W zeszłym tygodniu pisałem o aferze, która wybuchła w związku z tym, że starałem się powstrzymać jednego z uczniów przed pobiciem drugiego. Agresor zdzielił mnie pięścią w twarz i parę razy pociągnął z łokcia, a nastepnego dnia przyszedł do szkoły jakby nigdy nic. Ja za to usłyszałem, że w pewnym momencie złapałem go za nadgarstek i będę się żegnać z pracą.
Przez tydzień żylem w niepewności, bo "zwolnienie" nigdy nie wygląda dobrze na resume. Koniec końców pogodziłem się z myślą, że będę pakował manatki, bo od początu roku co i rusz słyszę, że zaraz mnie wyrzucą. Raz nawet wezwano mnie na dywanik, bo postanowiłem "zastrajkować". Sprawa miała się następująco...
Jak już pisałem dzieci dostają w szkole darmowe śniadanie, drugie śniadanie i lunch. Sporo dzieci sprawia wrażenie wygłodzonych: jedzą pośpiesznie rozchlapując (lub rozrzucając) resztki jedzenia wokół swoich ławek, często idą po drugą, trzecią, czy nawet czwartą dokładkę. Wiele z nich nie zjada w całości swoich dodatkowych porcji i wyrzuca resztki do kosza w klasie: ogryzki jabłek, mleko i płatki śniadaniowe, rosół, niedojedzony hamburger i tak dalej. Oczywiście, moim zadaniem jest nadzorowanie tych przerw żywieniowych, które zwykle nie przebiegają spokojnie. Jednak nie to było powodem do mojego strajku.
Zastrajkowałem, bo pewnego dnia wyrzucono z pracy szkolną sprzątaczkę, by przyjąć na jej miejsce jednego z radnych plemienia, który nie pojawił się w szkole przez tydzień, bo akurat wyjechał na "obrady" do Ottawy. Radził jak to polepszyć warunki w naszej szkole, która tymczasem zaczęła cuchnąć. Teoretycznie mogłem sam sprzątać swoją klasę, ale z zasady staram się nie wyręczać w pracy kogoś, kto dostałby zapłatę za moją pracę. Wystarczy, że feralnego dnia strajku spędziłem prawie godzinę odśnieżając wejście do szkoły, by dało się tam w ogóle dostać. Uczenie w brudnej, śmierdzącej klasie nie wchodziło w rachubę. Powiedziałem dyrektorce, że wracam po lunchu i że ma być posprzątane, bo inaczej nie będę uczył. Oczywiście, nie było, mnie się za to dostało – usłyszałem od szefa urzędu plemienia, że nauczycieli, którzy chcieliby dostąpić zaszczytu bycia na moim miejscu jest na pęczki i następnym razem to mnie po prostu wyrzucą z rezerwatu.
A jednak mnie nie wyrzucili. Może zapomnieli, a może im się po prostu nie chciało. Ten ogólny brak chęci do robienia czegokolwiek jest wręcz porażający i wszechobecny. W ciągu tego roku przez naszą szkołę przewinęło się już gro miejscowych, którym absolutnie nic się nie chciało robić. Nie wiem komu przyznać palmę pierwszeństwa – pomocy klasowej, która handlowała w szkole narkotykami i często w ciągu dnia znikała na 2-3 godziny, czy też sekretarce, która przychodziła do pracy na jeden lub dwa dni w tygodniu, tylko zresztą po to, by spędzić czas na Facebooku, a może kierowcy autobusu szkolnego, który za pół godziny pracy rano i tyleż po południu inkasował zapłatę za sześć godzin pracy, a który też często znikał na dzień, czy dwa nikogo nie informując o swoich zamiarach. Oczywiście, ludzie ci mieli płacone pełną tygodniową stawkę – obojętnie czy byli w pracy czy nie.
Miejscowi wypracowali wielce interesujący "system". Polega on na rotacji zatrudnienia: zatrudnia się daną osobę na jakimś stanowisku (nieważne kto to, jakie ma kwalifikacje i co ma robić) tylko na okres potrzebny to uzyskania świadczeń socjalnych, czyli bezrobocia (EI). Nie liczy się jakość wykonywanej pracy, czy nawet obecność – chodzi o to, by nastukać wystarczającą ilość godzin, wtedy zwalnia się miejsce następnemu. Bardzo ważne są też koneksje – bez nich często nie można nawet marzyć o jakiejkolwiek pracy. Większość stanowisk jest obstawiona przez bliskich krewnych i znajomych wodza i radnych plamienia. Rodziny niespokrewnione mają ciężkie życie. Jednak nie na zawsze – co dwa lata odbywają się wybory, co jest okazją do przetasowań personalnych i zwykle drastycznych zmian w polityce plemienia – część inicjatyw zostaje zatrzymanych, plany poprzedników skreślone.
Najlepszym przykładem jest tu miejscowa stacja uzdatniania wody – wybudowana osiem lat temu kosztem pięciu milionów dolarów stoi nieczynna, a z kranów cieknie żółtawa, cuchnąca ciecz, czyli woda pompowana prosto z jeziora, "uzdatniana" do użytku poprzez dodanie do niej chloru. Dobra do spuszczania wody w sedesie, ale już nie do gotowania, czy nawet płukania ust po myciu zębów. Wybudowana za jednego z poprzednich wodzów stacja popadła w ruinę za rządów następnych, którym nie podobała się lokalizacja stacji ("bo miała być nad jeziorem, a nie nad rzeką"). Niezabezpieczone rury popękały w zimie, bo ktoś postanowił zaoszczędzić na ogrzewaniu pustego budynku.
Wracając jednak do (prawie że) powszechnego tumiwisizmu i marazmu, to najbardziej boli on w wykonaniu dzieci. Pytane o przyszłość są często apatyczne i zblazowane. "Co chcesz w przyszłości robić?" Spotyka się najczęściej z wzruszeniem ramion i wyburczeniem "I don’t know". O ile to jeszcze w miarę normalna odpowiedź z ust nastolatka, to zdarzają się też i takie: "Siedzieć w domu i nic nie robić, i grać w gry na X-box, tak jak mój tata". "A z czego się utrzymasz?" - pytam. "Jak to z czego? Z welfare!" – słyszę odpowiedź. Inną "perełką" było: "Jak dorosnę, to chcę mieć czterdzieścioro dzieci, bo wtedy będę bogaty" "???" "Za każde dziecko dostanę Child Tax!"
Przyznam, że ubawiła mnie ta odpowiedź.
Dorosłym się nieco optyka zmienia, bo potrafią przyjść do szkoły i narzekać, że nie mogą wysłać dziecka do szkoły, bo nie mają pieniędzy na kalosze, czy zimowe kurtki dla swoich dzieci – ze względu na zbyt niskie stawki welfare czy właśnie child tax benefit. Cisną mi się wtedy na usta słowa "Góralu, czy ci nie żal..." ale wiem, że pozostałyby bez echa. Zastanawiam się, kiedy to się właściwie stało, że ten naród, ludzi swego czasu tak przedsiębiorczych i zaradnych został tak bardzo zniszczony.
Żeby opisać życie w rezerwacie najlepiej użyć innej piosenki (autorstwa kabaretu Otto):
Najeść się, wyspać, wypić i zapalić
Trzeba najeść się, wyspać, wypić i zapalić
Potem najeść się, wyspać, wypić i zapalić
No i najeść się, wyspać, wypić i zapalić.
Aleksander Borucki
Północne Ontario