Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (4)
W poniedziałek, 6 grudnia, dostałem prezent od świętego Mikołaja – ktoś tam czegoś nie dopatrzył przez weekend i szkoła była zupełnie wyziębiona. W mojej klasie temperatura nie przekraczała 10 stopni Celsjusza, więc poranne zajęcia były odwołane. Ucieszyłem się niepomiernie, bo od czasu do czasu miło jest dostać taki prezent od losu – pół dnia wolnego, a płacą pełną dniówkę. Radość moją szybko jednak zmąciła informacja o nieplanowanej naradzie ciała pedagogicznego.
Zebranie, według słów dyrekcji, miało się odbyć "już zaraz", co okazało się jedynie wybiegiem mającym na celu trzymanie nas w szkole przez cały poranek. Po blisko dwóch godzinach siedzenia w pokoju nauczycielskim w kurtkach, czapkach i szalikach i słuchania "już zaraz", "za 10 minut", "wkrótce", "za chwilę" w końcu zebrało się towarzystwo, by "planować" ostatni tydzień szkoły przed przerwą świąteczną.
"Planować" piszę celowo w cudzysłowie, bo planowanie, przynajmniej w myśl tego jak ja je rozumiem, zakłada jakąś komunikację, może być płaszczyzną wymiany idei, ścierania się koncepcji, lub przynajmniej okazją do udzielenia bądź też uzyskania podstawowych informacji. Nasze "planowanie" wyglądało zgoła inaczej. Przypominało grupowe przesłuchiwanie gromady sześciolatków w sprawie pomazanej kredką ściany. Jako "weteran" – jestem tu w końcu już drugi rok –wiedziałem już, co mnie spotka, i przyznam, że z "pewną taką satysfakcją" czekałem, by zobaczyć miny nowych nauczycieli.
Wszystko zaczęło się typowo – po ogłoszeniu przez PA (spiker), że spotkanie się zaczyna, oczywiście nauczyciele (przyjezdni) pojawili się pierwsi, jakiś czas po tym zaczęli pojawiać się miejscowi. Nie wszyscy oczywiście dotarli w porę i przez następne 30 minut spotkanie było systematycznie zakłócane przez spóźnialskich. Co mogło być powodem spóźnienia w sytuacji, gdy szkoła była zamknięta i nikt nie miał nic innego do roboty poza naradą – pozostanie zagadką na zawsze.
Przebieg narady był również typowy. Dyrektor szkoły (nowy w tym roku) zadaje logiczne pytanie: "Co zwykle robicie tu na święta?". Odpowiedzią są trzy minuty coraz bardziej natarczywej ciszy. W końcu jeden z podobnych jak ja "weteranów" łamie się i odpowiada... Czyni to z widoczną niechęcią i niepewnie, bo jak tu grać rolę weterana, gdy niektórzy z miejscowych mają ponad 20-letni staż pracy w tej szkole? Ci jednak milczą jak zaklęci. Dyrektor jednak wydaje się usatysfakcjonowany odpowiedzią, że jest Christmas Party, że są różne konkursy: rzeźb w śniegu, dekorowania drzwi, że jest świąteczny koncert i "kulig" (czyli ski-doo & truck rally).
"Chcecie zorganizować to ponownie?" – pada następne pytanie i znów odpowiedzią jest cisza, przerywana jedynie przez krzyki i piski uczniów, którym mróz niestraszny i którzy w najlepsze bawią się na zewnątrz. Lekcje mogłyby się odbyć bez problemu. Po kolejnych minutach dudniącej w uszach ciszy dyrektor z rezygnacją mówi: "OK, zrobimy tak jak zrobiliście w zeszłym roku".
