Mamy w Polsce legendę o rycerzach śpiących w tatrzańskich jaskiniach pod Giewontem. Mają się oni obudzić, gdy kraj będzie w wielkim zagrożeniu, by przyjść z pomocą w potrzebie. Mamy wiersz Gałczyńskiego "Pieśń o żołnierzach z Westerplatte", gdzie czytamy:
Lecz gdy wiatr zimny będzie dął
i smutek krążył światem,
w środek Warszawy spłyniemy w dół,
żołnierze z Westerplatte.
Mnóstwo podobnych legend krąży po całym świecie, mają swoją i Indianie. Dotyczy ona Śpiącego Giganta (Sleeping Giant) – formacji skalnej na Jeziorze Górnym, dobrze widocznej z Thunder Bay. Wedle legendy Odżibuejów (Ojibway), jest to Nanabusz (Nanabozho), który zamienił się w skałę, po tym jak Indianie wyjawili białym tajemnicę lokalizacji kopalni srebra na Silver Islet. Niektórzy twierdzą, że przyjdzie czas, gdy Nanabusz się obudzi. Niektórzy twierdzą, że już się to stało – za sprawą premiera Harpera.
Zanim jednak wgłębię się bardziej w tłumaczenia, dlaczego kanadyjskie środowisko Indian zawrzało, powinienem skreślić parę zdań o moich własnych losach, by (dla pewnego rodzaju elementarnej uczciwości) wyjaśnić, dlaczego ten tekst powinno czytać się z pewnego rodzaju dystansem. Nie mam zamiaru udawać obiektywności i pisać pod dyktando politycznej poprawności.
To, co napiszę, będzie mocno nacechowane moimi własnymi doświadczeniami i subiektywną oceną sytuacji. Owszem, staram się zapoznawać z różnymi źródłami i opiniami odmiennymi od moich i trzymać emocje na wodzy, czasami jednak nie do końca się to udaje.
Czasami tych emocji (szczególnie negatywnych) nazbiera się tyle, że najlepiej wziąć sobie na wstrzymanie, ochłonąć, przemyśleć sprawy – co zresztą zrobiłem, nie pisząc do "Gońca" przez ostatnie pół roku, pomimo zachęt ze strony redakcji pisma, jak i wiernych czytelników moich tekstów. Nie, nie zabrakło mi tematów, wprost przeciwnie – o wielu ekscytujących sprawach pewnie jeszcze napiszę. Problem leżał raczej w głębokiej niechęci do powrotu – choćby myślą – do rezerwatu, w którym spędziłem ostatni rok szkolny. Dziś, gdy już nabrałem dystansu, mogę się przyznać – przed sobą i przed Państwem, że zapadłem na PTSB – zespół stresu pourazowego. Odpowiedzialna praca w niezwykle ciężkich warunkach, ogromny stres i stałe obciążenie psychicznie, w końcu też osamotnienie dały mi się poważnie we znaki i sprawiły, że musiałem się poważnie zastanowić, czy kariera nauczyciela jest tym czymś dla mnie właściwym. Doszedłem do wniosku, że problem jest nie tyle w samej pracy i wyborze kariery, ale w niesłychanie dysfunkcyjnej społeczności, w której przyszło mi funkcjonować. Było tam tak "ciekawie", że pod koniec zeszłego roku szkolnego myślałem o składaniu podań o pracę do miejsc takich jak Afganistan, Somalia czy Irak – byleby tylko dalej od miejsca, w którym byłem.
Koszmar ciągnął się przez długi czas – nawet już po zakończeniu roku szkolnego. Troszkę z mojej własnej winy, bo miast pogodzić się z faktem, że mnie wykorzystano i oszukano, zaangażowałem się w walkę o swoje prawa (czyli między innymi o to by otrzymać zapłatę) i zacząłem pisać listy do wodza plemienia i do INAC (Indian and Northern Affairs Canada), a więc do "Ministerstwa do spraw Indian". Wódz nigdy nie odpowiedział, ale tego się spodziewałem, po tym jak parę miesięcy wcześniej moje zapytanie o kontrakt zbył, mówiąc, że "jego ludzie (czytaj: Indianie) nie potrzebują kontraktów, bo większe znaczenie przypisują tradycji ustnej". INAC odpowiedział po kilku miesiącach, że nic im do tego, co się w rezerwacie wyprawia, i że wszystkie kwestie sporne między mną i administracją rezerwatu powinien wyjaśniać kontrakt...
