Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Obmacywał nieletnich na basenie w Mississaudze
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakW związku z przypadkami wykorzystywania seksualnego dwojga nastolatków na basenie publicznym w Mississaudze 12 sierpnia policja postawiła w stan oskarżenia 54-letniego Torialaya Ibrahimiego. Mężczyzna został zidentyfikowany tydzień wcześniej na podstawie nagrań z kamer monitoringu. Incydent miał miejsce w piątek 8 czerwca w Mississauga Valley Community Centre. Poszkodowani to 11-letnia dziewczynka i 12-letni chłopiec, oboje z Mississaugi. Zdjęcia podejrzanego opublikowano 4 sierpnia, a następnego dnia udało się go zlokalizować.
Zarzuty dotyczą „ingerencji seksualnej”, czyli „bezpośredniego lub pośredniego dotykania jakąś częścią ciała lub jakimś przedmiotem jakiejkolwiek części ciała osoby poniżej 16 roku życia w celach seksualnych”.
Aby nauczać wiary, trzeba najpierw dać przykład wiary - Rozmowa z bp. Janem Kotem, pasterzem Amazonii
Napisał Andrzej KumorAndrzej Kumor: Bardzo mi miło, że mogę rozmawiać z polskim misjonarzem, który pracuje w takim kraju, który dla większości z nas jest egzotyczny, w Brazylii. Chciałem na początku zapytać, jaka była droga Ojca Biskupa do kapłaństwa, a drugie pytanie, jak to się stało, że kilkadziesiąt lat temu Ojciec tam pojechał?
Biskup Jan Kot: Droga do kapłaństwa, jak dzisiaj patrzę z perspektywy lat, to jest właśnie ciągłe szukanie miejsca w życiu. Ja skończyłem technikum budowlane ze specjalizacją drogi i mosty, później chciałem studiować astronomię, ale zrezygnowałem przed egzaminami wstępnymi i poszedłem do pracy w Żorach, w Rybniku, gdzie się wychowałem, na Śląsku. Była taka firma Fadom, oni budowali domy, bloki. Pracowałem tam przez dwa lata i trzy miesiące jako mistrz budowy. Później widziałem, że tam nie mam przyszłości, człowiek się nie czuł w tym. Wtedy zdałem egzaminy na prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim i próbowałem studiować prawo, ale w drugim semestrze znalazłem, wędrując po Krakowie, „Misyjne Drogi” oblackie, jeszcze to dawne wydanie, które wychodziło chyba trzy – cztery razy w roku. Wtedy właśnie ten duch misyjny się we mnie obudził. Nie przystępowałem już do sesji letniej pierwszego roku, złożyłem podanie do oblatów w ‘85 roku i po prenowicjacie zostałem przyjęty do nowicjatu, który zrobiłem w Kodniu nad Bugiem. To było pierwsze wyzwanie, ze Śląska pojechać na wschód, nad Bug. Pamiętam do dzisiaj, jak siostra z mężem mnie odwozili, to mówią: Jasiu, tutaj już nawet polskiego radia nie łapią. W tym maluchu nie łapało innej stacji, tylko jakieś ruskie, sowieckie programy.
Mówię, spróbuję wytrzymać, tak że od końca sierpnia ‘85 roku wytrzymuję...
Skończyłem nowicjat, później Obrę, jak to u oblatów. Po święceniach prowincjał ówczesny myślał, żebym kontynuował studia, nie wiem, czy w przyszłości w formacji w Obrze, ale tak się losy potoczyły, i dzięki proboszczowi siedleckiemu – bo mnie posłali do Siedlec na wikarego – zostałem jednak wikarym i nie musiałem studiować. I wtedy właśnie po pół roku napisałem jeszcze jeden błagalny list do prowincjała, żeby mnie wysłał na misję i od razu też mu podsunąłem pomysł, żeby to był Kamerun, a jakby można, to Jokaduma.
– Ojciec myślał, że to będzie właśnie to?
– Tak mi się marzyło. Ale później wrócił jeden ze współbraci, który miał jechać do Brazylii, i chyba się rozmyślił, bo prowincjał szukał zapchajdziury i sobie przypomniał o mnie. Tak że po kilku tygodniach zastanawiania się odpowiedziałem mu, że się zgadzam. On mi podziękował i to był koniec rozmowy. To był ‘93 rok. Wziąłem część wakacji w lipcu 93, wróciłem, pomagałem przy pielgrzymce – szliśmy z pielgrzymką z Siedlec do Częstochowy, 14 dni.
– Chciał się Ojciec zastanowić, przemyśleć?
– O tym nie myślałem, bo na pielgrzymce na końcu grupy szedłem, żeby spowiadać. Mój współbrat, ojciec Ryszard Lis, to był zapalony pielgrzymkowicz. On o te grupy pielgrzymkowe u św. Teresy w Siedlcach dbał, pieścił, to było jego oczko w głowie, a ja byłem tylko jako wsparcie. Wtedy nas było 400 tylko z samej parafii siedleckiej. Z całej diecezji podlaskiej szło ok. 12 tys. ludzi do Częstochowy w sierpniu. Myśmy wchodzili 14 sierpnia na Jasną Górę.
No i wróciłem do Siedlec, wziąłem resztę urlopu, zaczął się nowy rok szkolny, znowu zacząłem katechezę w szkole i pod koniec września dostałem list z Recife, czemu się nie odzywam, bo oni na mnie czekają. I zaczęły się przygotowania do wyjazdu.
Wraz z jednym współbratem wyjechaliśmy 9 lipca 94 roku i stanęliśmy na ziemi brazylijskiej w Rio de Janeiro. (...)
Później do końca roku studiowaliśmy portugalski, bo wyjechaliśmy „na zielono”. To co mieliśmy trochę francuskiego, to próbowaliśmy się tym ratować w Brazylii. To nam co nieco pomogło. Mało osób mówi w Brazylii po francusku, angielski to jeszcze gdzieś tam ktoś się znajdzie. My pojechaliśmy do delegatury w Recife, a to była fundacja prowincji centralnej Stanów Zjednoczonych, to tam po angielsku. To żeśmy tam jakoś przeżyli. Mieliśmy intensywny kurs portugalskiego dla misjonarzy, to było trzy i pół miesiąca. I do dzisiaj na tym ciągnę (śmiech). To był intensywny kurs, w małych grupach, kurs ekumeniczny, tak że na naszym kursie byli klerycy, księża, zakonnice, świeccy, katolicy 80 procent, byli baptyści, prezbiterianie, zielonoświątkowcy, luteranie.
– Żeby nauczyć się języka i rozmawiać z ludźmi.
– Tu chodziło o język i o kulturę. Przez pierwsze dwa miesiące mieliśmy tylko lekcje portugalskiego, później w okolicach stolicy w parafiach nam załatwili rodziny brazylijskie i na tydzień do tych rodzin nas posłali, każdego ucznia, każdego misjonarza pojedynczo. I musi się człowiek rzucić w ten wir, trzeba z ludźmi rozmawiać. Mają dzieci, mają wnuki, jest babcia, jest dziadek, są małżeństwa i się żyje w tym środowisku. To jest bardzo dobre, bo język uczony w szkole jest bardzo ważny, daje podstawy, tylko właśnie współżycie z ludźmi, to udoskonala język. Ten kurs dał mi podstawy języka portugalskiego i tak jak mówię, ja na tym ciągnę do dzisiaj.
– A co Ojca zaskoczyło w Brazylii? W czym ten katolicyzm brazylijski był odmienny od polskiego, jacy tam są katolicy?
– Katolicy tak jak w Polsce. Na Śląsku inaczej przeżywamy katolicyzm, wiem to z doświadczenia, inna jest duchowość w Siedlcach, na Podlasiu, gdzie spędziłem kilka lat i mam wielką sympatię do Podlasia, bo to był Kodeń, praca w Siedlcach, dzisiaj to jest moja baza, bo już nie mam rodziny w Polsce, tak że mam przyjaciół, którzy stali się drugą rodziną, ale to zawsze w Siedlcach. Są różnice, i one są naturalne, normalne, bo my mamy naszą duchowość, nasze przeżywanie wiary uwarunkowane naszą rzeczywistością, w której żyjemy. Teraz się przyglądam tutaj rzeczywistości Polonii. Miałem okazję być na dwóch mszach i właśnie widzę, jak to jest. Jest zawsze trochę inaczej.
W Brazylii to jest mentalność południowoamerykańska. Brazylijczycy są bardzo gościnnym ludem. Ja byłem jedynym Polakiem w prowincji brazylijskiej, która jest prowincją międzynarodową.
– W jakim sensie?
– Z różnych krajów, bo to były misje zakładane na północy w Amazonii przez prowincję francuską, w Recife centralna prowincja Stanów Zjednoczonych zakładała, były próby misji oblatów kanadyjskich w stanie Bahia – to się skończyło szybko, bo nie było powołań, nie było dużo ludzi. Ale jeszcze Kanadyjczycy zostali, dwóch poznałem właśnie.
– A jak wygląda diecezja, czym się ludzie zajmują?
