Pracuję od 2009 jako opiekunka ludzi starszych w Niemczech. Pracuję za pośrednictwem polskich firm, które najczęściej są końcówkami na Polskę niemieckich firm. Polskie firmy delegują pracownika do Niemiec, jest to przeważnie umowa-zlecenie.
Nie wyjeżdżam po to, żeby sobie kupić nową kanapę. Wyjeżdżam, bo brakuje nam na chleb i na opłaty. Mamy troje dzieci jeszcze w domu. Jako osoba ponad 55-letnia, otrzymuję oferty do ludzi ponad 90-letnich. Bo tylko dla nich osoba w moim wieku jest młodą osobą.
Ze względu na to, że jestem wykształcona i, jak na opiekunkę, mówię dobrze po niemiecku, jestem kierowana przez firmy do trudnych przypadków. Tam gdzie ludzie niemieccy są bardzo wymagający, gdzie żadna poprzednia opiekunka nie zapuściła korzeni albo nie została zaakceptowana. Albo po prostu w całkiem nowe miejsce. Firma uważa, że moje zdanie jest obiektywne. Moja praca to dużo stresu związanego z zadomowieniem się, z poznaniem moich obowiązków. Przeciętnie jeżdżę na jeden miesiąc, najdłużej sześć tygodni, czyli stosunkowo krótko. Dłużej nie umiem wytrzymać bez mojej rodziny, bez moich dzieci, bez męża, bez Polski.
Byłam tylko dwa tygodnie u małżeństwa na południu Niemiec – ona była fizykiem, on elektronikiem i malarzem... Oboje byli wcześniej aktywni politycznie. Zazdrość pani o jej 92-letniego męża spowodowała, że firma wysłała mnie do następnego małżeństwa, w wieku także ponad 90 lat. Pan był ginekologiem, a pani zajmowała się jego praktyką prywatną i domem.
Obecnie pani jest po operacji żołądka i leży. Pan się nią opiekuje. Dużo ze sobą rozmawiają, dobre małżeństwo.
Jaka jestem zmęczona. Myłam pani starszej włosy. Oblałam jej niechcący koszulę nocną wodą, jak płukałam jej włosy. Ona siedziała pochylona nad umywalką. Robi tak chyba całe życie. I uparła się, żeby założyć na zmianę koszulę, której wczoraj nie uprasowałam, bo przełożyłam to na dzisiaj. Wczoraj miałam dużo roboty ze sprzątaniem i już nie miałam sił.
Pani nabierała szklanką wody i płukała włosy. W łazience było bardzo nagrzane i było gorąco. Nie miałam rękawiczek gumowych, a ona miała szampon przeciw łupieżowi. Więc czułam, że coś nie tak robię. Że łamię zasady mojego zawodu, ale istnieją jeszcze zasady w domu niemieckim, gdzie żałuje się pieniędzy na rękawice dla opiekunki, chociaż ludzie wiedzą, że osoba chora niemiecka ma groźną chorobę, bakterie, np. gronkowca złocistego.
No i po wypłukaniu włosów tej pani kazała mi ona powyjmować dużo szczotek, które na bieżąco myłam z nią i usuwałam włosy. Jak doszło do układania fryzury i suszenia włosów, to suszarka nie chciała działać. Siedziała w mokrej koszuli, miała mokre włosy, a ja biegałam po dużym domu i szukałam pana. Jego nigdzie nie było. Poza tym, on źle słyszy. Więc sprawdziłam, podłączając suszarkę do gniazdka w jej pokoju, że suszarka jest dobra. Dom stary, gniazdko jest złe.
I naraz przypomniałam sobie o przedłużaczu, który jest w moim mieszkaniu, a mieszkam obok. Pędzę szybko po schodach w dół i po klucz do kuchni i wybiegam przed dom, otwieram moje mieszkanie. Jest przewód, taki przedłużacz. I z powrotem szybko, szybko, bo pani się przeziębi. I podłączam i ulga. Wreszcie mogę jej włosy nakręcać na szczotę okrągłą i suszyć.
Pani bardzo zadowolona z fryzury. Mam wprawę, bo kiedyś też miałam taką fryzurę i włosy na szczotę nawijałam. Pani wcale nie chce iść do ciepłego łóżka, jeszcze doczyszcza to i tamto. Albo pokazuje, jak doczyścić. Jeszcze chwali mój wczorajszy sernik, który w ukryciu upiekłam. Bo oni nie chcieli już ciasta, a dla mnie ciasto jest tutaj uzupełnieniem zbyt skąpego jedzenia. Jak już upiekłam, to musiałam poczęstować. Więc moje pieczenie ciasta bez pytania o ich pozwolenie czy zgodę zostało zaakceptowane.
Przede mną dwa duże gołębie. Uwielbiam ich gruchanie bardzo głośne, gołębie są prawie wielkości kury. Muszą mieć gniazdo u sąsiada w ogródku, a do nas przylatują najeść się i pozbierać gałązek.
Kilka lat temu takie gołębie wykorzystały koszyczek wielkanocny, który leżał sobie na balkonie, i zaczęły robić w nim gniazdo. Mąż najpierw był przeciwny, martwił się o to, co sąsiedzi powiedzą, bo gołębie brudzą tym, co są pod nami. Ale zgodził się. Dziwiłam się tym gołębiom, bo my stanowimy dużą rodzinę i do tego był pies. A mimo to chciały być u nas na balkonie.
Ja zza firanki robiłam im zdjęcia. Fajnie było obserwować, gdy jeden gołąb siedział na gnieździe, a drugi przylatywał, siadał na tamtym i układał gałązkę, którą w dziobie przyniósł.
I naraz się to skończyło, bo pan gołąb zginął tragicznie. Chyba pies go zaatakował. Leżał nieżywy na trawniku. Minęło 10 dni i gołębica z nowym panem przyleciała. Ze trzy dni trwały próby zaadaptowania się tego nowego partnera, ale odleciały w końcu.
Dzisiaj moje imieniny.
I jestem sama i samotna. Kupiłam synowi spodnie fajne na lato, mam nadzieję, że mu się spodobają. Kolor zielony nie jest teraz modny, ale może. Mnie się podobają.
Szykuje się mój ostatni tydzień i cieszę się, że już blisko, że do domu, że spotkam się z rodziną bliższą i dalszą. Tutaj pani niemiecka staruszka dochodzi do siebie po operacji na raka żołądka. Dzisiaj po południu zjechała windą na dół, mogła zlustrować czystość kuchni, o którą ja dbam. I siedzą teraz razem dziadkowie przed domem, na słońcu.
Może jej pomógł ktoś, kogo mam nagranego. Przy okazji oglądania zdjęć w moim laptopie pokazałam jej urywek z kolejnego programu naszego Nowaka, co energetyzuje rękoma, które leczą. Na końcu dodałam, że to taka bajka. A jednak po dwóch dniach pani starsza jak zdrowa. W łóżku już nie chce leżeć, zwiedza kolejno wszystkie partie domu. Nawet do piwnicy zajrzała, windą zjechała. Oboje z dziadkiem ją asekurowaliśmy.
Zrobiłam pranie moich rzeczy. Jakie miałam niesamowite problemy z tym praniem. Wirówka w pralce nie działa. Rzeczy były niewypłukane do końca. Dałam sobie radę. Wszystko już wisi.
Jutro na 11 idę do kościoła, do polskiego kościoła, gdzie msza po polsku, kościół pełen, samochodów dużo przed kościołem stoi. Razi to chyba trochę Niemców, bo mój staruszek niemiecki jakoś skrzywił się, gdy o tych samochodach wspomniał.
Więc Polacy tam siłą, razem i razem się modlą. Ksiądz wykorzystuje ten materiał ludzki i gorliwie nawraca ku Bogu tych ludzi, którzy tu chcieli przyjść. Pod ten dach święty. Moja droga do tego kościoła katolickiego była długa. Ale trafiłam, chociaż spóźniona. Czyżby dziadek nie chciał, żebym tam trafiła? Skierował mnie do innego kościoła, który okazało się, był zamknięty. A może dziadek się po prostu pomylił.
Na 11 msza, potrwa ponad godzinę, a ja o 12 muszę być w domu. Chyba że wszystko na obiad wcześniej przygotuję. Ciekawe, co oni planują jutro na obiad i jak szybko da się to zrobić.