Nawet dziś, gdy piszę te słowa (w pół roku po opuszczeniu rezerwatu), czuję wzbierający gniew powodowany poczuciem niesprawiedliwości. Potęgowane jest to świadomością, że wódz i radni plemienia, którzy (nie ma co owijać w bawełnę) mnie oszukali i okradli z zapłaty za ciężką pracę, najprawdopodobniej pozostaną na swoich stołkach na następną kadencję. I to dzięki moim (między innymi) pieniądzom. Dodatkowe środki finansowe, które INAC wysłał do rezerwatu z przeznaczeniem "na szkołę" i pensje nauczycieli, nigdy do nas (lub do szkoły) nie trafiły i pewnie zostały użyte w zgoła innych celach. Jakich? Na przykład przez całe lato rezerwat urządzał zabawy i festiwale, a teraz wydaje świąteczne bożonarodzeniowe bale.
Powiem wprost: popieram ideę festiwali i zabaw, bo sprzyja to integracji skłóconej wspólnoty i wprowadza iskierkę radości w raczej smutne życie biedujących Indian i nieszczególnie przeszkadza mi, że to "z pieniędzy szkoły". Chociaż może powinno. Bo fajnie byłoby, gdybym nie musiał kupować kredy albo ołówków za własne. Fajnie byłoby też mieć w szkole Internet i jakiś działający komputer (poza moim) i drukarkę. Albo jakąś nową książkę. Łatwiej by się uczyło. Dobrze byłoby też wymienić wybite szyby. Albo kupić mydło, by uczniowie mogli umyć ręce po skorzystaniu z toalety. Byłoby przyjemniej. Uczniom, mnie, wszystkim.
O ile wcześniej z wodzem było się ciężko skontaktować – nie przyjeżdżał do rezerwatu za często, nie odpowiadał na telefony czy e-maile, w szkole przez cały rok pojawił się tylko za cztery razy i to zawsze tylko na chwilkę, to teraz nie można mu odmówić inicjatywy – widać go na zdjęciach z każdego kolejnego balu. Stoi w progu w rozchełstanej koszuli lowelasa i ostentacyjnie wita gości, robiąc sobie zdjęcia z kim się da. To nic, że w tym roku szkołę w rezerwacie otworzono dopiero pod koniec października. Ważne, że bal się udał. To nic, że niedawno musiano ją znowu zamknąć, bo zabrakło pieniędzy na olej opałowy, by ją ogrzewać. Dzieci straciły kolejnych parę dni nauki, zanim zażegnano kryzys, ale to nic, to nic... Ważne, że każdy, kto przyszedł na bal, otrzymał bon towarowy Walmartu wartości pięćdziesięciu dolarów. Niedługo wybory i ważne, by pamiętać o tym, co istotne. Dzieci i tak nie głosują, a poza tym wydają się cieszyć swobodą, jaką daje im brak szkoły.
Tyle tytułem narzekań na sytuację w moim ostatnim rezerwacie. Można by jeszcze sporo pisać, ale dosyć o tym, bo ważniejsze się dzieją rzeczy w "indiańskim świecie". Innymi słowy, wracamy do tematu z początku – do premiera Harpera i jego starcia (bo tak trzeba to określić) z Indianami. Tematy zgoła nieświąteczne, ciężkie, niewygodne, ale ważne, bo dotyczące przyszłości Kanady i roli, jaką Indianie mają w niej do zagrania. Mam nadzieję, że czytelnicy skuszą się, by poświęcić tematowi nieco czasu. Ale po kolei...
Przez cały rok rząd krok po kroku wprowadzał propozycje nowych ustaw dotyczących Indian (Bill C-45, Bill C-27, Bill S-2, Bill S-6, Bill S-8, Bill C-428, Bill S-212, Bill S-207) – bez konsultacji z nimi, co – wedle samych Indian – stanowi pogwałcenie artykułów 18-20. Deklaracji Praw Ludów Tubylczych Organizacji Narodów Zjednoczonych (United Nations Declaration on the Rights of Indigenous Peoples). Sama deklaracja jest – jak wskazuje nazwa – zaledwie "deklaracją" i bynajmniej nie ma obowiązującej mocy prawnej prawa międzynarodowego czy to w Kanadzie, czy w jakimkolwiek innym państwie – poza Boliwią, która jest pierwszym krajem, gdzie zapisy Deklaracji zostały uwzględnione w swoim wewnętrznym prawodawstwie. Poza Kanadą, przeciw przyjęciu Deklaracji na forum ONZ (w 2007) głosowały USA, Australia i Nowa Zelandia. Każdy z tych krajów ma spory odsetek ludności tubylczej. W 2010 roku Kanada wyraziła oficjalną aprobatę dla Deklaracji, co jednak nie przełożyło się na przyjęcie kursu szczególnej uległości wobec ludności tubylczej.
Na początku grudnia tego roku The Assembly of First Nations (AFN) – Zgromadzenie Pierwszych Narodów, które zrzesza wodzów 639 uznawanych formalnie przez Kanadę grup tubylczych, zorganizowało specjalne spotkanie wodzów w Ottawie. Mieli oni wspólnie wypracować strategię działania wobec coraz bardziej agresywnej polityki rządu. Przy okazji kąśliwa uwaga z mojej strony: znając upodobanie niektórych Indian do hazardu, nie dziwię się, że na miejsce spotkania wybrano hotel z kasynem... Część wodzów zdecydowała się opuścić pielesze ciepłych hotelowych pokoi i udała się pod parlament, domagając się spotkania z premierem Harperem. Interweniowała ochrona, doszło do krótkiej konfrontacji, w trakcie której sfrustrowani wodzowie wyrazili swoje poglądy w raczej nieparlamentarny sposób.
Rozumiem ich rozgoryczenie, jednak samym incydentem byłem raczej zniesmaczony: przekleństwa (łagodne, ale zawsze), przepychanki, groźby raczej nie przysporzą wodzom zwolenników. Przebieg incydentu można sobie obejrzeć na stronie APTN (Aboriginal Peoples Television Network):
http://aptn.ca/pages/news/2012/12/04/chiefs-take-fight-to-house-of-commons-doorstep/
Słychać tam wyraźnie wodzów odgrażających się tym, że zablokują wstęp na terytoria rezerwatów. Widać, że ich frustracja sięgnęła poziomu, w którym układne słowa już nie są w stanie wyrazić ogromu nagromadzonych emocji. Z drugiej strony – szczególnie w perspektywie moich własnych doświadczeń – trudno mi odrzucić bez zastanowienia tezę, że to właśnie skorumpowani lub niekompetentni wodzowie są główną przyczyną tego, że w rezerwatach źle się dzieje. Moje dotychczasowe doświadczenia z administracją rezerwatów nie zawsze były dobre, co w naturalny sposób skłania mnie ku tego rodzaju refleksji. Nie jestem wielkim sympatykiem "Sun News", ale muszę przyznać rację części zarzutów padających pod adresem wodzów w tym krótkim reportażu:
http://www.sunnewsnetwork.ca/video/featured/prime-time/867432237001/band-leaders-protest-budget-for-their-chief-interest/2014106582001
W materiale tym Jerry Agar (reporter "Sun News") w dosyć emocjonalnym wystąpieniu wypowiada się przeciwko mentalności "my przeciw wam" zaprezentowanej przez wodzów. Agar powołuje się na przypadki braku przejrzystości gospodarowania finansami w rezerwatach i przytacza słowa Colina Craiga z Canadian Taxpayers Federation: "Wyobraź sobie, że ktoś ci grozi śmiercią, bo zadzwoniłeś do biura burmistrza i zapytałeś, ile zarobił w zeszłym roku. Wyobraź sobie przez moment, że w dalszym ciągu zadajesz tego rodzaju zasadne pytania i dostajesz więcej gróźb. Nie wspominając o reperkusjach tego rodzaju, że burmistrz pozbawia cię dochodów, zatrzymuje remont twojego domu i wstrzymuje finansowanie edukacji twoich dzieci".
Osobiście nie mam najmniejszych problemów z wyobrażeniem sobie tego rodzaju sytuacji, bo doświadczyłem tej "wszechmocy" lokalnej administracji na własnej skórze. W obu rezerwatach, w których byłem do tej pory wiele miejscowych osób skarżyło mi się na nierówne traktowanie członków plemienia przez wodza i radę plemienną. Pierwszy z rezerwatów nie był jeszcze taki zły, chociaż wiadomo było, kto jest równy, a kto równiejszy. W drugim nepotyzm i kumoterstwo były tak otwarcie deklarowane przez miejscowych, że było to wręcz rażące.
Reportaż wspomina przypadek Attawapiskat, rezerwatu w północnym Ontario, o którym było głośno w zeszłym roku, z uwagi na kryzys mieszkaniowy, jaki tam zaistniał.
Stacje telewizyjne z upodobaniem pokazywały ludzi żyjących w warunkach Trzeciego Świata, podnosząc larum, że to nie slumsy Ameryki Południowej czy Afryki, ale nasze własne kanadyjskie podwórko. Zgodnie z wyliczeniami "Sun News", Attawapiskat (społeczność licząca 1500 osób) w 2010 roku otrzymał od rządu 34 miliony dolarów, z których aż 32 proc. (czyli 11,2 miliona) zostało przeznaczone na pensje i różnego rodzaju benefity miejscowej administracji.
Nie wiem, na ile te wyliczenia są rzetelne. Cyframi można bardzo łatwo manipulować. Wiem jednak, że Attawapiskat publikuje swoje finanse w Internecie. Zaglądnąłem tam i sam się zdziwiłem, widząc, ilu rezerwat zatrudnia radnych i urzędników. I ile niektórzy z nich zarabiają. W końcu indiańska wioska licząca półtora tysiąca mieszkańców to nie wielka metropolia i może nie potrzeba tam aż 12 radnych, wodza, zastępcy wodza, menedżera urzędu plemienia (fucha za 80 tysięcy rocznie!) i tak dalej. A może właśnie potrzeba tych etatów – by ludzie mogli w jakiś sposób zarabiać pieniądze w miejscu, które oferuje bardzo mało możliwości znalezienia zatrudnienia. Z doświadczenia wiem, że czasami z jednej pensji w rezerwacie utrzymują się całe wielodzietne rodziny. Attawapiskat zyskuje w moich oczach przez sam fakt publikowania tych informacji. Nie wszyscy wodzowie i radni są na tyle otwarci, by wyznać, ile zarabiają. Jedno z nowych praw (Bill C-27) zajmuje się finansami indiańskich rezerwatów i nakazuje im publikowanie dochodów wodzów i radnych (a Attawapiskat robi to już od szeregu lat).
Skoro mowa o Attawapiskat: jego wódz, Theresa Spence, podjęła (11 grudnia) strajk głodowy, domagając się spotkania z premierem Kanady i ponownego negocjowania traktatów między Indianami i Kanadą. W gruncie rzeczy jest to kontynuacja protestu wodzów z czwartego grudnia. Wódz Spence przyrzekła, że "umrze", ale podtrzyma swój protest tak długo, ile trzeba, by rząd zaczął traktować Indian poważnie. "The treaty’s been violated [for] so many years and it’s time for the prime minister to honour it and respect our leaders". Gdy piszę te słowa, wódz Attawapiskat głoduje już ósmy dzień – w tipi na Wyspie Wiktorii na rzece Ottawa nieopodal budynku parlamentu. W całym kraju różne organizacje (w tym dwa największe w Kanadzie związki zawodowe: The Canadian Auto Workers Union i the Communications, Energy and Paperworkers Union) deklarują wsparcie dla wodza Attawapiskat i ślą listy do kanadyjskiego premiera i rządu, co dotychczas spotyka się z brakiem odpowiedzi. Budzi to coraz większą niechęć ze strony Indian. W minioną niedzielę Wielki Wódz Zgromadzenia Wodzów Manitoby, Derek Nepinak, ogłosił, że "od dawna milczące wojenne bębny głośno zadźwięczą w uszach wszystkich" – jeżeli wódz Spence umrze wskutek swojej głodówki.
Abstrahując od moich negatywnych doświadczeń z zeszłego roku, muszę przyznać, że Indianie są słusznie rozżaleni i wzburzeni, że "nie mają z kim rozmawiać". Trudno odmówić im racji, gdy uważają, że traktaty, na mocy których oddali Kanadzie ogromne połacie ziemi pod osadnictwo – nie są traktowane przez kanadyjski rząd na serio. Z drugiej strony, kanadyjskiemu rządowi z pewnością trudno odnieść się do traktatów podpisywanych w imieniu kolejnych brytyjskich monarchów: królowej Wiktorii, Edwarda II i króla Grzegorza V. W większości spornych przypadków Indianom przychodzi rozmawiać z mniej znaczącymi biurokratami, którzy zasłaniają się "brakiem kompetencji (możliwości) podjęcia decyzji w tej czy innej sprawie". Okazuje się jasne, że system sprzed stu lat (ostatni traktat – Traktat 11, został podpisany w 1921 roku) nie zdaje już egzaminu. Spędzenie ludzi niczym bydła i zamknięcie ich w obozach koncentracyjnych (rezerwatach), przyznając im 4 dol. rocznie za to, że nie będą stamtąd zbyt często wychodzić, nie sprawdza się w dobie rozwiniętych technologii komunikacyjnych. Indianie mają telewizję, telefony, Internet, korzystają z Google, Facebooka i Twittera i coraz mniej podoba im się to, w jakich warunkach żyją – w porównaniu do reszty Kanady, jak i to, że czują się oszukiwani przez kolejne jej rządy. Część z nich postanowiła "Dość bierności!" i zainicjowała rewolucyjny ruch "Idle No More".
http://idlenomore1.blogspot.ca/
W ciągu kilku tygodni ruch (głównie za pośrednictwem Internetu: Twittera, Facebooka, YouTube) dramatycznie się rozrósł i z dnia na dzień skupia coraz większą liczbę Indian (i nie tylko) pragnących zmian. A wszystko zaczęło się od zaledwie czterech pań (Nina Wilson, Sylvia McAdam, Jessica Gordon i Sheelah McLean). W trakcie krótkiego czasu ten oddolny ruch społeczny był w stanie zgromadzić spory kapitał społeczny i zainicjować wiele protestów w wielu miastach Kanady.
"Manifest" ruchu dobrze oddaje, to co gra w duszy wielu Indianom:
We contend that:
The Treaties are nation to nation agreements between First Nations and the Crown who are sovereign nations. The Treaties are agreements that cannot be altered or broken by one side of the two Nations. The spirit and intent of the Treaty agreements meant that First Nations peoples would share the land, but retain their inherent rights to lands and resources. Instead, First Nations have experienced a history of colonization which has resulted in outstanding land claims, lack of resources and unequal funding for services such as education and housing.
We contend that:
Canada has become one of the wealthiest countries in the world by using the land and resources. Canadian mining, logging, oil and fishing companies are the most powerful in the world due to land and resources. Some of the poorest First Nations communities (such as Attawapiskat) have mines or other developments on their land but do not get a share of the profit. The taking of resources has left many lands and waters poisoned – the animals and plants are dying in many areas in Canada. We cannot live without the land and water. We have laws older than this colonial government about how to live with the land.
