Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario
Ostatnie dwa tygodnie szkoły minęły szybko. Nie było mowy o jakimś tam nauczaniu, głównie próbowaliśmy jakoś przetrwać. Dzieciakom ani w głowie była szkoła, podobnie chyba ich rodzicom. Obecność uczniów spadła o połowę. Część w ogóle przestała przychodzić rano i pojawiała się mocno spóźniona po przerwie na lunch. Z nauczyciela musiałem przedzierzgnąć się w dozorcę i "wisieć na telefonie" dzwoniąc do rodziców z pytaniem dlaczego "Jaś" czy "Kasia" nie są w szkole. Oczywiście nikt się nie nazywa "Jaś" czy "Kasia". Imiona uczniów nie są szczególnie egzotyczne, poza nielicznymi wyjątkami, takimi jak Martini, Skye czy April. Większość imion uczniów, a zatem dzieci czy nastolatków, jest "świecka", w odróżnieniu od starszego pokolenia, które nosi imiona wyjęte żywcem ze Starego Testamentu: Ezra, Esther, Jordan.
Ciekawsze (z mojego punktu widzenia) pod względem egzotyki i specyfiki kulturowej są nazwiska. Oczywiście w osadzie tak małej jak Wunnumin Lake, jest ich zaledwie kilkanaście. Jednym z bardziej popularnych jest McKay (jak góra McKay w okolicach Thunder Bay), Mamakwa (makwa znaczy niedźwiedź), Mekanak (oznacza żółw), Wabasse, Shawinimash, Neshinapaise, Littledeer, Childforever, Winnepetonga, Sainnawap, Oskineegish, kilka wariacji związanych z "głową": Bighead, Whitehead, Roundhead, Yellowhead i moje ulubione: Nothing, które w zeszłym roku prawie przyczyniło się do konfliktu między uczniem i nauczycielem. Ten ostatni pytał uczniów o nazwisko i początkowo nie zrozumiał, że odpowiedź "Nothing" (nic) nie jest próbą naigrawania się. Zapytał więc ponownie i ponownie. Z każdym kolejnym razem coraz bardziej zdenerwowany, jednocześnie frustrując ucznia.
W Wunnumin Lake szkoła nosi imię Beardy – na cześć dziewczyny, która zginęła tragicznie w wypadku samochodowym w latach 80. We wspominanym przeze mnie wcześniej Eabamet Lake (Fort Hope) szkoła nosi nazwę Yesno – od nazwiska założyciela. To ostatnie jest o tyle zabawne, że nazwisko, które przylgnęło do rodziny i zostało przekazywane przez pokolenia, wzięło się z przezwiska – człowiek, który je otrzymał, znał jedynie dwa słowa w języku angielskim (właśnie "yes" i "no"), mimo to odegrał znaczącą rolę w przyłączeniu się Fort Hope do sygnatariuszy traktatu numer 9.
Wracając jednak do szkoły – jej organizacja jest podobna do tego, co znamy z Toronto czy Mississaugi: zajęcia odbywają się od dziewiątej rano do południa, po czym następuje godzinna przerwa na lunch, po której uczniowie wracają (lub nie) do szkoły na następne trzy godziny – od pierwszej do czwartej. Jedną ze znaczących różnic jest brak codziennego odtwarzania kanadyjskiego hymnu, mimo że rezerwat (wbrew temu co myślą mieszkańcy) w myśl Indian Act "należy" do Korony. Tak czy inaczej, mamy w sumie pięć i pół godziny zajęć lekcyjnych, po odjęciu dwóch 15-minutowych przerw. Za długo na mój gust (wychowałem się w polskiej podstawówce, gdzie w klasie trzeciej zajęcia w sumie trwały trzy godziny: cztery 45-minutowe lekcje i jakoś się czytać i pisać nauczyłem), ale cóż, co kraj to obyczaj.