– U mnie w diecezji ludzie się zajmują przede wszystkim rolnictwem i rybołówstwem, bo moja diecezja Ze Doca już należy geograficznie do Amazonii. To jest klimat tropikalny, wilgotny, jest dużo rzek, tak że do niedawna główny transport był rzekami. Na wybrzeżu, bo diecezja ma wybrzeże i ma też lasy, nad Oceanem Atlantyckim. To jest podstawą utrzymania ludzi, rybołówstwo, rolnictwo i handel.
– Czy ludzie są biedni?
– Tak. Większość to są ludzie biedni, ubodzy. Jest też skrajna bieda. To, co się zauważa, i wszystkich, którzy przyjeżdżają z Europy albo z Ameryki Północnej, zaskakuje – duża przepaść między bardzo biednymi i bardzo bogatymi. Tej klasy średniej jest coraz więcej, ale jeszcze nie za dużo. Te poziomy bardzo powoli się wyrównują, ten kontrast. W ostatnich dekadach to nie jest bezpieczny kraj. Rzadko kiedy ktoś by zaryzykował chodzić ulicami po nocy. W Brazylii się idzie do restauracji albo do zamkniętych obiektów, bo jest trochę niebezpiecznie, jest duża przestępczość.
– Zdaniem Ojca Biskupa, ze względu na biedę jest ta przestępczość?
– To znaczy to jest złożone, bo jeżeli z powodu biedy jest przestępczość, to jest takie ryzyko, że powiemy, a jak jest biedny, to jest przestępcą, a to nieprawda, nie każdy biedny jest przestępcą, bo wielu ludzi jest biednych, ale to nie znaczy, że teraz oni pójdą w drogę przestępstwa. Zauważa się wielu młodych rozczarowanych życiem, ale to też nie większość idzie w tym kierunku. Bo chcą na łatwiznę. Mamy dzisiaj dzięki Internetowi dostęp do każdego zakątka świata i czasami ludzie się rozczarowują, bo widzą piękny świat, przynajmniej na komputerze, kolorowy, wspaniały, i czasami by tego chcieli, a to jest bardzo daleko, i czasami niektórzy, jak nie mają solidnych podstaw wychowawczych, rodzinnych, no to idą w tym kierunku, żeby łatwo się wzbogacić, żeby sobie użyć. To jest jedną z tych przyczyn. Ale jasne, że bieda nie jest powodem do tego, żeby zostać przestępcą, ale może pomagać, popychać.
– Ojciec Biskup jest tam już kilkadziesiąt lat, jak to się zmieniało, jak ten pobyt zmieniał Ojca?
– Jestem 24 lata w Brazylii i miałem przywilej jako oblat Maryi Niepokalanej pracować nie w jednym miejscu, ale w wielu zakątkach Brazylii. Tak że pierwsza moja parafia była w stanie Pernambuco, w strefie uprawy trzciny cukrowej, całkowicie rolnicze tereny. Nie tyle rolnicze, bo mało tam ludzie uprawiali. Uprawy trzciny cukrowej, wielkie posiadłości, wielkie latyfundia. Setki tysięcy hektarów trzciny cukrowej, które należą do cukrowni, gdzie wyciskają tę trzcinę na cukier albo alkohol. Nie były to łatwe tereny, bo ludzie tam mieli okresową pracę, trzy miesiące zbiorów, trzy miesiące bez pracy. Bo jedna część tych plantacji była zbierana w pierwszej połowie roku, druga w drugiej, tak się pracowało.
– Niełatwe tereny przez to, że ludzie byli biedni?
– Tak. Właśnie taki przestarzały system latyfundium. Siła robocza, oni byli od tego uzależnieni, od tych cukrowni, od przeróbki trzciny cukrowej. Nie było tam żadnego przemysłu, to nawet nie było miasto, nawet nie była gmina. Tam była parafia oblacka i myśmy tam wśród nich żyli i z nimi pracowali, próbowali ewangelizować.
– Próbowali, bo co? Trudna jest praca duszpasterska w takim środowisku?
– Jest trudna, bo jak się próbuje ewangelizować w takim środowisku, gdzie jest wyzysk, brak szacunku dla drugiego człowieka, to jakiekolwiek głoszenie Ewangelii według ducha Chrystusowego, to zawsze jest się narażonym na krytykę i na... nie mówię może prześladowania w tych czasach, ale w dawnych czasach to też. Opowiadali, że jednym z moich poprzedników był belgijski misjonarz, dużo dla tych ludzi zrobił, zostawił wiele wspomnień, do dzisiaj go pamiętają, to go pobili w zakrystii, bo się wyrażał w obronie tych rolników.
– Właściciele?
– Tak. Nasłali i pobili w zakrystii. Ja nie miałem tego typu sytuacji, ale zawsze było ryzyko. Ludzie się bali. Zawsze moich kleryków, którzy przyjeżdżali na staże, prosiłem, uwaga, uważajcie, jak głosicie, bo to jest bardzo fajnie wejść tam – bo klerycy tam wchodzili, odprawiali liturgię Słowa – bardzo fajnie jest głosić, ale trzeba mieć też trochę wyczucia, jakie będą konsekwencje tego. Jedno to jest nasze życie, my się poświęcamy tej sprawie. Ja, jako kapłan, misjonarz, powinienem być na wszystko przygotowany, ale teraz trzeba uważać, jak się głosi. Nie wolno podsycać nienawiści do drugiego człowieka, bo to nieewangeliczne.
Wy tutaj dolejecie oliwy do ognia, to się rozpali, wy sobie wrócicie do swojego domu w Recife albo jak będziecie prześladowani, to was przeniosą gdzieś indziej, a gdzie ci ludzie pójdę? A ci ludzie później prześladowani, upodleni, gdzie pójdą? Do slamsów w wielkich miastach. To trzeba umieć wypośrodkować. Nie wiem, czy to jest dobre, bo jak widziałem, jak tam żyją na wsi, jak widziałem, jak żyją w miastach, to zawsze miałem pewną rezerwę.
Bo to jest fajnie wyjść na bohatera, ale za moje bohaterstwo drugi będzie płacił, to zawsze się zastanawiałem, czy to jest prawdziwe bohaterstwo.
– Bohatera w sensie bronienia tych ludzi?
– Tak. To znaczy będziemy bronić, tylko że czasami chcemy to zrobić z dnia na dzień. Reforma rolna w Brazylii jest zatwierdzona, tak że ziemie, które są nieuprawiane lub mają małe dochody z uprawy, podlegają reformie rolnej, tylko rząd tym za bardzo się nie interesuje, bo musi dać odszkodowanie właścicielowi. To są duże pieniądze. Czyli ludzie czasami się organizują i tym samym zmuszają rząd do reformy, żeby on tę ziemię nieproduktywną wykupił, i wtedy przekazuje, każdy dostaje kawałek ziemi i się tam buduje.
Miałem tę okazję, niemalże od pierwszego dnia, w czasie takiej właśnie tzw. okupacji być tam przy nich. To myśmy organizowali datki, potrzebne było mleko w proszku, bo to najlepiej przechować, i mydło w kostce, bo to do prania i do kąpieli, trzeba było tak praktycznie. Pierwszą mszę odprawiałem na ubitej ziemi, bo faceci zrobili z ziemi niby-ołtarz i się rozłożyło trochę obrusy. I to był ołtarz na pierwszą mszę. I klerycy, którzy u mnie byli, zorganizowali kampanię w sąsiednim mieście, dostaliśmy trochę ubrań i zabawki. I 12 października jest Dzień Dziecka; tam nic nie było, no to oni rozpalili duże ognisko, żeby oświetliło cały plac, i te zabawki były rozdawane. I ten dawny właściciel nasłał swoich ludzi. Oni do nas nie strzelali, tylko strzelali w powietrze, żeby nas nastraszyć. To od razu kobiety z dziećmi wystraszone, dzieci zaczęły płakać, no to zgromadziliśmy ich wokół ogniska, a mężczyźni wzięli maczety i poszli za tamtymi.
W takiej sytuacji nigdy nikt ode mnie nie usłyszał przyłóżcie im, oddajcie im takim samym. Nie, mówię, musimy przebaczyć, musimy się dogadać. Po jakimś półtora roku, odwiedzając te rodziny, już osiedlone, jedna z pań, która mnie przyjęła u siebie w domu, opowiada mi historię, jak ten właściciel dostał pieniądze za tę ziemię, z którą się w sumie borykał, nie miał żadnego wielkiego zysku, dostał pieniądze, uspokoił się i odwiedzał tych swoich dawnych pracowników.
– Ten, który ich straszył?
– Tak. I ona mówi, wiesz co, miałam zaszczyt przyjąć go u mnie. Wiele lat on mnie upokarzał, nie płacił mi za moją pracę, a ja mu nawet sok dałam, już z moich upraw. I do dzisiaj to pamiętam.
– To jest taka odbudowa godności ludzkiej.
– Tak. Gdyby tam doszło do konfrontacji, a to tylu zabili, tamtych zabili... Powoli.
– To by zostało na następne dziesięciolecia.
– Nie wiem, co by się stało. Faktem jest, że ewangelicznie, to nie byłaby dobra postawa, według mnie. Ja miałem takie doświadczenia. Nie mówię, że to jest reguła na całe życie i dla wszystkich i do wszystkich sytuacji. Ja miałem taką postawę.
