Korespondencja własna z rezerwatu w Ontario (2)
Ostatnio opisywałem zniechęcające początki mojego uczenia w nowym rezerwacie. Pisałem, jak zaskakujący był totalny brak organizacji, który przejawił się między innymi zatrudnieniem jednego nauczyciela w szkole wymagającej czterech czy brakiem umowy o pracę (a pracuję już dziewięć miesięcy) i jakiejkolwiek polityki kadrowej. Z biegiem czasu takich "michałków" zaczęło pojawiać się coraz więcej...
Jedne – banalne, są zaledwie powodem do kwaśnego uśmiechu, inne tak absurdalne, że przyprawiają o zawrót głowy. W końcu jednak tych sytuacji rodem z Kafki mnoży się tyle, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie jest bohaterem perfidnego psychologicznego eksperymentu, jaki narodził się w głowie jakiegoś szaleńca.
Jak na przykład wczoraj – po szkole poszedłem na rower (jedna z niewielu rozrywek, jakich tu doświadczam). Przez ostatnie dwa tygodnie padało, więc nie mogłem cieszyć się jazdą na rowerze – nie ze względu na to, że bałem się, że zmoknę, bo w końcu z cukru nie jestem, ale przez to, że miejscowe drogi rozmiękły i trudno mówić o "jeździe", gdy koła grzęzną aż po osie w błocie. Wczoraj właśnie przestało padać, więc nie namyślając się wiele, wskoczyłem na siodełko i pognałem przez rezerwat. Nigdzie ani żywej duszy. Miejscowi narzekali na deszcz, że niby przeszkadza w organizowaniu wszelkiego rodzaju spotkań towarzyskich na świeżym powietrzu, ale gdy już przestało padać, pozamykali się w domach, zostawiając rezerwat we władaniu muszek (black flies) i komarów. Bestie widać wygłodniały przez dwa tygodnie deszczu, bo rzuciły się na mnie z zajadłością godną większego drapieżnika.
Jeździłem tak samotnie po rezerwacie z jednego końca na drugi (w góra 15-20 minut można go objechać wzdłuż i wszerz) i zastanawiałem się nad koszmarem tego roku. Nie spisywałem "wydarzeń" na bieżąco, więc wiele z nich umknęło już mej pamięci, bo szczerze mówiąc, chciałbym o nich zapomnieć jak najszybciej. Gdybym wierzył jakiemuś systemowi przekonań zakładającemu reinkarnację i karmiczną sprawiedliwość przejawiającą się w ewentualnym awansie (lub degradacji) w każdym kolejnym wcieleniu, już teraz cieszyłbym się na myśl o kolejnym życiu: pewnie narodziłbym się jako jakiś książę pełnej krwi, albo przynajmniej gwiazda muzyki disco polo. Jednak jako chrześcijanin, nie mam takich złudzeń i jedyne, co mi przychodzi na myśl, to słowa Zbawiciela: "Eli Eli lama sabachthani?".
Ściemniało się, więc postanowiłem wrócić do domu, tym bardziej że mnóstwo w okolicy niedźwiedzi. W zeszłym tygodniu naliczyłem osiem sztuk, gdy wracałem ze świętej indiańskiej góry (ale to już inna opowieść). Przed domem sąsiada zobaczyłem ognisko i matkę jednej z moich uczennic. Jako że rodzice zwykle uchylają się od rozmów z nauczycielami (na wywiadówkę przychodzi może jedna, dwie osoby na dziesięć), postanowiłem tam podjechać, ogrzać się przy ogniu, bo wieczór był raczej chłodnawy, i trochę porozmawiać. Jednym z problemów uczenia w rezerwacie jest to, że czasami człowiek nie ma z kim porozmawiać. Siedzi się w szkole z 9-10-latkami cały dzień, a potem doświadcza się społecznej izolacji. Po pół roku człowiek łapie się na tym, że zaczyna myśleć jak nastolatek.
Rozmowa przebiegała nawet dosyć przyjemnie, choć w pewnym momencie musiałem się bardzo pilnować, by nie wybuchnąć gromkim śmiechem – moja rozmówczyni klęła bowiem jak szewc (po pewnym czasie człowiek się przyzwyczaja i już go tak nie razi to, że "co drugie słowo to k...wa"), i tak sobie kląć, ciągnęła: "Nie wiem, czemu ten pie...y wódz i ta jeb...a rada plemienia nic nie robią w sprawie tej poj...ej szkoły. Martwię się, że moja per...a córka nie uczy się w szkole...".
"Uczy się całkiem dobrze – odpowiedziałem – nigdy nie miałem z nią większych problemów, chociaż muszę przyznać, że strasznie klnie i wyzywa innych uczniów od najgorszych bez wyraźnego powodu."