Zdaje się, że sześć godzin w szkole to za dużo również dla niektórych uczniów i w związku z tym przychodzą tylko na pół dnia. Godzinna przerwa na lunch to znacznie im ułatwia. Ostatni tydzień szkoły przed przerwą świąteczną był szczególnie zły pod tym względem. Nie dość, że atmosfera była znacznie rozluźniona, to jeszcze zima dała znać o sobie przez 30-stopniowe mrozy (przez kilka dni było poniżej 40°C, wliczając windchill). W Toronto pewnie pozamykano by szkoły, u nas jednak nikt się tym szczególnie nie przejął. Nieco mnie bawi fakt, że nikt tak naprawdę nie wie, jak zimno musi być, by szkoła odwołała zajęcia. Co roku jest inny dyrektor, nikt po sobie nie zostawia dokumentacji, a jak nawet zostawia, to gdzieś to wszystko ginie i szkoła tak naprawdę nie ma tzw. "SOP", czyli "standard operating procedure".
Podobno dyrektor może podjąć decyzję o zamknięciu szkoły przy -40°C (bez windchill), co jednak nie zwalnia nauczycieli od przyjścia do pracy. Tak czy inaczej było zimno, tak na zewnątrz, jak i w środku. W zeszłym roku ktoś zadał sobie wiele trudu, by przebić się przez trzy warstwy pleksi i szyb w moim oknie, a że szkoła ma budżet raczej ograniczony, w tym roku mam pojedynczą płytę pleksi. Na dodatek nie zamontowano jej odpowiednio i odstaje ona od framugi dobre półtora centymetra. Klasa jest więc zimna. Przez dwa dni z rzędu było w niej 12 stopni. Nie wiem, czy prowadzenie zajęć w takim stanie rzeczy jest legalne i zdaje się dyrektor miał podobne obawy, bo poprosił mnie, bym prowadził zajęcia w salce komputerowej. Początkowo wziąłem tam uczniów, ale po usłyszeniu ich opowiadań o tym, jak "mają w domu śnieg" (nawiewa przez nieszczelne drzwi lub okna), czy o tym jak "chodzą po domu w narciarskich spodniach" (bo jest tak zimno), doszedłem do wniosku, że moim uczniom ziąb niestraszny i spokojnie możemy wrócić do klasy, tym bardziej że maluchy z klas pierwszej i drugiej siedziały w swoich zimnych klasach. Zimno czy nie, show must go on.
Ziąb nie stanął na przeszkodzie temu, by wszystkie popołudnia ostatniego tygodnia szkoły wypełnione były zajęciami "na świeżym powietrzu". Niby wszystko świetnie: ski-doo rally, konkurs rzeźb ze śniegu, ślizgawka, ale jak tu się cieszyć, jak niektóre dzieci przyszły nieodpowiednio ubrane i strasznie zmarzły? Na szczęście rozpaliliśmy ogromne ognisko, przy którym można było się nieco ogrzać. Zastanawiam się, jak to możliwe, że rodzice nie tylko zignorowali listy ze szkoły z prośbą o porządne ubranie dzieci, ale i trzaskający mróz. Podzieliłem się moimi uwagami z miejscowymi nauczycielami, którzy smutno pokiwali głowami, nie tłumacząc jednak ani słowem, dlaczego tak się dzieje. W czasie innych rozmów nasunęło się jednak parę tematów, o których nie chcę pisać tuż przed świętami, w związku z czym zostawię je na czas późniejszy.
Cieszę się z przylotu na święta do Toronto, jednocześnie żałując, że nie mogłem zostać w Wunnumin Lake. Kalendarz zajęć jest tam napięty. Norman Hall – miejscowa "stodoła", w której odbywają się imprezy, codziennie będzie rozbrzmiewać dźwiękiem muzyki i głośnym śmiechem. Życie na północy jest ciężkie, nikogo nie rozpieszcza i nie szczędzi gorzkich rozczarowań i tragedii, mimo wszystko miejscowi potrafią się radować z rzeczy małych i śmiać do rozpuku. Śmieją się szczerze, głośno i bez zahamowań, co świetnie pokazuje Don Burnstick, indiański komik – do zobaczenia na www.you tube.com/watch?v=LZk8djys204
Właśnie takiego śmiechu do łez, śmiechu pomimo przeciwności życia życzę czytelnikom Gońca na przyszły rok.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki