Tak, jak straci się kontakt z Jezusem, ten osobowy, ten przyjacielski, kiedy z Nim rozmawiasz jak z przyjacielem o wszystkim, nie tylko paciorek, tylko rozmowa, i pytasz Go – co Ty, Panie Jezu, sądzisz o mnie, co Ty sądzisz o mojej pracy, jak Ty chcesz? – to wtedy będzie odpowiedź, nie będziesz kopciuchem. Bo inaczej to będzie kariera, żeby popularność, żeby coś ugrać, co ja z tego będę mieć, jaki samochód, jakie pieniądze, jakie wczasy za to. I co? Będziesz kopcący knot, ludzi nie zbawisz. Bóg zbawia, ale potrzebuje narzędzi. I to świecić, grzać i płonąć podziałało na nich mocno.
Mniej więcej w tym samym czasie biskupowi Bourgetowi z Montrealu brakowało kapłanów, bo tam dużo Francuzów pojechało za chlebem. Przyjechał do papieża i poprosił o dwóch kapłanów na misję, a może więcej. A papież mówi, ja nie mam księży, nie mam żadnego wolnego. Ale wiesz co, w Marsylii jest biskup o sercu świętego Pawła, który ma serce większe jak świat, i ma kilku misjonarzy. Jedź do niego i poproś go, jak on ci da kapłanów, to będziesz mieć, jak on ci nie da, ja też ci nie dam. Ten pojechał do Marsylii do biskupa Eugeniusza. Znowu mówię to, ta historia nie dotyczy mnie, to dotyczy tego, jak Francja przyszła, ale te zdarzenia, kiedy słyszałem o nich po raz pierwszy, też mnie dotykały w takim znaczeniu, że to Duch Święty przez te wydarzenia także do mnie przemawia. Jak mam być księdzem, to nie po to, żeby ugrać coś dla siebie, tylko ze względu na Chrystusa. To wtedy będzie światło, które będzie pociągało do Chrystusa, a nie zatrzymywało na siebie. Więc biskup mówi, papież mnie posłał, może masz jakichś kapłanów? Są, jest nas tu 40. Było ich około 40. Młody zakon, który się wcale nie chciał rozwijać, bo nie było powołań. Była grupka. I teraz każde odejście groziło tym, że się młody zakon rozsypie. I założyciel mówi, zaczekaj, dam ci odpowiedź. Zawołał misjonarzy, pomodlili się i mówi, słuchajcie, my jesteśmy tutaj dla Francji, do odnawiania życia religijnego we Francji, ale musimy być otwarcie na wezwania Boże, na Ducha Świętego. Wprawdzie jesteśmy dla Francji, ale może Bóg chce, żebyśmy otworzyli serce na dalej. Tu jest biskup, który prosi o dwóch kapłanów do Kanady. Czy Bóg przemawia do nas przez to, żebyśmy byli hojni, czy mamy to przyjąć jako odpowiedź na Boże wezwanie, czy mamy poświęcić się temu, co robimy? Modlitwa. I co? Przyjąć misję. Dobrze, to kto? Pomodlili się, wszyscy się zgłosili, każdy był gotowy jechać do Kanady. To znaczy, że Duch Święty mocno przemówił. Przyjąć. A więc to jest odpowiedź, że Bóg nas wzywa, i tak odczytał, Bóg nas tam wzywa. I to jest 1841 rok i to jest pierwsza misja naszego zakonu poza Francją. Mówi, nie wątpię, że Bóg nam pobłogosławi za tę wspaniałomyślność, ponieważ biskup prosił o dwóch, damy mu czterech. Ryzykujemy. I dał czterech, a biskup prosił o dwóch.
Wtedy statkami się płynęło, tych czterech zajechało 5 grudnia, w św. Franciszka Ksawerego, patrona misjonarzy. Oni wylądowali w Montrealu w święto patrona misji. Znak Boży, błogosławieństwo. Biskup Bourget przyszedł do nich na powitanie, zaprasza ze statku do swego domu, żadne tam pałace. Siedzi tam ksiądz pobożny, jego sekretarz, ks. Dandurand. Biskup mówi do swego sekretarza, kapelana, proszę księdza, to są ci misjonarze z Francji, prosiłem o dwóch, przyjechało czterech. W święto Franciszka. Znak Bożego błogosławieństwa dla tych misji. Oni są tacy wspaniałomyślni, dali nam czterech, to ja mogę tylko odpowiedzieć w tej chwili, tak jak mogę. Proszę księdza, ja przeznaczam w tej chwili księdza do misjonarzy oblatów. Ksiądz otrzymuje powołanie od Boga na misjonarza oblatów. Dziś dołącza do tych czterech i zaczyna nowicjat, będzie piątym oblatem w Kanadzie. Tak Bóg działa.
Proboszcz przemówił do mojej mamy i odebrała to jako wolę Bożą. Biskup powiedział, ksiądz Dandurand wstał od biurka, dobrze, przywitał się i powiedział to jestem do usług. 103 lata żył. Wspaniały misjonarz. Przyjął to jako głos Boży. To się pięknie, wspaniale rozwijało, zaczęli jechać nowi, coraz więcej. Tabuny misjonarzy z Europy jechały, podbijali Kanadę. Jeżeli dzisiaj Indianie Eskimosi są chrześcijanami katolikami i Kanada jest katolicka w takim stopniu, w jakim jest, to jest wielka zasługa misjonarzy oblatów Maryi Niepokalanej. Wielu oddało życie, zginęło w przeróżnych warunkach. Za pracę tam, wśród lodów polarnych, i w południowej Afryce, Cejlonie, zaczęto nas nazywać specjalistami od misji najtrudniejszych. Mówię to z dumą, bo to jest piękne. Papieże nas tak nazwali, specjaliści od misji najtrudniejszych, że tam, gdzie nikt nie chce iść, tam oblaci pójdą.