– Czyli Kościół katolicki w Brazylii jest raczej po stronie tych biednych?
– Jest zaangażowany, tak. Dawniej, jak byłem w Polsce, to się słyszało wiele o teologii wyzwolenia i ona była tak interpretowana w Polsce przez polskich teologów, pastoralistów. Jak tam przyjechałem, to przyjechałem jeszcze w latach i w rejonach, gdzie ona była bardzo silna. Dzisiaj też jeszcze są niektóre takie ostatnie krzyki teologii wyzwolenia.
Powiedzmy tak, ja ze wszystkim się nie zgadzam, ale to, co ja widziałem, biedę, jaką widziałem, cierpienie ludzi, jakie widziałem, to ja dzisiaj potrafię zrozumieć, dlaczego ona się narodziła i była w pewnym okresie silna. Gdybyśmy się tak rzeczywiście przyjrzeli na co dzień, co ona przyniosła, to niewiele. Ja mam takie wrażenie. Więcej zamieszania niż skutku pozytywnego, bo nic się nie zmieniło. Jeżeli się zmieniło, to nie dzięki temu. Bo ona z czasem, mam wrażenie, przerodziła się z teologii w ideologię. I to jest stroną słabą stroną niektórych ruchów, niektórych grup w Kościele. Jest więcej ideologii niż duchowości i jest więcej używania Kościoła do spraw ideologicznych niż duszpasterskich i ewangelizacji. Ja to mówię, że to zbankrutowane niektóre ruchy, one jeszcze funkcjonują, bo dostają pieniądze z Kościoła albo pomoc z Zachodu i z tych różnych dawnych instytucji właśnie w tych krajach Europy bogatych czy w Stanach Zjednoczonych. Gdyby przestały wspierać, nie będzie to długo trwało, na pewno obumrze.
– To jest z zewnątrz interwencja zagraniczna?
– Nie mówię interwencja, po prostu te ruchy mają wspaniałe ideologiczne podstawy, bronienie biednych, to, tamto. Przyjedźcie nie na dzień – dwa, żeby zobaczyć, bo to jest łatwo. Przyjedźcie, żeby ktoś tam posiedział i od wewnątrz to obejrzał, co to rzeczywiście zmieniło. I są sprawy konkretne, które potrzebują wsparcia.
– Jakie są główne problemy w Ojca pracy duszpasterskiej?
– Ja nie mam problemów (śmiech).
– Chodzi mi o to, z jakimi problemami ludzie przychodzą?
– Normalne, jak u wszystkich ludzi, tylko w warunkach tamtejszych. Myśmy się zatrzymali, mówiliśmy o tym moim wędrowaniu po Brazylii. Później byłem w centralnej Brazylii, tam są półpustynie, deszcz padał trzy miesiące w roku, później susza. Tam spędziłem siedem wspaniałych lat, tam odżyłem misyjnie, właśnie na takich półpustyniach. Ludzie niesamowici, religijni, zaangażowani, to właśnie mnie odbudowało. Później próbowali ze mnie zrobić formatora, ale Bóg się nade mną zlitował i mnie wysłał na biskupa do Maranhao, właśnie do diecezji Ze Doca. Tak jak mówię, nasze problemy to są takie jak problemy w jakichkolwiek parafiach, w Polsce, mam wrażenie, że tutaj też.
Problemy ludzi są podobne, różnią się tylko adresy, imiona. To jest takie samo ludzkie cierpienie, ludzkie radości, ludzkie marzenia, i trzeba przy tym być. W tej sytuacji przed uczeniem wiary trzeba dać przykład wiary. To, co ostatnimi laty mnie nie tyle niepokoi, co rozważam, co tak mnie korci, jak by to można było powiedzieć – słyszałem jednego biskupa z Amazonii, który prosi o to, żebyśmy, ma tę ideę wspaniałą święcenia żonatych mężczyzn, bo Amazonia ma głód Eucharystii.
– Nie ma kapłanów?
– Tak. Drugi jego kolega, jak się z tym dzieliłem, drugi biskup, mówi, no, a teraz idź i zapytaj go, co on zrobił, żeby mieć powołania, bo my nie możemy czekać z założonymi rękami, że wszyscy do nas przyjdą, trzeba wyjść do ludzi. Co papież Franciszek mówi? Chcecie mieć powołania, to wyjdźcie z zakrystii. To nie tak, że będziemy sobie siedzieli i będą do nas walili drzwiami i oknami klerycy. Dawniej to tak było. Zmieniają się czasy, my też musimy wyjść do ludzi. I ten drugi biskup mówi, no to Janek zobacz, zapytaj go, co on zrobił, żeby mieć powołania.
Nie wiem, co on chciał powiedzieć, mogę się tylko domyślać, ale to dla mnie było właśnie taką mobilizacją, żeby zainwestować w diecezję, w pracę duszpasterską z młodzieżą, z powołaniami. I miałem też przykłady z Polski. Ja jestem z takich czasów, kiedy ojciec Paliński i inni ojcowie pracowali latami, jeździli jak zwariowani po Polsce i łapali, co przyszło, później zawsze coś z tego zostanie (śmiech).
I to właśnie ten duch powołaniowy, tego nam potrzeba.
– Nie chodzi o to, żeby ta służba Bogu była lżejsza, tylko o to, żeby ukazać piękno tej służby.
– Tak. I to nie, bo są problemy, to nie robimy tego i idziemy na jakąś łatwiznę. Nie mam nic przeciwko, jak są sprawdzeni, żeby ich święcić, bo małżeństwo nie jest przeszkodą do święceń kapłańskich, tylko że w naszej sytuacji Kościoła rytu łacińskiego nie jest to tradycją i mamy już przeszło tysiącletnie tradycje całkowitego oddania się służbie. I to jest właśnie czasami upraszczanie. Ja nie zrobiłem, no to teraz muszę tę dziurę kimś wypełnić. I w tym momencie się nie zgadza.
Miałem okazję spotkać jednego kapłana w tym roku w Belem, tak okazyjnie się spotkaliśmy, odwiedziłem nowicjat oblacki i mistrz mnie zaprosił na mszę. Oni mieli spotkanie nowicjuszy ze stanu Para i mówią, odprawiłbyś nam mszę. Przyjechałem dzień wcześniej i przesiedzieliśmy do pierwszej w nocy, rozmawiając. Ten chłop chodzi w habicie, bo to jest nowe zgromadzenie, nowy instytut utworzony, jeszcze używa piuski, taki tradycjonalista. I on mówi, wiesz co, biskup w diecezji posłał nas do takiej parafii, gdzie 70 procent to neopentakostalne kościoły, na każdym rogu jest jakiś kościół, jakiś wymysł ludzki. Katolików się oblicza na jakieś 30 procent. Zastraszeni, wyśmiewani, jakby krzyżyk nosił czy medalik, to na pewno byłby naznaczony i wyśmiewany, już nie mówię o jakiejś religijnej. A ja tak chodzę – mówi – w habicie, od szyi do stóp, do kostek, bo taki mamy zwyczaj, jeszcze piuskę noszę. Ja w tym habicie idę do kościoła, idę do kaplicy, idę do sklepu, do lekarza, wsiadam do łódki, bo muszę płynąć kilometry, żeby odprawiać.
– W dzisiejszym świecie to jest świadectwo wiary.
– On mówi, dzisiaj, po roku, to jest już inaczej. Ja mu opowiadałem o tym biskupie, o tym głodzie Eucharystii. I on mi mówi tak: Nie ubliżając Eucharystii, bez wątpienia, tak jak święty Jan Paweł II mówił, Kościół żyje z Eucharystii, Kościół żyje Eucharystią, bez wątpienia, to jest prawda. Tylko że – mówi – dzisiaj Amazonia ma głód Ewangelii. Jak my nie będziemy ewangelizować, katechizować poważnie i odpowiedzialnie, to za chwilę nie będziemy mieć nikogo na Eucharystii, na mszy, bo ci ludzie nie będą wiedzieli, co to jest Eucharystia.
Ja mam wrażenie, że to się odnosi do wszystkich i do całego Kościoła.
– To się prawdopodobnie odnosi również do Europy.
– Właśnie. Jaka jest nasza katecheza? Ona ewangelizuje czy po prostu mamy historyjki o Panu Jezusie, mamy takie ładne historie, o cudach mówimy... Później to rozważanie doprowadziło mnie do takiego zastanowienia się, sam Jezus dał nam tego przykład. On powołał Piotra i Andrzeja, Jana i Jakuba i nie mówił, no to idziemy na mszę, nie. Przez pierwsze trzy lata On z nimi chodził, uczył, katechizował, wyjaśniał, pokazywał, kim jest, a niemalże w ostatniej godzinie to odprawimy Eucharystię. Ja się nad tym zastanawiam, że myśmy wypełnili nasze kalendarze, nasze agendy, tyle mamy mszy i czujemy się dobrze, potrzebni, wykorzystani, tyle mamy spraw. Za chwilę już się widzi, do spowiedzi nie przychodzą, bo nie wiedzą, co to jest spowiedź. Czasami nie są dobrze katechizowani ludzie. Ostatnie namaszczenie, to jest przeżycie, to jest namaszczenie chorych, co to za ostatnie namaszczenie. Jeżeli Sobór Watykański II mówił, że to nie jest ostatnie, to jest namaszczenie dla chorych, wiele razy może się przyjmować. Ludzie się czasami boją, bo mają takie właśnie...
