Pisanie o moich "przygodach" tutaj jest łatwe, bo życie codziennie dostarcza materiału. Jak na przykład dzisiaj – jadę sobie rowerem przez wioskę, gdy nagle słyszę, że ktoś mnie woła. Zatrzymuję się więc i rozglądam. Acha – to jeden z moich uczniów. W szkole nie był od dwóch miesięcy, czyli mniej więcej od czasu, kiedy odwiedziłem jego rodziców, by powiedzieć im, że jestem zadowolony z jego postępów w nauce i że najprawdopodobniej przepuszczę go do następnej klasy. Zachęceni tym rodzice powiedzieli mu, że już się w tym roku wystarczająco nauczył i że nie musi już chodzić do szkoły.
Korzystam z okazji i mówię mu, co to ciekawego i fajnego robiliśmy w szkole, by go zachęcić do ponownego przyjścia. Uczeń zbywa to mówiąc: "Ja też miałem fajny dzień – cały dzień siedziałem w domu grając w gry i jedząc słodycze." Nie daję za wygraną: "Ale się pewnie niczego nowego nie nauczyłeś..." Uczeń odpowiada: "Nieprawda! Nauczyłem się, że jak się siedzi przy grach cały dzień, to się zwymiotuje." Biedny chłopiec – wrażliwy i zdolny, ale przy takim nastawieniu rodziców jego szanse na zdobycie wykształcenia i w miarę dobrego zawodu będą bardzo ograniczone.
Niestety, nie jest to jednostkowy przypadek. Od czasu, gdy śnieg stopniał i nastały cieplejsze dni, do szkoły przychodzi coraz mniej uczniów. Średnia frekwencja w mojej klasie w kwietniu i maju wynosiła nieco poniżej 50%, w czerwcu spadła do poniżej 30%, co oznacza, że czasami mam w klasie 1-2 uczniów. Gdyby to jeszcze byli ci sami uczniowie to można byłoby czegoś uczyć, tymczasem skład klasy się stale zmienia i czasami przyjdzie to ten, to tamten. W tej sytuacji nie pomaga fakt, że to klasa wielopoziomowa – uczę klasę 4/5/6, więc teoretycznie muszę mieć przygotowany materiał dla wszystkich trzech grup. W praktyce wygląda to tak, że moich uczniów 5 klasy nie widziałem już ponad miesiąc. Sam zapomniałem czego ich ostatnio uczyłem.
Oczywiście, próbuję interweniować, ale niewiele mogę wskórać. Miejscowa policja nie reaguje, pracownicy społeczni (Children Aid Society) nie są w rezerwacie mile widziani, więc pojawiają się średnio raz na dwa-trzy miesiące i nigdy nie są w szkole dłużej niż godzinę. Dyrektorka szkoły sprawę całkowicie ignoruje wychodząc z założenia: "mniej uczniów – mniej roboty." Wsiadam więc od czasu do czasu na rower i jeżdżę od domu do domu pukając do drzwi i próbując tłumaczyć rodzicom jak ważna jest edukacja ich pociech. Oczywiście gorąco mi odradzano tego rodzaju praktyki – nigdy nie wiadomo, co w takim domu można zastać. W społeczności, gdzie większość mieszkańców uzależniona jest od narkotyków czy alkoholu i gdzie nikt się nie krępuje dać komuś w twarz istotnie może to być niebezpiecznie. Póki co jednak nic złego mi się nie stało i dalej jeżdżę od domu do domu.
O ile mi otworzą, a zdarza się to coraz rzadziej, to zwykle mają przygotowaną jakąś historyjkę w stylu: "padał deszcz", "mój syn boi się psów, które wałęsają się po rezerwacie" (ciekawe, że boi się ich tylko w czasie lekcji, bo po szkole widzę go, jak jedździ na rowerze tam i z powrotem), no i najlepsze: "moje dziecko musiało mi pomóc w sprzątaniu / opiece nad młodszym rodzeństwem". Trudno mi zrozumieć jak to jest możliwe w przypadku, gdy żadne z rodziców nie pracuje i oboje siedzą cały dzień w domu. Większość rodzin jest wielodzietnych, co kończy się tym, że żadne z dzieci nie przychodzi do szkoły. Każdy się "opiekuje" każdym, czy jak?
Cieszę się, że przynajmniej nie uczę młodszych klas – ich nauczyciele spotykają się z zarzutami, że to oni są winni temu, że dzieci nie przychodzą do szkoły, bo nie kupują im zabawek i słodyczy. Sam wydałem już w tym roku ponad $2000 na zakup pomocy naukowych i materiałów szkolnych. Zabawne jak to jest: nikt nie oczekuje od policjanta, by sam sobie kupił pistolet czy kamizelkę kulodoporną, nikt nie oczekuje od chirurga zakupu własnych skalpeli etc, tymczasem nauczyciele wydają pieniądze nieustannie: a to halloween, a to Boże Narodzenie, a to walentynki, a to Wielkanoc... Przyznam, że bardziej mi się podobał polski system, gdzie szkoła była przede wszystkim miejscem nauki. Zresztą coraz bardziej doceniam czas i miejsce, w których dorastałem (może to tak dzieje się człowiekowi z wiekiem?). Polska szkoła dała mi wykształcenie, które pozwala mi bez większego trudu radzić sobie w Kanadzie. Uściskałbym swoich nauczycieli, gdybym ich gdzieś spotkał. No, może za wyjątkiem nauczycielki chemii.
Zastanawiam się czasami (nawet dosyć często) co ja tu w ogóle robię – wydawałoby się "na końcu świata", pracując w warunkach, które uwłaczają mojej godności, za marne grosze, bez jakichkolwiek dodatkowych benefitów. Cóż, to również "wina" (czy też "zasługa"?) mojej polskiej edukacji. Napakowano nam w szkołach w głowy romantyzmu, który każe rzucać się "na bagnety". Dorzucono do tego pozytywistyczne przekonania o słuszności przedsięwzięć takich jak "praca organiczna". Kazano mi naczytać się lektur takich jak: "Ludzie bezdomni", "Janko Muzykant", "Antek", "Lalka", "Siłaczka", itd. i teraz tu siedzę, podczas gdy moi znajomi w Toronto zarabiają po 15-20 tysięcy więcej na rok, mają ubezpieczenie zdrowotne i plan emerytalny.
Nie wszystko da się jednak przeliczyć na gotówkę – dzieci niby są wszędzie, ale wątpię bym ucząc w Mississaudze, czy Toronto miał co wieczór u swoich drzwi grupę nastolatków, którzy chcieliby ze mną pojeździć na rowerze, czy po prostu pogadać o grach. Czasami to męczy, ale w większości przypadków raczej dostarcza sporej satysfakcji tak zawodowej, jak i osobistej. To wszystko oczywiście (i niestety) kosztem rezygnacji z własnego życia rodzinnego. No, ale jak śpiewa Stanisław Sojka: "Życie nie tylko po to jest, by brać. Życie nie po to, by bezczynnie trwać. I aby żyć siebie samego trzeba dać."
Aleksander Borucki
Północne Ontario