"No tak, kur...a, nie wiem, skąd ona to ma... – zmartwiła się mamusia. – Może inne poj...ne dzieci w szkole klną" – pośpieszyła z wyjaśnieniem.
"Pewnie tak właśnie jest" – pośpiesznie się zgodziłem, by zmienić temat na mniej ryzykowny.
Coraz bardziej doceniam to, gdzie i kiedy się wychowałem. W moich stronach nikt nikogo nie wyzywał od "pier...ych pi...d" ot tak sobie. Pamiętam, jak w swoim rodzinnym Bytomiu wystawałem w sklepiku osiedlowym w kolejkach otoczony gromadą górników, którzy właśnie skończyli swoją dzienną szychtę (zmianę), i oczywiście codziennie musieli to opić. Czasami umykało im jakieś przekleństwo, gdy się za bardzo zapędzili w rozmowie, ale wtedy "Žena za pultem" (pani sprzedawczyni) zachrypniętym głosem Jana Himilsbacha oświadczała "Bo nie sprzedam!" i gromada utytłanych węglowym pyłem chłopów momentalnie zmieniała temat konwersacji z "Kur...a, ale tyn sztygar to gizd pieruński!" na "Ale dziś słoneczko ładnie przygrzewa i ptaszki w parku tak miło świergoczą. Wiosna, wiosna, wiosna, ach to ty!" Zaiste "it takes a village to raise a child" – pani sklepowa i górnicy mimowolnie byli moimi nauczycielami manier.
Ponarzekaliśmy sobie jeszcze trochę przy tym ognisku, gdy przyjechał mój sąsiad. Wcześniej też jeździł na rowerze, ale w pewnym momencie jakby zapadł się pod ziemię na widok nadjeżdżającego radiowozu. Człowiek dosyć miły, bo zaproponował mi okazyjne kupno telewizora. Problem w tym, że nie wiem jeszcze jakiego, bo do wyboru są 42-calowy, 52-calowy, 37-calowy. Zastanawiam się, czy ten 42-calowy to czasem nie mój. W takim przypadku dostawa/odbiór nie byłyby problemem, bo po prostu uiściłbym zapłatę, a telewizor już stoi w mojej sypialni. Chyba byłoby to najlepsze rozwiązanie, bo człowiek jest dosyć zajęty – jak nie sprzedaje telewizorów, to (jak wieść gminna niesie) jest miejscowym dilerem narkotyków. Oczywiście wszystko to "plotki, pomówienia, oszczerstwa" gdy go zapytać, policja ma jednak na to wszystko inne zdanie.
Cóż, czasem jest tak, że ktoś musi się mylić. Ja sam nie wiem. co myśleć, bo w końcu jakby ten miły człowiek (chyba jakiś hipis, bo mimo tego, że w domu nie ma ani prądu, ani wody, ciągle chodzi uśmiechnięty), który już trzy razy w tym roku proponował mi zapalenie skręta, mógłby trudnić się przestępczą działalnością?
Sąsiadów mam czterech – dwóch jest obecnie "poszukiwanych" przez policję, trzeci mnie unika, bo pożyczył ode mnie pieniądze (na wieczne oddanie), a czwarty... ech, syn czwartego niedawno zwyzywał mnie od najgorszych, raz trzepnął pięścią, a trzy razy z łokcia w twarz, bo nie pozwoliłem mu pobić mniejszego chłopca. Oczywiście musiałem to zgłosić na policję, co odbiło się na dobrosąsiedzkich stosunkach raczej niekorzystnie. Cieszę się, że mnie nie postrzelił z wiatrówki, bo w końcu jest znany z tego, że w przypływie gniewu strzela z wiatrówki do dzieci, które są niemiłe dla jego syna.
Skoro już mowa o tym... Zastanawiam się, czy bycie nauczycielem to istotnie taki dobry wybór. W minionym tygodniu musiałem przerwać trzy bójki, w jednym z przypadków nawet użyć siły i odepchnąć silniejszego napastnika od mniejszego chłopca. Zostałem przez to zwyzywany i obecnie czekam na decyzję o moim dalszym losie. Rezerwat szumi od plotek o moim rychłym zwolnieniu, co przeszkadza w uczeniu mojej klasy, bo uczniowie stale pytają, czy już zostałem zwolniony i kiedy wyjeżdżam. Tłumaczę im, że jeśli coś takiego nastąpi, to dowiem się o tym ostatni, ale nie bardzo im to trafia do zrozumienia.
Cóż, jak mnie istotnie zwolnią (dwa tygodnie przed końcem roku szkolnego), to po prostu będę miał wcześniejsze wakacje i więcej czasu, by opisać do "Gońca" uroki życia na północy.
Aleksander Borucki
Północne Ontario