– Że to już koniec.
– Tak, że to jest na pożegnanie z tej ziemi. To jest właśnie brak katechezy. Na mszę, ona stała się jakimś wydarzeniem socjalnym, grupowym.
– Spotkanie z ludźmi.
– Pan Bóg jest tam dodatkiem do tego spotkania. Ja żadnych opinii dogmatycznych nie wydaję, tylko rozważam to ostatnimi laty. Dzisiaj, jako biskup, z moimi księżmi rozmawiamy od czasu do czasu, żeby zauważyć, że jeżeli my nie będziemy ewangelizować, katechizować, to nie ma się co dziwić, że nam za chwilę kościoły całkowicie będą stały pustkami.
– Ojcze Biskupie, miejmy nadzieję, że z pomocą Bożą tak nie będzie, że jednak Duch Święty działa w Kościele. Chciałem na koniec zapytać, po raz pierwszy jest Ojciec w Kanadzie, jakie wrażenia z naszych polonijnych domów i z tego kraju?
– Gdyby mnie Pan zapytał za tydzień, może mógłbym coś więcej powiedzieć. Przyleciałem chyba w poniedziałek, tak że niewiele mam wrażeń.
– Dlaczego akurat tutaj Ojciec przyjechał?
– Bo zostałem zaproszony. Po raz pierwszy jestem w Kanadzie. Nie mam warunków na jeżdżenie po świecie, a jeżeli jadę, bo jest jakaś potrzeba albo ktoś mnie zaprosi, tak jak dostałem zaproszenie z Kanady, to mi zafundowali bilet i mam u moich współbraci oblatów nocleg, wyżywienie, transport. Obecny prowincjał to mój kolega kursowy, mam tu ich czterech w Brazylii, tak że jest to okazja. Na turystykę, tak jak mówię, nie ma ani czasu, ani warunków. Jedyny bilet, który płacę z moich pieniędzy, to jest do Polski jak jadę albo do Szkocji do mojej rodziny, bo tam pojechali. A reszta to są jakieś wyjazdy oficjalne i takie jak to, gdy zdarzyło się to zaproszenie przez ojca Janusza Błażejaka, które dostałem. Jako że ja jestem z tego pokolenia w Polsce, gdzie nie było okazji się uczyć angielskiego, mój francuski jest całkowicie już dzisiaj do niczego, to jest tylko na bazie frere jacques, bonjour, merci boque, au revoir, tak że mówię, ja się nie nadaję, po co ja tam pojadę. On mówi, nie, tu jest po polsku, to dla Polonii. No to jak jest dla Polonii i po polsku – mówię – to się poświęcę, będzie okazja poznania. Tak że to jest pierwszy mój pobyt. Jestem bardziej niż pod wrażeniem, byłem w dwóch parafiach, u św. Kazimierza i chyba w Brampton.
– Tam jest nowy kościół.
– Tak, taki duży, nowy kościół. Tam miałem okazję odprawiać mszę, spotkać moich współbraci, z nimi trochę porozmawiać. Właśnie wczoraj z ojcem Wojciechem trochę na tarasie posiedzieliśmy, porozmawialiśmy. Dzieliłem się tym, że jestem pod wrażeniem, pozytywnym. To były nieduże spotkania, ale w Brampton było trochę ludzi na mszy i zainteresowani. W czasie tej homilii, kazanie, takie pogawędki, dzielenia się tą Ewangelią i życiem ludzkim, to widać było zaangażowanie. Jestem pod wrażeniem pozytywnym. Tutaj się też pokazuje, jak to właśnie wiara jednoczy ludzi, Kościół jest właśnie tym wsparciem wiary i w tym wypadku polskości, od korzeni nie ma co się odcinać. Jakakolwiek roślina bez korzeni szybciej umrze. Bo ja to przeżywam, ja jestem w Brazylii Polakiem.
– Pan Bóg nas stworzył Polakami.
– Czasami to jest ciężko. Zawsze gdy dostaję po tylnej części ciała, to jest z powodu na przykład piłki nożnej (śmiech). Z Brazylii się ze mnie nabijają, bo Polska nie weszła do mundialu, a jak szybko wyjdzie, to jeszcze bardziej się ze mnie nabijają. Jak jestem w Polsce, to mnie traktują jak Polaka i rodzinę, ale po tylu latach w Brazylii mi się dostaje za Brazylię – ale wy tam gracie, znowu żeście nie doszli, znowu żeście odeszli. Brazylia przegrała Copa America, to mi kuzyni dzwonią, tacy zapaleni kibice. To ja mówię tak, w Polsce za Brazylię dostaję, w Brazylii za Polskę, no i takie to jest nasze życie emigrantów. Ale taka jest rzeczywistość i nie ma się co tym stresować i chorobliwie przejmować.
– Ojcze Biskupie, dziękuję bardzo i życzę siły Bożej i Ducha Świętego w tej pracy niesamowitej i wypełnienia tego powołania, które Ojciec Biskup ma. Niech Pan Bóg prowadzi.
– Ja dziękuję. Czuję się zaszczycony tą pogawędką, wywiadem. Mam nadzieję, że to może coś...
– Po to to robimy.
– Niech wam Bóg błogosławi w tej pracy i pozdrowienia i błogosławieństwa Bożego dla całej Polonii, dla całego ludu Bożego w Kanadzie, i szczególnie dla tych co po polsku jeszcze mówią, modlą się i trochę czują.
Niech was Bóg błogosławi, szczęść Boże.
Tydzień temu pisałem o kosztach związanych z zakupem nieruchomości. Dziś chcę przypomnieć, jakie koszty są związane ze sprzedażą nieruchomości.
Pierwszy i zwykle największy koszt dotyczący sprzedaży nieruchomości to koszt za usługi agentów real estate. Potocznie określane jest to jako „commission” i jego wysokość zwykle wywołuje najwięcej kontrowersji! W Kanadzie typowo „commission” dla obu agentów reprezentujących i kupujących, i sprzedających zawarte jest w cenie sprzedaży. Wysokość wynagrodzenia płaconego firmom brokerskim, jest ustalana w czasie podpisywania kontraktu na sprzedaż i jest ono sprawą umowną, ale obowiązują pewne typowe zasady. Typowe całkowite wynagrodzenie wynosi zwykle pomiędzy 4,5 a 6 proc., z tym że wiele firm promuje specjalne niższe „commission”, zwykle startując od 3,5 proc. plus HST.
Firma brokerska, która dostaje „listing”, z pieniędzy przeznaczonych na całkowite wynagrodzenie opłaca firmę (agenta), który przynosi ofertę (reprezentuje kupujących). Proszę pamiętać, że ponad 80 proc. wszystkich kupujących współpracuje z agentami przy zakupie, gdyż dla kupujących usługi „ich agenta” są zwykle bezpłatne.
Wysokość proponowanego wynagrodzenia dla agentów reprezentujących kupujących musi być zaznaczona w systemie MLS – by agenci wiedzieli z góry, ile zostaną zapłaceni. Typowe obecnie wynagrodzenie dla agentów przyprowadzających kupców („buyers brokers”) wynosi 2,5 proc. + HST od ceny sprzedaży! Niektórzy sprzedający próbują oferować mniejsze wynagrodzenie dla agentów pracujących z kupującymi – widziałem nawet takie sumy jak 1 dolar! Jaki jest tego efekt – łatwo przewidzieć. Dom taki jest omijany przez wszystkich agentów, którzy mają kontrakt z kupującymi. Zwykle po jakimś czasie sfrustrowany sprzedający oferuje normalne wynagrodzenie, by wreszcie sprzedać nieruchomość.
Ogłaszany często przez agentów „1% commission” zwykle dotyczy tylko tak zwanego „listing fee” – czyli wynagrodzenia dla firmy brokerskiej, która wprowadza dom na rynek! Oprócz tego nadal należy liczyć się z wynagrodzeniem dla agenta przynoszącego ofertę i jest to, jak wspomniałem wcześniej, typowo 2,5 proc. Tak więc totalne i całkowite wynagrodzenie w tym przypadku wynosi 3,5 proc. + HST – i to pokrywa wynagrodzenie dla obu kompanii zaangażowanych w transakcję.
Jak wspomniałem, wynagrodzenie dla agentów jest jednym z większych wydatków, ale tak naprawdę dobrze poprowadzona sprzedaż i fachowość agenta często powoduje, że dom jest sprzedawany za znacznie wyższe pieniądze niż w przypadku prywatnej sprzedaży i często ten zysk pokrywa „commission”. Ponadto, współpracując z agentem, unikamy kosztownych pomyłek prawnych, potrzeby inwestowania własnych środków w marketing, organizowania pokazów itd.
Prawnik
Innym ważnym wydatkiem, o którym należy pamiętać, jest koszt za usługi prawnika. Zwykle – podobnie jak przy zakupie nieruchomości – koszt w typowym przypadku kształtuje się na poziomie 1000 – 1200 dol. za samo honorarium. Plus poniesione koszty, które zwykle mogą mieścić się pomiędzy 100 a 500 dol. Od całości naliczany jest podatek HST.
Należy pamiętać, że wszystkie zadłużenia, czyli podatki miejskie, wyroki sądowe, „leans” czy „special assessments”, które są zarejestrowane na danej nieruchomości, muszą być zapłacone, zanim nowy właściciel dokona przejęcia nieruchomości.
To są typowe wydatki, natomiast często zdarza się, że jesteśmy zaskakiwani karą za zerwanie umowy z bankiem. Zdarza się to, gdy sprzedajemy dom przed upływem terminu pożyczki hipotecznej.
Zacznijmy od przypomnienia, co to jest „mortgage”? „Mortgage” jest to pożyczka na kupno nieruchomości, zabezpieczona poprzez właśnie zakupioną nieruchomość. Oznacza to w praktyce, że jeśli sprzedamy nieruchomość, to bank traci zabezpieczenie pożyczki, i dlatego żąda jej spłacenia. Likwidując umowę z pożyczkobiorcą, bank może ponieść straty inwestycyjne. Dlaczego? Dlatego, że pieniądze na „mortgage” długoterminowy („closed”) są brane od inwestorów, którzy mają obiecane i gwarantowane dywidendy. Na przykład większość pieniędzy, które bank inwestuje w pożyczki hipoteczne, jest z tak zwanego „Bond Market”. Tak zwany „gap” pomiędzy tym, za ile bank udziela pieniędzy na „mortgage”, a ile musi zapłacić inwestującym – jest profitem banku. Zrozumiałe jest, że jeśli bank zagwarantował 3 lata temu osobie inwestującej w „bonds” profit w wysokości 3 proc. i zmuszony jest dziś zerwać umowę z pożyczkobiorcą na „mortgage” – to może utracić swój zysk oraz nadal bank jest zobowiązany do płacenia dywidend inwestorom.
Bankom nie zależy na tym, czy ktoś zmieni formę zabezpieczenia. Oznacza to w praktyce, że jeśli ktoś sprzeda dom przed upływem pięcioletniego terminu i kupi w tym samym czasie inny dom, to po prostu można przenieść „mortgage”, czyli zabezpieczenie pożyczki, z domu na dom bez większych problemów. Jeśli ktoś kupuje większy dom, to wówczas banki nawet chętnie podwyższą pożyczkę. Jeśli obecnie są niższe procenty niż kilka lat temu, to nowa część podwyżki będzie na obecnie panujący procent – co ogólnie wpłynie na niższy ogólny procent.
Inaczej sytuacja wygląda, gdy sprzedajemy dom i nie kupujemy innego. Zwyczajowo karą za zerwanie umowy jest tak zwany „interest differential” lub trzymiesięczne oprocentowanie. Bank zawsze wybiera tę opcję, która przynosi wyższy profit.
„Interest differential” zwykle ma miejsce w sytuacjach, kiedy zawieraliśmy umowę w okresach, kiedy procenty były wyższe niż panujące obecnie. Trzymiesięczne oprocentowanie ma zwykle miejsce w sytuacjach, kiedy obecnie panujące procenty są wyższe niż obowiązujące w chwili zawarcia umowy.
Posłużmy się przykładem.
„Interest differential” – załóżmy, że wzięliśmy 100.000 dol. pożyczki na 5,5 proc. trzy lata temu i do końca kontraktu pozostały następne dwa lata. Bank policzy różnicę pomiędzy obecnym oprocentowaniem na dwa lata 3,75 proc. („posted rate”) a tym, na jaki mamy umowę. Jest to w tym przypadku 1,75 proc., co w ciągu dwóch lat pozostających do końca kontraktu daje 3500 dol. różnicy w opłatach.
Trzymiesięczny „interest” jako kara – przy tym samym założeniu 5,5 proc. od stu tysięcy daje w skali roku 5500 dol. w oprocentowaniu. Ta suma podzielona przez 12 miesięcy i pomnożona razy trzy – daje 1375 dol. kary.
Czy ktoś ma wątpliwość, który wariant zostanie wybrany przez bank? Wiadomo, że pierwszy. Jak ktoś „wisi” bankowi „mortgage” w wysokości 500.000 dol., to ta kara staje się naprawdę wysoka.
Wszystkim, którzy myślą o sprzedaży domu bez zakupu następnego albo planują przefinansować dom, radziłbym, zanim zaczniemy ten proces, udać się do banku, w którym mamy „mortgage”, i poprosić o dokument nazywany „mortgage verification”. Bank ma obowiązek na piśmie podać, jaka będzie kara za zerwanie umowy. Jest z tym związany minimalny koszt, ale jest to ważne, gdyż tak naprawdę dopiero ten dokument pozwoli nam podjąć decyzję bazującą na potwierdzonych liczbach.
Maciek Czapliński
tel. 905-278-0007
Ciocia Ela była, jak już powiedziałem, przyrodnią siostrą mojego dziadzia i za czasów mojego dzieciństwa bardzo już stareńka. Mieszkała w przeuroczej willi tonącej w zieleni do tego stopnia, że z ulicy widać było jedynie dach domu. Posesja otoczona była murkiem całkowicie zarośniętym jakimś bluszczem czy powojem. W nigdy nieuprawianym ogrodzie wszystko rosło bez składu i ładu, pleniąc się we wszystkie strony. Ściany domu pokrywało dzikie wino, które wchodziło nie tylko na rynny i dach, ale nawet na komin.
Wszystko to było stare, zniszczone i w rzeczy samej dochodzące dni swoich. Podobnie było z ciocią Elą i jej współmieszkanką, niejaką panną von Todt, która prawie niewidoma mieszkała z ciocią od wielu lat.
Historię tych dwóch pań opowiem może kiedyś przy jakiejś okazji, ale na razie muszę powiedzieć o kotach.
Otóż jako siedmioletni może chłopak znalazłem kiedyś w zimie zamarzającego kotka. Wziąłem go do domu, odchuchałem, nakarmiłem i wywalczyłem dla niego prawo stałego mieszkańca. Nie przyszło mi to tak łatwo, bo spotkałem się z pewnymi oporami ze strony starszych, ale jakoś sprawę przeforsowałem i kotek został. Nazwałem go Kitek. Karmiłem go tak dobrze, że już w lecie tego samego roku Kitek wyglądał jak nie przymierzając czarna pantera z amazońskiej dżungli. Przeciągał się leniwie, rozwalał na dywanie, grzał koło pieca i ze wszystkich jego ruchów i zachowania widać było, że docenia posiadanie obywatelstwa w naszym domu. Zawsze jednak, powtarzam zawsze, był z pewną rezerwą, tak jakby nie czuł się całkiem u siebie, jakby był gościem. Czuło się w nim pewną delikatność, a może nawet elegancję. Ale przyszedł zły czas i Kitek przeniósł się dość nagle do kociego nieba, pozostawiając mnie w takich łzach, że zaczęto się obawiać, czy się czasem w nich nie utopię.
Z pomocą przyszła właśnie ciocia Ela, która była kociarą co się zowie i wraz z panną von Todt mogły być uważane za kocie papieżyce.
Łańcucka willa obu pań była bowiem prawdziwym kocim rajem. Panie trzymały ich kilkanaście i co najważniejsze, wszystko o nich wiedziały. Ciocia Ela – potworny krótkowidz – brała koci łeb w obie dłonie, przysuwała do oczu i mówiła:
– No, kto ty jesteś? Czy to Balcio, czy Kapi?
Trzeba bowiem wiedzieć, że koci ród mieszkający z paniami był dokładnie zarejestrowany i przedstawiał się tak:
Protoplastą, którego nie pamiętam, był Saba. Ten Saba wraz z Famą zrodził Mikiego. Miki – stary, ogromny kocur o siwych wąsach – „ożenił się” z Kokunichą i miał trzech synów: Kapiego, Mela i Balcia. Ciocia mówiła, że to są zdrobnienia od Kacper, Melchior i Baltazar, ale jako katoliczka, krępowała się używać pełnych imion. W rzeczywistości koty nazwała tak panna von Todt, która była zatwardziałą luteranką i trochę na bakier z trzema królami.
Otóż po śmierci mojego Kitka – żeby choć trochę utulić mnie w żalu, ciocia Ela przyjechała do nas z koszykiem, a w koszyku był malutki Jojo – syn Kapiego! Jojo – prawnuk legendarnego Saby, wnuk Mikiego i syn Kapiego, nie miał za grosz tej delikatności, żeby nie powiedzieć elegancji co znaleziony w śniegach Kitek. Nic a nic. Był bezczelny, strasznie samolubny i prawie niesympatyczny. Miał jednak fantastyczną zaletę – fenomenalnie łapał myszy!
O tym Jojo, a później o trzecim, którego nazwałem Kitek Drugi, mógłbym naprawdę napisać grubą książkę, ale nie o nie tu chodzi, tylko o starą, zarośniętą zielenią willę cioci Eli. I ku mojemu żalowi nie znaleźliśmy jej, bo cała uliczka była zupełnie inna i w pewnej chwili nie byłem nawet pewien, czy to ta. Zatrzymałem się więc trochę na chybił trafił, trochę bez sensu i pomyślunku i patrzyłem na coś, co widziałem jedynie w mojej wyobraźni. A widziałem siebie jako małego chłopca podchodzącego z mamą do furtki i pociągającego z całych sił za mosiężną rączkę dzwonka. A potem (ciągle jeszcze w wyobraźni) słyszałem wolne człapanie i stary głos pytający:
– A kto tam?
– Małgosia z Marcinem, ciociu – odpowiadała moja mama.
Człapanie stawało się coraz bliższe i pojawiała się ciocia Ela z Kokunichą na rękach.
Ale to wszystko było tylko dalekim, minionym obrazem, który po chwili rozpłynął się, tak jakby go nigdy nie było, a my ruszyliśmy w dalszą drogę do Warszawy, gdzie w Domu Opieki Jodła czekała na nas schorowana i zupełnie niedołężna mama mojej Żony.
***
Z Łańcuta ruszyliśmy na Sokołów i Nisko, ale zamiast jechać – jak pierwotnie chciałem – przez Sandomierz, wybraliśmy trasę przez Lublin. Zdecydowaliśmy się na tę zmianę, bo trasa wyglądała na nieco krótszą, a co ważniejsze, w dalszym etapie omijała przejazd przez Warszawę i prowadziła nas bezpośrednio do Anina.
Co było także ważne – ale nie aż tak bardzo – to to, że w Lublinie... W Lublinie „byłem w wojsku”!
Takie powiedzenie wystrasza zwykle wszystkich słuchających, bo wiadomo, że teraz „zacznie się o wojsku”, o tym jak to było i jak „kapral mnie, a ja kaprala”, ale mimo wszystko zaryzykuję.
Moje „wojsko” to było studenckie wojsko. Po prostu podczas całego pobytu na uczelni jeden dzień w tygodniu przeznaczano na szkolenie. Poza tym obowiązywały dwa czy trzy wakacyjne obozy wojskowe w prawdziwych jednostkach. Po studiach nie było żadnej rocznej szkoły oficerów rezerwy, tylko od razu przystępowało się do egzaminu oficerskiego. Jasne, że później – już w czasie pracy zawodowej – można było być w każdej chwili powołanym na parotygodniowe przeszkolenie, ale to z mojego punktu widzenia było samą radością i w rzeczy samej dobrym urlopem!! Miało się już przecież wtedy dwie gwiazdki i przysługiwały „przywileje”. W każdym razie nie było się już mięsem armatnim narażonym na ciągłe „przeczołgiwanie po tretuarze”. Proszę mi to wybaczyć, ale tak właśnie wtedy mówiono. Chodziło o karną komendę „czołganiem przez pełzanie naprzód marsz!”. Jeśli chodzi o „tretuar”, to tak mówiono o trotuarze, czyli chodniku.
No więc w sierpniu 1968 byłem na obozie wojskowym w Lublinie.
Wracając teraz do Warszawy, chciałem przejechać koło wielkich budynków z czerwonej cegły, w których pięćdziesiąt lat temu „ku chwale Ojczyzny” dostawałem surowo w skórę.
Dla młodego człowieka pierwsze chwile w każdej armii świata są prawie takie same. Jakby wycięte według tego samego szablonu.
Najpierw fryzjer i zaraz potem przerażająco inne odbicie w lustrze – odstające uszy, blada buzia, okrągłe przestraszone oczy i... następny! Potem chłodny, żeby nie powiedzieć zimny prysznic wśród innych, gołych ciał, ciasna kolejka do lekarza, który przyciska drewienkiem język, rozszerza orbity oczu, jakby na odczepnego puka w plecy i... następny! Trochę później, ciągle jeszcze goła, kolejka po sorty mundurowe. Kolejka nie idzie zbyt szybko, więc jest czas na „męskie” żarty dotyczące budowy przyszłych żołnierzy, umięśnienia itd. – wiemy, o co chodzi! Sorty mundurowe, za duże, za małe, piekące buty i wreszcie – ósmy cud świata – nieistniejące już dziś onuce! Kto nie wie i nie słyszał o wojskowych onucach, ten doprawdy nie zna życia, nie zna świata i można podejrzewać, że nic nie zna, bo onuce przez całe dziesięciolecia były najważniejszą częścią wojskowej garderoby.
Nie będę się rozwodził nad ich zaletami, bo akurat to zrobiły za mnie całe pokolenia podoficerów, ale powiem tylko tyle, że ten przedpotopowy anachronizm był bodajże ostatnim reliktem dawnej rosyjskiej „sztuki wojennej”, który w niezmienionej postaci przetrwał carów, rewolucje, wojny i dotrwał do moich czasów. Myślę – chociaż może się mylę – że moje pokolenie było ostatnie, które uczyło się w wojsku wiązać onuce.
Dalej było jeszcze bardziej wojskowo. O szóstej rano śniadanie! A na śniadanie zupa! Podawana w aluminiowych, oślizgłych – bo niespecjalnie starannie umytych – miskach. Gorąca, pożywna zupa! Kapuśniak z pływającymi – na okrasę – kawałkami wieprzowej skóry pokrytej z jednej strony szczecinką. Naturalnie wszystko gorące, rozgotowane i na gęsto. Reakcje były różne. Niektórzy – widać trochę słabszego serca – trzymając ręce przy buzi – wybiegali na zewnątrz, ale akurat to spotykało się z dezaprobatą podoficera dyżurnego, który zapędzał ich z powrotem do stołu. A przecież rzecz była dziecinnie łatwa. Trzeba było wziąć kawałek pływającej w zupie skórki i trzymając szczecinką na zewnątrz, wyssać i wygryźć miąższ słoninki i żyłek. Tak mniej więcej jak to się robi z pomarańczą! Nikt nikomu nie kazał jeść szczecinki. Tą pozostałością skórki można sobie było namaścić buty, bo po poligonowych ćwiczeniach w błocie najpierw zmoczone, a potem suszone, stawały się twarde jak drewno. Potrzebowały więc tłuszczu na zmiękczenie.
Sierpień 1968 to była oczywiście Czechosłowacja, Dubczek, inwazja, początek doktryny Breżniewa i nasze wojska z wizytą w bratnim kraju. Całą noc, leżąc na pryczach, słuchaliśmy jednostajnego huku wielkich samolotów sowieckich lecących w kierunku południowo-zachodnim. No więc stan gotowości, jakieś pogadanki, wzmożona aktywność oficerów politycznych i wreszcie trochę surowsze ćwiczenia i trochę mocniej w skórkę, żeby nie było za dużo czasu na myślenie.
To była zresztą stara wojskowa zasada. Młody żołnierz powinien być cały czas zajęty, bo jak ma chwilę wolnego czasu, to zaczyna myśleć, a w armii nie ma nic gorszego niż myślący żołnierz!
Ten poinwazyjny kac wymagał jakiegoś klina, więc na koniec miesięcznego obozu dowództwo zorganizowało nam fantastyczne występy młodego zespołu, który śpiewał miłe piosenki. Było parę dziewczyn ubranych w króciutkie szorty, perkusista, dwóch gitarzystów, piękna, sierpniowa pogoda, no i my – żołnierze – przyszli oficerowie!
Widok tańczących na estradzie dziewczyn spowodował entuzjazm, w czasie którego zaczęło dochodzić do wspólnych tańców, zrywania mundurów, ogłuszających wrzasków i takiego szaleństwa, że w pewnym momencie musiała interweniować kompania wartownicza. Ale nie za surowo! Nie za surowo! Niech się żołnierze trochę pośmieją! Po występach, ku nieopisanemu żalowi całego batalionu, dziewczyny odjechały ciężarówką. Stały jeszcze, machając nam rękami i posyłając całusy. Ogólny szał doszedł do zenitu!
A potem był wspólny, pożegnalny apel wszystkich pododdziałów! Wielki, gruby dowódca pułku stał w otoczeniu oficerów jednostki i tubalnym głosem przemawiał z taką mocą, że słychać go było daleko, aż po najdalsze szeregi żołnierzy, którzy patrzyli w niego „jak w tęczę!”. Pot lał mu się po twarzy, a on, nie bacząc na to, krzyczał: – Żołnierze!!!
A echo odbijało się od murów koszar i wracało do nas wspaniałym pogłosem: „...erze, erze, erze!!!”.
– Spełniliście swój obowiązek! Wracajcie do waszych domów i do waszych kobiet i niech wasze życie będzie usłane różami, a nie tak jak droga poligonowa kurzem i błotem!!!
I wtedy pułkowa orkiestra zagrała znaną piosenkę „Szli na zachód osadnicy...”, a my – kompania po kompanii przemaszerowaliśmy w jej rytm dumnie i z przytupem przed frontem kadry! Podniosłość chwili udzieliła się wszystkim do tego stopnia, że wiwatom i hurrra nie było końca!
Takie mniej więcej były moje wrażenia z tamtych sierpniowych dni 1968 roku w lubelskiej jednostce wojskowej.
13 sierpnia odbyło się comiesięczne spotkanie Rady Mediów Etnicznych (National Ethnic Press and Media Council of Canada). Było to bardzo gorące spotkanie (często nawzajem sobie przerywano). Dyskutowane były sprawy kryzysu imigracyjnego na terenie aglomeracji Toronto, sprawa zasadności kosztownego dla Kanady protestu wobec Arabii Saudyjskiej, sprawa legalizacji marihuany, przestępczości z użyciem broni na terenie Toronto, kandydatur na radnych miejskich i na burmistrza Toronto, udziału członków mediów w corocznym CNE (Canadian National Exhibition).
Na spotkanie przyszło dużo członków rady, bo miał być obecny premier Ontario Doug Ford oraz minister imigracji rządu prowincji Ontario. Oboje jednak nie przybyli ze względu na to, że nagle pojechali do Ottawy, by prowadzić tam negocjacje z przedstawicielami rządu federalnego w związku z kryzysem imigracyjnym, jaki powstał w rezultacie gwałtownego i w jakimś sensie niekontrolowanego napływu imigrantów do aglomeracji Toronto. Imigrantów zarówno tych, którzy zostali przyjęci z krajów objętych wojną, jak Syria, Afganistan, Irak, Somalia, Sudan, jak i tych już poza planem kwot przyjmowania imigrantów, a napływających do Kanady w wyniku decyzji prezydenta Donalda Trumpa via USA z Nigerii i Haiti.
Ci nowo przybyli do Kanady imigranci z Nigerii i Haiti, ale również i ci przyjmowani w ramach programów sponsorstwa rządowego wybierają na swoje zamieszkanie głównie rejon GTA (metropolii Toronto). Najpierw kierują się oni do obsługiwanych przez miasto schronisk, później z przepełnionych schronisk miasto próbuje ich przenosić do studenckich rezydencji, z rezydencji do hoteli, później z hoteli do mieszkań socjalnych. Na koniec, dzisiaj za te hotele i uczelniane internaty rachunek dla miasta Toronto wynosi 64 miliony dolarów. Tak powiedziała obecna na spotkaniu radna miasta Toronto z okręgu Davenport, pani Ana Bailao. W tej chwili trwają gorączkowe negocjacje między miastem a rządem prowincji Ontario, między miastem a rządem federalnym o zwrot i pokrycie przynajmniej części kosztów ponoszonych przez Toronto, a związanych z obsługą nowych imigrantów. Jak się słyszy, pracownicy socjalni miasta mówią stałym mieszkańcom Toronto, że będą czekali najmniej 10 lat na mieszkanie socjalne, a wielu osobom mówią, żeby po prostu wyjechały z Toronto do innych miast i tam szukały tańszego życia i mieszkań.
Na spotkaniu było czterech radnych miejskich i kandydatów na radnych, był nowo wybrany poseł do sejmu prowincji Ontario, pan Aris Babikian. Odpowiadał on na wiele pytań dotyczących imigracji, niskich zarobków posłów prowincyjnych i braku planu emerytalnego dla tych posłów, a także dotyczących przestępczości w Toronto. Tu uważam, że atak/pytania ze strony dziennikarki reprezentującej społeczność murzyńską były nieuzasadnione. Dokładnie dopytywała się ona o sprawy dotyczące przestępczości związanej z użyciem broni palnej. Uważała, że młodych ludzi nie stać na drogie pistolety i że ktoś im je dostarcza (ale nie powiedziała, kogo dokładnie ma na myśli). Dopytywała się, dlaczego policja nie ściga tych „big guys”, którzy dostarczają broń młodym ludziom?
Poseł Aris Babikian odpowiedział jej, że wiemy dobrze, że broń pochodzi zza południowej granicy Kanady. Po jego odpowiedzi pani ze społeczności murzyńskiej ponownie wróciła do twierdzenia, że policja powinna zajmować się „big guys”, którzy dostarczają, według niej, broń młodym ludziom, zaś z kolei na której zakup, według niej, nie stać tych młodych ludzi.
http://www.goniec24.com/teksty/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=1260#sigProIdad960a4f94
Na końcu języka wielu przysłuchującym się tej wymianie zdań między posłem Arisem Babikianem a dziennikarką ze społeczności murzyńskiej wisiało pytanie o to, kto to są ci „big guys”, którzy to mają udostępniać te drogie pistolety po zaniżonej cenie? Czy ci „big guys” mieli oznaczać lobby National Rifle Association (NRA) w USA, czy też miało to oznaczać coś innego? A jeśli miałoby to oznaczać NRA, to jak Kanada miałaby z tym lobby NRA walczyć? Przysłuchujący się tej wymianie zdań nigdy nie dowiedzieli się, kim, według niej, są ci „big guys”.
Drugim tematem pytań skierowanych do Arisa Babikiana były sprawy imigracji i kryzysu imigracyjnego w GTA, pytania te były zadawane na tle między innymi długich kolejek oczekujących na mieszkania socjalne. Poseł Babikian bronił polityki Kanady dotyczącej przyjmowania imigrantów. Mówił o długiej liście oczekujących na rozpatrzenie przez IRB (Immigration and Refugee Board of Canada, poseł Aris Babikian sam był wcześniej sędzią imigracyjnym). W tej chwili jest na liście IRB ponad 37.000 osób. Rocznie Kanada (IRB) rozpatrywała i przyjmowała 5000 do 7000 osób z tej listy. Mamy więc zaległości przekładające się na 10 lat oczekiwania. Poseł Babikian powiedział, że ci ludzie nie mogą tyle lat czekać na decyzje w sprawie osiedlenia się w Kanadzie. Powiedział również, że program imigracji sponsorowanej przez osoby i instytucje, takie jak Kościoły i organizacje religijne, sprawdza się bardzo dobrze. Ci ludzie przybyli do Kanady, zaraz idą do pracy i jakoś dają sobie radę, natomiast problemem jest program sprowadzania imigrantów sponsorowanych przez rząd. Ludzie z tej grupy nie idą tak szybko do pracy. Tu są pewne problemy, powiedział poseł Babikian.
Następnym pytaniem była sprawa protestu skierowana przez rząd Kanady do rządu Arabii Saudyjskiej w sprawie aresztowania dwóch aktywistów praw człowieka i popierających prawa kobiet (tzw. feministek), pochodzących z Kanady. Januszowi Niemczykowi, pytającemu, chodziło o to, czy mając na względzie olbrzymie koszty reperkusji dla Kanady, takie jak utrata miejsc pracy np. przez nauczycieli akademickich (rząd Arabii Saudyjskiej odwołał 16.000 studentów z Kanady, odwołał połączenia lotnicze między Kanadą a Arabią Saudyjską, najprawdopodobniej zerwany/odwołany będzie przez Arabię Saudyjską kontrakt zbrojeniowy wart dla Kanady 15 miliardów dolarów), warto było tyle ryzykować, żeby bronić dwóch aktywistów, przy czym jeden z nich otrzymał obywatelstwo kanadyjskie zaledwie miesiąc przed swoim aresztowaniem w Arabii Saudyjskiej? Poseł Aris Babikian bronił decyzji rządu Kanady i mówił, że działania Arabii Saudyjskiej miały też pośrednio na celu pokazanie państwom europejskim, by te nie wtrącały się w jej sprawy.
Prowadzący spotkanie wiceprezes Rady Mediów przerwał w końcu zadawanie pytań do posła Babikiana, uzasadniając to tym, że w kolejce na wypowiedzi jest jeszcze kilka osób, kandydatów na radnych, w tym Jen Keesmaat, kandydatka na burmistrza miasta Toronto.
Już niejako po zakończeniu zebrania poseł Babikian powiedział do mniejszego grona osób, że zapomniał powiedzieć, że premier Doug Ford prosi o pokazanie poparcia dla decyzji Partii Konserwatywnej o zakończeniu lekcji wychowania seksualnego w szkołach. Prosi o telefony do posłów Partii Konserwatywnej, o e-maile i prosi, by wysyłać listy do posłów Partii Konserwatywnej popierające likwidację lekcji wychowania seksualnego. Chodzi o to, że opozycja, czyli liberałowie i NDP, rozpoczęła głośną kampanię w sprawie przywrócenia lekcji wychowania seksualnego w szkołach. Poseł Aris Babikian prosi wszystkich o pomoc! Prosi tych, którym sprawa likwidacji lekcji wychowania seksualnego leży na sercu, o pomoc, o wysyłanie listów, o telefony do posłów prowincji Ontario!
Janusz Niemczyk
Każdy, kto ubiega się o wizę imigracyjną, pracy, studiów czy chociażby przedłużenie legalnego pobytu turystycznego, chce wiedzieć, ile potrwa rozpatrzenie wniosku i jak szybko można spodziewać się odpowiedzi z urzędu imigracyjnego.
Czas rozpatrzenia wniosku zależy od kategorii, programu imigracyjnego. Najszybciej rozpatrywane są podania pobytowe w kategorii Express Entry oraz sponsorskie (małżeństwo, konkubinat). Obecnie czas rozpatrzenia sprawy sponsorskiej małżeńskiej lub konkubenckiej wynosi 12 miesięcy.