Ciekawe, jak ta niedziela będzie dzisiaj wyglądać. Czy pani starsza będzie mnie od rana ganiać do roboty, czy uszanuje ten dzień święty. Podobno są katolikami. Od 2009 roku byłam do tej pory u ponad 12 rodzin. I nigdzie nie spotkałam się z tym, żeby jakaś starsza pani lub jej rodzina wybrała się w niedzielę czy w święto do kościoła. Niektórzy twierdzą, że w domu też modlić się można. Ale też nie zauważyłam, żeby taka rodzina jakoś inaczej ten dzień traktowała. Nie widziałam porządków sobotnich, żeby w niedzielę inaczej ten dzień spędzić. Przeciwnie, czasem panie niemieckie najwięcej energii i krzątania miały właśnie w niedzielę. Nie było wtedy innych celów, np. zakupów, więc niedziela to był dzień pracy, ale domowy. I okołodomowy, np. koszenie trawy. Jakoś mi to nie pasowało. Nawet nie wiedziałam, że tak jestem przyzwyczajona do tego dnia. I wszystko, co mi kazały robić tego dnia rano, wszystko to mi nie pasowało. Bo dlaczego akurat teraz to robić?
Jedynym uświetnieniem tego dnia były odwiedziny dzieci starszych niemieckich osób.
I tu się różniły te odwiedziny. Bo w połowie rodzin było to goszczenie się i niedostrzeganie, że rodzice już starzy się zrobili. Może tylko w dwóch rodzinach dzieci, które ich odwiedzały, próbowały sprawdzić w czasie odwiedzin, co nie działa tym staruszkom. Może trzeba żarówkę wymienić, może pralka działa, ale wirówka już w tej pralce nie działa. A może któryś z kontaktów kopie. Albo w łazience nie można podłączyć suszarki, bo coś tam się zrobiło z gniazdkiem. A może trzeba podnieść siodełko w rowerze.
Ludzie młodzi przyzwyczajają się do tego, że rodzice wszystko mogą i wszystko wiedzą. Rodzice ich do tego przyzwyczaili. Poza tym, żyją w oddaleniu od siebie.
Przyszłam do swojego pokoju, bo starsza pani nie chciała wstawać. Dobrze jej się spało. Sprawdziłam, czy może się źle czuje. Ale nie, wszystko OK.
Wzięłam moje jajko ugotowane na miękko i poszłam do siebie. Tutaj mam chleb w lodówce i masło. I robię sobie moją kawę. Normalną, zalewaną i odstaną. Pomimo tego, że wiem, że kawa z ekspresu jest zdrowsza, bo nie ma drobinek kawy, ale jednak działa na mnie mocniej i moje serce ostrzegawczo szybciej i mocniej bije. Wtedy wiem, że na kilka dni muszę całkiem zrezygnować z kawy. Coś musi wyciągać dodatkowego ta kawa z ekspresu. Więc mam okazję posiedzieć trochę u mnie i popisać. Mam okazję dziadka opuścić, zostawić go samego pałaszującego śniadanie. Tu się nie rozmawia podczas jedzenia.
Nie jestem wyspana. Znów nad ranem było mi zimno. Jakąś częścią mózgu myślałam, żeby wstać i podkręcić ogrzewanie, ale brakowało decyzji z innej części. Więc tak spałam i nie spałam po części.
Nie będę się kłócić tutaj o kołdrę, dotrwam, jeszcze tylko sześć dni. I wyjazd. Ale na jaki wyjazd się zdecydować? Czy dużym autobusem? Wtedy wieziona jestem prawie prostą linią do domu, na dworzec w moim miasteczku. Do męża wysyłam smsa i on po mnie przyjeżdża. Kiedyś zaspałam w autobusie, wysłałam smsa za późno i stałam z wielką walizą z 10 minut niedaleko nieczynnego dworca. Ciemno było i bałam się. Każda minuta była wtedy bardzo długa.
Jeśli więc dużym autobusem, to on odjeżdża z dworca w Kolonii, czyli do tego dworca rodzina musi mnie dostarczyć. Dziadek uważa, że mogę przejechać kolejką, sama, z tego tutaj dworca. Tylko te schody potem i ta waliza ciężka.
Albo druga możliwość, to jazda małym busikiem. Podjeżdża pod sam dom i zawozi mnie do domu mojego, ale zbiera po drodze wszystkie 10 osób, bo tyle się w nim mieści. I z powrotem wszystkie te osoby rozwozi. Jedzie więc zygzakami. I czasami za szybko. Jazda jest długa, ale można wziąć więcej niż jedną walizę.
Zobaczę, co tam moja pani z firmy załatwi w sprawie wyjazdu. Ona pewnie będzie wszystko ustalać z rodziną. Zaproponowała mi mały busik, bo wtedy nie musi o nic się starać i wie, że będę odebrana i że dojadę na miejsce.
Ale dzisiaj jest prawie 10. Dziadek przyniósł mi mięso, wieprzowe, ale nie wiem, jak je zrobić. Czy schabowe oni w ogóle znają? Nigdzie nie widziałam tłuczka do mięsa. Więc może zrobię w sosie, z cebulką podsmażaną. Albo iść do niej na górę i się spytać, a może ona by chciała, żebym zrobiła po swojemu. Wtedy mi to powie. Lepiej iść i porozmawiać. Ale z kolei nie chcę jej przeszkadzać.
Mąż mówił, że moja mama dzwoniła wczoraj do mojego domu i przekazała mi życzenie imieninowe. Dziękuję ci, mamo. Ja muszę być tak daleko od rodziny mojej.
Byłam w kościele. To moja już druga msza w tym kościele.
Tym razem weszłam do strony głównego wejścia i stopniowo przesuwałam się do przodu. Miałam nadzieję na jakieś miejsce siedzące. Jednak nic z tego. Ludzie w ławkach siedzieli daleko od siebie i w czasie mszy nie wypadało się tam dostawać, bo ludzie musieliby wstawać, żeby mnie przepuścić. Byłam kiedyś w kościele katolickim w małej miejscowości koło Bonn. Tam był taki zwyczaj, że ludzie przesuwali się do środka długiej kościelnej ławki, wtedy ci później siadający byli na brzegu. Nie przeciskali się, żeby się umieścić w wolne miejsce. Ten zwyczaj wydaje mi się najmądrzejszy, najlepszy.
Tutaj by się przydało jednak trochę podpowiedzieć ludziom…
W kościele było więcej mężczyzn niż kobiet, na pewno trzykrotnie. I miejsca siedzące były zajęte przez kobiety właśnie. Z tego wniosek, że są bardziej zapobiegliwe, albo nie lubią stania, albo po prostu bliżej mieszkają i mogły przyjść wcześniej i zająć sobie miejsce.
Msza była piękna, jak zawsze pod przewodnictwem tego księdza. Mówi on tak wyraźnie, że miałam wrażenie, że niektóre słowa modlitw teraz dopiero do mnie docierały.
Jakiś pan nie wiedział, kiedy wstawać, kiedy klękać, i obrał mnie sobie za osobę do naśladownictwa. Ja też nie wiedziałam za bardzo i rozglądałam się po bokach, żeby się upewnić, czy dobrze wszystko robię, wg porządku kościelnego.
Jak głośno ludzie śpiewali i jak piękne są polskie pieśni religijne... to też do mnie dotarło.
Zawsze się wstydziłam śpiewać w kościele, ale tutaj ludzie wszyscy głośno śpiewali i mieli w tym przyjemność. Msza po polsku i polski śpiew. Dla mnie dawno niesłyszany, bo ja tutaj nie mam żadnych znajomości polskich. Nie zdążyłam ich zawrzeć.
Z powrotem specjalnie spytałam o drogę dwie panie. Z tyłu wyglądały na dwie siostry, bo takie same figury. Bardzo zadowolone panie, bardzo szczęśliwe, wiek około 60 lat. Powiedziały, że pracują tu także jako opiekunki, ale już od dawna. Że tęskni się tylko na początku, a potem już nie. My tu już mieszkamy – powiedziały. Pomimo mojej zdolności do zagadywania i rozgadywania ludzi, rozmowy dalej nie pociągnęły. Na pewno spieszyły się też robić obiad niemieckim staruszkom. Oni jadają obiad najpóźniej o 13.
I ja też popędziłam do domu. Nie, nie pędziłam. Szłam sobie szczęśliwa i odprężona. Cieszyłam się, że ten dzień jakoś się wyróżnia od innych. Że mogłam tam, w kościele, trochę o sobie pomyśleć, trochę się nad sobą zastanowić i poprzypominać sobie to i owo.
Wanda Rat
Niemcy
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!