We contend that:
Currently, this government is trying to pass many laws so that reserve lands can also be bought and sold by big companies to get profit from resources. They are promising to share this time…Why would these promises be different from past promises? We will be left with nothing but poisoned water, land and air. This is an attempt to take away sovereignty and the inherent right to land and resources from First Nations peoples.
We contend that:
There are many examples of other countries moving towards sustainability, and we must demand sustainable development as well. We believe in healthy, just, equitable and sustainable communities and have a vision and plan of how to build them.
Please join us in creating this vision.
W kilku zdaniach:
(...)
Kanada stała się jednym z najbogatszych krajów na świecie, czyniąc użytek z ziemi Indian i jej surowców. (...) Niektóre z najbiedniejszych społeczności indiańskich (na przykład Attawapiskat) mają na swoich terytoriach kopalnie i inny przemysł, ale nie otrzymują części zysków. Wydobycie surowców zatruło wiele terenów i zbiorników wodnych – rośliny i zwierzęta giną w wielu miejscach Kanady. Nie możemy żyć bez ziemi i wody.
Obecnie rząd próbuje przeforsować wiele praw, które pozwolą dużym korporacjom na zakup i sprzedaż indiańskiej ziemi. Rząd obiecuje nam, że tym razem koncerny podzielą się zyskami. Czemu te obietnice miałyby być lepsze niż poprzednie (w domyśle: niespełnione)? Zostaniemy z niczym innym niż zatruta woda, ziemia i powietrze. (...)
Idle no More skoordynowało już moc protestów, ale nie widzimy tego w telewizji. Główne kanadyjskie media wolały się zająć sprawą małpki biegającej po IKEI. Na szczęście jest Internet – wystarczy wejść na YouTube i wpisać "Idle No More", by zobaczyć manifestacje w Edmonton, Winnipegu czy Toronto. Materiały z manifestacji pokazują też wspomniana już APTN i telewizja al-Dżazira.
Bill C-45 mimo protestów ze strony Indian został przyjęty przez Senat. Idle No More postanowiło jednak działać dalej i szykuje następną dużą manifestację na 21 grudnia w Ottawie. Będzie to jedenasty dzień głodówki Theresy Spence – o ile wytrwa ona w niej tak długo i o ile urząd premiera wcześniej nie zgodzi się na rozmowę. Tak czy inaczej – w ciekawych czasach żyjemy. Zaryzykowałbym tezę, że możemy powoli mówić o kanadyjskim panindiańskim odrodzeniu narodowym. Czas pokaże, co to wszystko przyniesie. Wydaje się, że rząd obrał taktykę przetrzymania przeciwnika, licząc, że protesty rozejdą się "po kościach" przez czas świąt. Tym razem może tak nie być. Owszem, większość Indian – odizolowana od reszty świata i otumaniona przez kolonialny system wyzysku, z którego przecież korzystamy i my jako imigranci do Kanady – pewnie będzie obojętnie patrzeć na to, jak są im odbierane ostatnie ziemie ich przodków, po to by międzynarodowa korporacja pomnożyła swój majątek. Część jednak budzi się z letargu i zaczyna coraz bardziej aktywnie walczyć o swoje przetrwanie. Pytanie, jaka nasza w tym wszystkim rola? Anishinaabe (czyli Indianie, z którymi pracuję) mają legendę o siedmiu ogniach. Zgodnie z nią, gdy nadejdzie czas siódmego ognia, "jasnoskóra" rasa (light skinned race) stanie przed wyborem jednej z dwóch dróg. Jeśli wybierze dobrą drogę, to doprowadzi to do powstania wielkiego narodu, który będzie żył w wiecznym pokoju, harmonii i braterstwie. Jeśli wybierze złą, to doprowadzi do zagłady siebie i całą ludzkość.
Życzę wszystkim Czytelnikom "Gońca" (jak również i sobie) zdrowych, pogodnych, radosnych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia, a w Nowym Roku: dokonywania dobrych wyborów.