Znowu, kiedy doczytałem się tego, przypomniały mi się słowa, które powiedziałem mojemu przełożonemu, że chcę pracować w Polsce, ale jeżeli jest miejsce, gdzie nie ma nikogo, to ja pójdę, bo oblat jest do tego, żeby służyć Chrystusowi, a nie w ciepełku siedzieć. Czasami wolą Bożą, żeby było ciepełko, ale to nie żeby było ciepełko, tylko zamienić to na jakąś pracę, czy jak nie może, to poprzez apostolstwo modlitwy. Ewangelizowano niesamowicie błyskawicznie, szybko. Przyjeżdżali z Francji oblaci, potem inni z innych krajów. I ta wspaniałomyślność założyciela, wdzięczność Bogu i odczytanie Boga, było takie, że Bóg pobłogosławił eksplozją – możemy powiedzieć – powołań, bo nie tylko tego księdza w dniu przyjazdu dostali, to właśnie kiedy otworzyliśmy się na misje zagraniczne, to do takiego malutkiego zgromadzenia, 40 ludzi we Francji, zaczęli się zgłaszać księdza diecezjalni, nowe powołania. Tak błyskawicznie żeśmy rośli, że mogliśmy obejmować placówki szybko, Anglia, Niemcy, Włochy, różne kraje, i misyjne. I to za życia założyciela wiele miejsc objęliśmy. Dziś jesteśmy chyba w 72 krajach, to się ciągle zmienia.
Do Polski przybyliśmy w 1920 roku, właśnie za dwa lata będzie stulecie pobytu naszego zgromadzenia. I to tu się zaczęło, najpierw w Krotoszynie, potem Obra, Poznań, to są początki. Dzisiaj mamy w Polsce 20 placówek.
Wracając do Kanady. Już przed wojną jechali misjonarze oblaci do pracy na tych terenach. Zanim polska prowincja powstała w 1920 roku, wcześniej byli polscy oblaci – Polski nie było, ale byli polscy oblaci we Francji i w Niemczech, tam wstępowali do zgromadzenia i wyjeżdżali na misje już z tamtych krajów. Kiedy Polska powstała, w 1920 roku w błyskawicznym czasie zaczęły być powołania i kilka lat po rozpoczęciu pracy w Polsce, przyjęliśmy misję na Cejlonie – Sri Lanka obecnie. I do innych krajów zaczęli jechać. Od roku 30. do II wojny światowej sporo naszych misjonarzy wyjechało do różnych krajów, między innymi do Kanady. Kiedyś to taka była ciekawa metoda na posłuszeństwo, że jak jakiś młody kapłan czy kleryk chciał jechać na misję do Afryki, to wysyłali go do lodów polarnych. A jeżeli chciał do lodów polarnych, to go posyłali do Afryki. Chodzi o ćwiczenie w posłuszeństwie i pokorze. Teraz nie ma takich metod, ale w tym był ciekawy taki test na zaufanie do Boga. Wielu ludzi się pięknie uświęciło, jadąc nie tam, gdzie chcieli, ale Bóg ich tam widział. Bóg widzi lepiej i nie zawsze daje nam to, o co prosimy, ale to, co nam daje, zawsze jest najlepsze, lep-sze niż my sobie sami wymyślimy.
Jednym z takich, który dotarł do Kanady, był sługa Boży brat Antoni Kowalczyk, który spod Krotoszyna pochodził. Był w Niemczech, chciał na misję do Afryki, a posłali go do lodów polarnych. Jeszcze nie miał ślubów wieczystych. To był pierwszy Polak w Kanadzie wśród misjonarzy. Bracia budowali kościoły, szpitale, bo wiadomo, że Indianie wędrowali z miejsca na miejsce, nomadami byli, a misjonarze osiedlali ich, budowali główną misję, kościół, szpital, szkoła, to zawsze było. Ale też misjonarzy oblatów czasami tak było dużo w grupie, że nie mieli co za wiele robić, to oprócz tego, że mszę odprawili, to trzeba było zdobyć żywność. Jak szkołę założyli dla dzieci indiańskich czy Metysów, to trzeba było je wykarmić. Trzeba było dużo ryb nałapać, zwierząt upolować – nie tylko bracia, ale oblaci księża, których wtedy były tabuny, czasami po kilkunastu w jednej misji. Jedni jechali ewangelizować, a wielu nie miało pracy, to jedyną pracą było łapanie ryb, polowanie, żeby te dzieci utrzymać, żeby z głodu nie poumierały. Bratu Kowalczykowi w czasie budowy na tartaku w St. Paul w zachodniej Kanadzie ucięło rękę i bał się, że go wyrzucą, ale został. Przepiękna historia, bez ręki brat, sługa Boży, jest w procesie beatyfikacyjnym. Byłem na jego grobie, bo w tej w miejscowości, gdzie jest pochowany, przez trzy lata pracowałem. O 10 wieczorem lubiłem chodzić na grób brata Kowalczyka, żeby sobie z nim porozmawiać, tak jak kolega z kolegą, stary misjonarz z młodym, który się dopiero uczy misjonarki.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!