Oczywiście na czas trwania sprawy wpływają także różne dodatkowe czynniki, a zatem jak starannie jest przygotowane podanie, czy nic nie brakuje, a także na przykład, czy osoba ubiegająca się o pobyt posiada dzieci w wieku zależnym, które podlegają prawnie opiece wnioskodawcy. W tym przypadku będzie wymagane, aby dzieci (w zależności od wieku) były poddane badaniom medycznym i jeśli mają powyżej 18 lat, sprawdza się kartotekę policyjną (podanie o pobyt stały). Osoby, które są pozbawione praw rodzicielskich, zwolnione są z tego wymogu.
Sprawy pobytowe trwają najczęściej dłużej aniżeli podania czasowe, np. wizy pracy czy studiów. W niektórych sytuacjach prawnych wizę pracy można uzyskać w jeden dzień. Wizę studencką można otrzymać relatywnie szybko, w zależności od kraju pobytu i obywatelstwa, wizy uzyskuje się w kilka tygodni. Moje ostatnie podanie studenckie w zeszłym miesiącu zostało rozpatrzone w dwa tygodnie. Proces rozpatrzenia podania może się także wydłużyć, jeśli urząd prosi o dodatkowe świadectwo niekaralności lub jeśli to załączone nie jest już ważne. Osoby, które składają podania małżeńskie lub konkubenckie, są zobligowane, by przedstawić świadectwo niekaralności z kraju, w którym zamieszkiwały większość życia.
Natomiast osoby, które starają się o pobyt stały lub na przykład wizę pracy w programie IEC, przedstawiają świadectwa niekaralności z każdego kraju, w którym zamieszkiwały 6 miesięcy i dłużej po ukończeniu 18. roku życia. Jeśli nie chcemy, by proces imigracyjny znacznie się wydłużył, warto już zawczasu (tuż przed złożeniem wniosku) zdobyć wymagane dokumenty. Proszę pamiętać, że dokumentacja musi być przetłumaczona przez tłumacza przysięgłego na język angielski lub francuski. Niektóre kraje wydają dokument już w języku angielskim, i taki jest wystarczający.
Znacznie wydłuża się też okres oczekiwania na decyzję, jeśli podanie wysłane nie spełni wymogów urzędowych. W przypadku na przykład spraw małżeńskich lub konkubenckich, urząd odeśle niekompletne dokumenty. Wystarczy, że zdjęcie do aplikacji nie będzie odpowiadało wymiarom z instrukcji, i cała sprawa może być opóźniona kilka miesięcy.
Urząd imigracyjny podaje także na swojej głównej stronie internetowej, ile trwa rozpatrywanie poszczególnych podań imigracyjnych (czasowego i stałego pobytu).
Czas procesowania wniosków może się różnić w zależności od miejsca zamieszkania, także w zależności od zwiększających się kolejek.
Poniżej link do strony urzędu imigracyjnego, gdzie można sprawdzić czas rozpatrywania podań imigracyjnych.
Check processing times – Canada.ca
www.canada.ca
Check application processing times – Immigration and citizenship. What are you applying for? Temporary residence (visiting, studying, working)
Izabela Embalo
licencjonowany doradca imigracyjny
tel./text 416-5152022
www.emigracjakanada.net
Listy z nr. 33/2018
Clarity - cicha jazda bez skrzyni biegów
Napisane przez Sobiesław KwaśnickiBardzo często zdarza się tak, że zaciekawi mnie samochód, za którym jadę. W przypadku hondy clarity była to... niezbyt piękna „tylna część ciała”, na której z pewnym zdziwieniem zauważyłem znak Hondy.
Honda clarity to nowy – można zaryzykować stwierdzenie, że flagowy model hybrydowy koncernu sprzedawany w Ameryce Północnej.
W skrócie mówiąc, auto ma obszerne wnętrze, pełną gamę gadżetów elektronicznych (jak adaptacyjny tempomat czy utrzymywanie się w pasie ruchu). Wszystkie wersje mają też dwie strefy klimatyzowania, z duktami do tylnych siedzeń, a także ośmiocalowy wyświetlacz i ośmiogłośnikowy system nagłaśniający. Miłym pozytywnie zaskakującym akcentem są kieszenie na smartfony w oparciach foteli przednich – widać, że ktoś pomyślał; ktoś, kto wie, co dzisiaj robią w samochodzie dzieci na tylnym siedzeniu.
Co ciekawe, w Kalifornii można clarity kupić w wersji... wodorowej na ogniwa paliwowe. Słowem przyszłość. Tutaj, w Kanadzie, za nieco ponad 40 tys. dol. otrzymamy do ręki duży sedan na 5 osób. Nowy ontaryjski rząd anulował program dofinansowania samochodów elektrycznych, a zatem przy okazji tego zakupu nie możemy spodziewać się rządowego czeku na 14 tys. dol. Nie ma też już dofinansowania instalacji stacji ładowania w domach prywatnych. Naładowanie do pełna clarity ze zwykłego gniazdka zabierze nam 12 godzin, co może nie jest najgorzej, jeśli używamy auta jedynie do dojazdów do pracy, ale w przypadku przerwy w podróży zupełnie nie do przyjęcia. Dla 240-woltowej stacji ładowania czas ten skraca się do 2,5 h.
Clarity to tzw. hybryda plug-in, czyli, możemy ją doładować prądem z zewnątrz, a nie generowanym przez wewnętrzny silnik spalinowy pojazdu. Honda clarity jeździ też wyłącznie na prądzie – to znaczy silnik spalinowy (czterocylindrowy, o poj. 1,5 l) nie jest podpięty do napędu, a zasila prądnicę. W zależności od trybu jazdy (mamy do dyspozycji 3 – normalny, sportowy i oszczędnościowy) ładowanie elektryczne starcza na ok. 80 km, po czym jedzie się już na benzynie.
Samochód jest bardzo cichy w środku. Posiada nawet alarmy dźwiękowe ostrzegające przed zostawieniem go z włączonym silnikiem (bo go prawie w ogóle nie słychać). Motor elektryczny daje 181 koni mechanicznych (łączna moc elektro-spalinowa wynosi 212 KM) i to on napędza koła przednie, będąc jednocześnie przekładnią, tradycyjnej przekładni auto nie posiada i napęd obrotowy silnika elektrycznego idzie bezpośrednio na koła. Nie jest to więc nawet bezbiegowa przekładnia CVT, lecz proste zespolenie silnika i kół. Posiadana moc, sprawia, że auto prowadzi się bezpiecznie i pewnie. Nawet w przypadku najbardziej „mułowatego” trybu mamy bowiem zawsze do dyspozycji pełnię mocy uzyskiwaną po gwałtownym wciśnięciu pedału gazu „do dechy”.
Clarity możemy dostać w dwóch wersjach; wyższa touring to 43.900 dol. – cztery tysiące drożej od podstawowej.
Clarity z pewnością daje przedsmak przyszłości, to swego rodzaju platforma rozwojowa dla koncernu. Za głównego konkurenta wozu uznać można volta.
Rynek elektryczny powoli powiększa się, o czym świadczy choćby to, jak często widuję na torontońskich ulicach tesle. Zniesienie zachęt i upustów rządowych nieco spowolni ten wzrost, ale go nie zahamuje.
Na koniec zaś po raz kolejny wyrażę zdziwienie, że żaden z producentów hybryd czy aut wyłącznie elektrycznych, jak nissan leaf, nie oferuje dokładanych baterii – znacząco zwiększających zasięg. Do każdego telefonu komórkowego czy tabletu możemy podłączyć przez USB zewnętrzną baterię, dlaczego takiej zewnętrznej baterii nie można dokupić do samochodu? Trudno zrozumieć.
Inną śmieszną rzeczą jest to, że nawet w tak futurystycznych autach jak clarity mamy gniazda na zapalniczki elektryczne do papierosów zamiast wejść USB – a to przecież przez micro USB dzisiaj ładuje się wszystkie gadżety. I większość z nas musi dokupować adapter.
To takie tylko małe podpowiedzi.
Wasz Sobiesław
Dym idzie na wschód
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakDym powstający podczas pożarów lasów w Kolumbii Brytyjskiej przesuwa się na wschód. W środę na Preriach opublikowano szereg ostrzeżeń o jakości powietrza. Zanieczyszczenie dymem jest znaczne w prawie całej Albercie, w częściach Saskatchewan i południowej Manitobie. Zdaniem Environment Canada nic nie wskazuje na to, żeby sytuacja miała się poprawić przed końcem tygodnia. W rejonie Edmonton niebo przybrało ciemny, brudnobrązowy kolor. W środę o 8 rano latarnie uliczne nie wyłączyły się, a kierowcy jeździli na światłach. Wyraźnie wyczuwalny był też zapach dymu. Piłkarze z drużyny Eskimos w Edmonton przenieśli swój poranny trening do hali. Podobne warunki panowały w Calgary. Jakość powietrza oceniano na 10+, w 10-stopniowej skali, co oznacza bardzo wysokie ryzyko. Zanieczyszczone powietrze stanowi zagrożenie przede wszystkim dla dzieci, seniorów i osób z chorobami układu oddechowego. U wszystkich jednak mogą wystąpić kaszel, podrażnienie gardła, bóle głowy i płytkość oddechu.
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…