykano by szkoły, u nas jednak nikt się tym szczególnie nie przejął. Nieco mnie bawi fakt, że nikt tak naprawdę nie wie, jak zimno musi być, by szkoła odwołała zajęcia. Co roku jest inny dyrektor, nikt po sobie nie zostawia dokumentacji, a jak nawet zostawia, to gdzieś to wszystko ginie i szkoła tak naprawdę nie ma tzw. "SOP", czyli "standard operating procedure".

      Podobno dyrektor może podjąć decyzję o zamknięciu szkoły przy -40°C (bez windchill), co jednak nie zwalnia nauczycieli od przyjścia do pracy. Tak czy inaczej było zimno, tak na zewnątrz, jak i w środku. W zeszłym roku ktoś zadał sobie wiele trudu, by przebić się przez trzy warstwy pleksi i szyb w moim oknie, a że szkoła ma budżet raczej ograniczony, w tym roku mam pojedynczą płytę pleksi. Na dodatek nie zamontowano jej odpowiednio i odstaje ona od framugi dobre półtora centymetra. Klasa jest więc zimna. Przez dwa dni z rzędu było w niej 12 stopni. Nie wiem, czy prowadzenie zajęć w takim stanie rzeczy jest legalne i zdaje się dyrektor miał podobne obawy, bo poprosił mnie, bym prowadził zajęcia w salce komputerowej. Początkowo wziąłem tam uczniów, ale po usłyszeniu ich opowiadań o tym, jak "mają w domu śnieg" (nawiewa przez nieszczelne drzwi lub okna), czy o tym jak "chodzą po domu w narciarskich spodniach" (bo jest tak zimno), doszedłem do wniosku, że moim uczniom ziąb niestraszny i spokojnie możemy wrócić do klasy, tym bardziej że maluchy z klas pierwszej i drugiej siedziały w swoich zimnych klasach. Zimno czy nie, show must go on.

      Ziąb nie stanął na przeszkodzie temu, by wszystkie popołudnia ostatniego tygodnia szkoły wypełnione były zajęciami "na świeżym powietrzu". Niby wszystko świetnie: ski-doo rally, konkurs rzeźb ze śniegu, ślizgawka, ale jak tu się cieszyć, jak niektóre dzieci przyszły nieodpowiednio ubrane i strasznie zmarzły? Na szczęście rozpaliliśmy ogromne ognisko, przy którym można było się nieco ogrzać. Zastanawiam się, jak to możliwe, że rodzice nie tylko zignorowali listy ze szkoły z prośbą o porządne ubranie dzieci, ale i trzaskający mróz. Podzieliłem się moimi uwagami z miejscowymi nauczycielami, którzy smutno pokiwali głowami, nie tłumacząc jednak ani słowem, dlaczego tak się dzieje. W czasie innych rozmów nasunęło się jednak parę tematów, o których nie chcę pisać tuż przed świętami, w związku z czym zostawię je na czas późniejszy.

      Cieszę się z przylotu na święta do Toronto, jednocześnie żałując, że nie mogłem zostać w Wunnumin Lake. Kalendarz zajęć jest tam napięty. Norman Hall – miejscowa "stodoła", w której odbywają się imprezy, codziennie będzie rozbrzmiewać dźwiękiem muzyki i głośnym śmiechem. Życie na północy jest ciężkie, nikogo nie rozpieszcza i nie szczędzi gorzkich rozczarowań i tragedii, mimo wszystko miejscowi potrafią się radować z rzeczy małych i śmiać do rozpuku. Śmieją się szczerze, głośno i bez zahamowań, co świetnie pokazuje Don Burnstick, indiański komik – do zobaczenia na www.you tube.com/watch?v=LZk8djys204

      Właśnie takiego śmiechu do łez, śmiechu pomimo przeciwności życia życzę czytelnikom Gońca na przyszły rok.

Aleksander Borucki

Wunnumin Lake, Ontario

Fot. Aleksander Borucki

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.