Dzieli pracowników szkoły na grupy. Każda grupa ma za zadanie zaplanować jeden dzień ostatniego tygodnia szkoły. W mniejszych grupach miejscowi otwierają się bardziej, stale jednak unikają wszelkich sytuacji powiązanych z podjęciem decyzji czy koniecznością wykazania inicjatywy, z jednym czy dwoma wyjątkami. Mimo wszystko zebranie powoli się rozkręca, między miejscowymi zaczynają wybuchać dyskusje. Dyskusje odbywają się w Oji-Cree (czy jak kto woli w Anishininiimowin), są zaskakująco żywiołowe i jako takie ostro kontrastują z niedawną głuchą ciszą. Nikt nie tłumaczy ich przebiegu ani nie wyjaśnia, co zostało w ich wyniku postanowione. Na dźwięk angielskiego w ustach dyrektora wszystkie dyskusje – tak jak nagle wybuchły, tak nagle cichną i znowu można by było wsłuchiwać się w cykanie świerszczy, gdyby nie to, że za oknem sroga zima.
Zapada konsternacja. Biali się oburzają na taki "brak kultury", no bo jakże to tak, przecie można nie po angielsku podczas formalnego spotkania w szkole, której działalność jest w końcu utrzymywana z publicznych pieniędzy. Z naszych podatków! Czy to z braku odwagi, czy też z urażonej dumy, lub może chęci bycia taktownym nikt jednak nie prosi o tłumaczenie. Zresztą jak już prosi, to nieodłącznie z niekrytą pretensją w głosie. Nie prośba to, a żądanie raczej.
A miejscowi? Miejscowi bardzo niechętnie zabierają głos publicznie, w szczególności przy obcych. Niechęć ta jest na tyle silna, że potrafią zignorować skierowane do nich bezpośrednio pytanie. Ponadto Anishininiimowin to ich język ojczysty, czują się w nim swobodniej i właściwie dlaczego mieliby się "przystosowywać"? Było nie było, byli tu pierwsi. W końcu: bez wątpienia są znużeni tłumaczeniem rok w rok wszystkich tych oczywistości nowym nauczycielom, którzy mogą nawet nie doczekać końca czerwca.
Jedną z poważniejszych bolączek północnych szkół jest rotacja personelu: tak nauczycieli, jak i administracji. Przy tym w wielu wypadkach to albo nauczyciele, którzy tu trafiają, to świeży narybek absolwentów studiów pedagogicznych, z dyplomem w kieszeni i prawie całkowitym brakiem doświadczenia, albo nauczyciele emeryci dorabiający sobie na boku. W obu przypadkach może to skutkować wątpliwym poziomem nauczania. Pierwszym się chce, lecz nie wiedzą jak, drudzy może wiedzą jak, lecz niekoniecznie im się chce. W zeszłym roku WSZYSCY przyjezdni nauczyciele (czyli włącznie ze mną – siedem osób) w mojej szkole byli tuż po ukończeniu Teachers' College. Zdecydowanie zabrakło nam kogoś w rodzaju mentora, starego wygi, który pomógłby chociażby w przygotowaniu rocznych planów nauczania. W tym roku z naszej siódemki zostały trzy osoby. Z czterech pozostałych zaledwie jedna pracuje jeszcze jako nauczyciel, ale już w innej prowincji. Nie wspomnę już o tym, że przez szkołę przewinęło się dwóch dyrektorów, a w tym roku i tak jest nowy.
Uczniowie szybko wychwytują takie rzeczy i przyzwyczajeni są do zmian, więcej nawet – oczekują ich, lub (w przypadku co niektórych szkół) próbują je sami wywołać... Może nowy nauczyciel będzie lepszy (czytaj: pozwoli na więcej)? Może w ogóle nie będzie nauczyciela, to nie będzie i szkoły? Nie muszę chyba wyjaśniać, jaki to ma wpływ na ogólną dyscyplinę w klasach, szczególnie starszych. Czasami się dziwię, że uczniowie w ogóle reagują na jakiekolwiek polecenia kogoś, kto przyjechał nie wiadomo skąd i kogo tu wkrótce nie będzie. Jeden z uczniów ujął to zgrabnie swego czasu na drzwiach wejściowych szkoły przy pomocy niezmywalnego mazaka. Napisał: "bitches, bitches, come and go". Nic dodać, nic ująć.
Aleksander Borucki
Wunnmin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki