Albo ja wiedziałem, kto to zrobił, albo byłem jednym ze sprawców, więc zwykle wołano mnie, do tego stopnia, że przychodziła milicja. Był taki moment, że mój ojciec, chyba to był koniec szóstej klasy, powiedział, jeszcze jeden taki numer, to ja ciebie sam zawiozę do poprawczaka. Tych historii było dużo, ja próbuję w skróconej wersji to opowiedzieć, ponieważ to jest niesamowite, jak Pan Bóg wybiera sobie ludzi, nie patrzy naszymi oczami, wybiera, inaczej patrząc.
Żeby zrozumieć moją historię życia, to trzeba sięgnąć do mojej mamy. Opowiem tę historię, bo wy jesteście przygotowani, że jakieś nadzwyczajne historie będę mówił wam o moich przeżyciach na misjach, o tym między życiem i śmiercią, może do tego dojdziemy, ale tę historię muszę opowiedzieć, bo ona w jakimś sensie tłumaczy, skąd to się wzięło. Moja mama chciała być siostrą zakonną. Miała osiemnaście lat, w Kodniu mieszkała, w czasie wojny pomagała uwięzionym oblatom, nosiła jedzenie. Mój dziadek, mamy ojciec, też był zaangażowany. Wtedy samochodów nie było, miał dobre konie, więc często tych oblatów z Kodnia do Terespola 18 km do pociągu woził. Był takim wozakiem. Więc księża w domu mojej mamy często bywali. I pewnego dnia do mojej mamy, która miała osiemnaście lat, przyszedł Piotr Nazaruk, mój ojciec. On ją znał, ale nigdy ze sobą nie chodzili, przyszedł i na pierwszym spotkaniu poprosił ją o rękę, zapytał, czy chciałaby wyjść za niego za mąż. A on miał nieskończone osiemnaście lat, a mama skończone osiemnaście. Dlaczego taki młody chłopak chciał się żenić? Otóż kilka miesięcy wcześniej, w ciągu dwóch miesięcy, mojemu ojcu zmarł ojciec w wieku 45 lat, dwa miesiące później, w wieku 43 lat zmarła matka i siostra. On był najstarszy w rodzinie, miał jeszcze dwóch braci i dwie siostry. Jako najstarszy, musiał te dzieci wychowywać, niektóre dużo młodsze od siebie. Jedna siostra miała 15 lat, dwa lata młodsza od niego, jeden chłopiec miał 10 lat, drugi 8 lat. Więc on próbował te dzieci wychowywać. To były powojenne czasy, były tam jakieś babki, niebabki, i babka doradziła, ożeń się, bo tutaj trzeba dzieci wychowywać, żeby jakaś kobieta była w domu na stałe. No i ojciec nie miał pojęcia, kogo wziąć za żonę, a ona mówi, a, tam jest taka Stanisława, dobra dziewczyna, będzie dobrą matką dla twoich dzieci i wychowa, bo pobożna. I ojciec od razu na pierwszym spotkaniu mówi, że chciałby się z nią ożenić. Ale ja chcę iść do zakonu, mama na to.
Ojca to nie przestraszyło w żaden sposób, rozeszli się. Dziadek absolutnie nie chciał go wpuszczać nawet do domu, bo to jakiś biedak, sierota, jeszcze nie wiadomo, co to za rodzina, w której wszyscy umierają, jakaś parszywa sprawa. Ale mama powiedziała, ja proboszcza zapytam. Proboszcz często przychodził i na drugi dzień przyszedł w jakiejś sprawie do dziadka, w czasie rozmowy mama zapytała: Proszę ojca, co ja mam zrobić, bo tutaj taki Piotr chciałby się ze mną ożenić, a ja chcę iść do zakonu i nie wiem, co mam robić? A proboszcz zapytał, a dlaczego ty chcesz iść do zakonu? A bo ja chcę życie Bogu poświęcić. A, to ładnie, że ty chcesz Bogu poświęcić życie. A co ty myślisz, co w zakonie będziesz robić? Co będę robić? Będę się modlić, będę robić, co będę umiała, co mi powiedzą. I proboszcz, natchniony Duchem Świętym – tak to widzę – mówi: Słuchaj, jak ty myślisz, że dużo poświęcasz, dużo dajesz Bogu, idąc do zakonu, to ty nie wiesz, jak wygląda życie, bo jeszcze nie byłaś w zakonie. Bo to – mówi – tak, niby mówią, idzie do zakonu, wszystko oddaje Panu Bogu. Ale tak, w zakonie to będziesz miała dach nad głową, nie będziesz się przejmować o mieszkanie, będziesz miała jedzenie, nie będzie trzeba starać się o jedzenie, będziesz miała pracę, modlitwę. To będziesz miała w zakonie większe wygody, niż ty myślisz. I ty myślisz, że ty Bogu coś ofiarujesz? Dobrze, że tak dziecko myślisz, ale wiesz co, ja mam taki pomysł. Jak naprawdę chcesz Panu Bogu coś poświęcić, coś dla Pana Boga zrobić, wyjdź za mąż za tego Piotra i bądź matką dla sierot. I to będzie Bogu poświęcenie, jak ty te dzieci, sieroty, wychowasz na dobrych ludzi. A może któregoś dnia otrzymasz od Boga jeszcze większy dar, niż myślisz. Dziadek był niezadowolony. Mówię o tym, że to jest przykład wiary, zawierzenia. Ksiądz przemówił, Bóg przemówił. I ona z tym nie dyskutowała, ona usłyszała słowa Boże przez księdza. Chcesz się Bogu poświęcić, bądź matką dla sierot. I na drugi dzień spotkała się z moim ojcem i powiedziała, że wychodzi za mąż. I wyszła za mąż. Jeszcze jedno dziecko zmarło, siostra ojca, potem pierwsze ich dziecko zmarło, potem uderzył piorun w dom, spaliło się gospodarstwo. Wiele innych tragedii było. Nigdy nie słyszałem od mamy o jakimś narzekaniu na los. Ona mówiła kiedyś, że była przekonana, że ona ma tam umrzeć, ale jakąś misję ma spełnić, te dzieci wychować. Ona była gotowa na śmierć, kiedy to pierwsze dziecko zmarło, ale nigdy słowa złego nie słyszałem od niej o Bogu czy o księżach. Wtedy przyszła bieda w domu okrutna i od mojego ojca, który w wieku 17 lat stracił rodziców i siostrę, a potem następną i dziecko, ile żyję, nigdy nie słyszałem jednego słowa narzekania na los, na Pana Boga, na cierpienie, a cierpiał sporo. Nigdy się nie chwalił jakimiś darami czy łaskami, ale wiara była nie w słowach, a w czynach, obecna bardzo mocno. Za to świadectwo wiary ja zawsze Bogu bardzo dziękuję.
Mówię o tym, bo to ukształtowało też mnie jako kapłana, taka wiara od wczesnych dni, kiedy mama mówiła do nas czy do mnie takie proste słowa, które dopiero po jej śmierci sobie uzmysłowiłem lepiej. Oni nigdy nie musieli nam w domu przypominać o modlitwie, o chodzeniu do kościoła, po prostu oni chodzili. Jak ojciec nie szedł do kościoła w niedzielę, to myśmy wiedzieli, że jest chory, bo tylko to mogło być powodem, że nie był w kościele. Nigdy nam nie mówili, idźcie do kościoła, bo to było naturalne, że się idzie. Do szkoły mogłeś iść, nie iść, bo była robota w domu, ale do kościoła, chyba że ciężko chory jak ojciec. Modlitwa rodziców.
Czasami opowiadam, jak mój ojciec lubił sobie wypić, bo kto nie lubi sobie wypić. Nie był alkoholikiem. Raz widziałem, jak mój ojciec się modli, bo jako małe dziecko spałem w tym pokoju co rodzice, a potem dołączyłem do pokoju, gdzie spały siostry. Niekiedy przyszedł późno, wypity taki, to choćby nie wiem jaki był, to jak szedł do łóżka, to wtedy go słyszeliśmy, jak on się modli. Długo się nie modlił, przyklęknął tylko przy łóżku w stronę Pana Jezusa na krzyżu, obrazu Matki Bożej i figurki Matki Bożej, i wtedy przeżegnał się i tak się mocno uderzał w pierś „Boże, bądź miłościw grzesznej duszy” i coraz głośniej. Aż szyby się trzęsły, jak ojciec się modlił i przepraszał za swoje grzechy. Trzy razy „Boże, bądź miłościw” to był cały jego pacierz, ale on był bardzo wymowny, nie miał siły więcej modlitw wymówić, ale te trzy razy „Boże, bądź miłościw” było. I w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego na początek i koniec. To kształtuje człowieka.
Po siódmej klasie podstawowej szkoły byłem na spotkaniu ministrantów w Obrze, zostałem nagrodzony, jako jeden z czterech najlepszych ministrantów – z 60 ich było w Kodniu, którzy najwięcej służyli. Zostałem wysłany na rekolekcje. Znowu to mówię, bo to jest, jak Bóg działa. Nie mówię tego po to, żeby pokazać, jakie mamy fantastyczne życie, niesamowite, do filmu, do książki, tylko jeżeli to mówię, to chcę pokazać, jak Bóg działa. Jaki Bóg jest dobry, miłosierny, jak Bóg działa w moim życiu.
Po szkole podstawowej byłem w takim dołku, że tak powiem, jeżeli chodzi o zachowanie. To były między innymi takie sprawy, „że jeśli jeszcze raz, to cię zawiozę do poprawczaka”. Ale byłem ministrantem, lubiłem służyć i trzy kilometry dziennie lubiłem iść rano na mszę przed szkołą. Rodzice nie zawsze byli zadowoleni. Dla nas punktem honoru, dla moich dwóch sióstr, było, żeby ani jednych rorat nie zawalić, a na wschodzie zimy są długie. Ojciec nie woził nas, tylko przez zaspy, polną drogą trzy kilometry mieliśmy do kościoła i byliśmy często jednymi z pierwszych. Kościół otwierali i my jako piersi wpadaliśmy. Po mszy oblaci dawali kawę i jakąś bułkę i to było nasze jedyne śniadanie. Czasami rodzice nie chcieli nas wypuścić, więc myśmy po ciemku się ubierali, po cichutku, kiedy ojciec z matką doili krowy, myśmy się wymykali z domu, żeby być na roratach, bo było punktem honoru, żeby ani jednych rorat nie opuścić.
Kiedy znalazłem się w Obrze, czterech nas pojechało, był taki moment, że wsiadamy w Olsztynie do autobusu i z Olsztyna do Obry jest siedem kilometrów. Kilku oblatów, jeden z nich znany mi, wsiadło do autobusu, bo miał być pogrzeb jednego oblata. I tak w połowie drogi pokazał się kościół już na widoku i ten jeden oblat nachylił się do mnie i mówi: Wiesiu, patrz, patrz, już widać klasztor w Obrze. Zapamiętaj sobie, bo za parę lat tu przyjedziesz, bo będziesz się kształcił na księdza. Pufff! Myślałem, że on mówi tak do wszystkich. Proroctwo się spełniło. Na tych rekolekcjach to był tydzień, kiedy mogłem być poza domem, kiedy ani krów nie musiałem paść, ani orać, ani bronować za końmi, bo to był początek lipca. Nareszcie mogłem pograć w piłkę, kajakami popływać. Ale każdego dnia były nauki, może ze trzy, i była Msza Święta. Żadnych kazań nie pamiętam. Jest pierwszy dzień rekolekcji dla ministrantów – spora grupa nas była, koło setki – i taka metoda była ojca, który prowadził, że czytał Ewangelię, która będzie następnego dnia na mszy, a my, żebyśmy do tego zrobili nasze komentarze. Pierwsza ewangelia była na temat talentów, jeden, pięć, dziesięć. Nawet nie usłyszałem, że trzeba coś napisać, żeby z każdej grupy ktoś wyszedł i przeczytał rozważania, parę zdań, jak on rozumie tę ewangelię.
Wieczorem ojciec Mieczysław Hałaszko, który był moim kuzynem i jest oblatem, proboszczem w Kędzierzynie, wtedy był po pierwszym roku, przyszedł do nas i pyta: Chłopaki, piszecie? Nikt nie miał ochoty pisać, więc do mnie – Wiesiu, napisz. I napisałem i to było moje pierwsze kazanie. Jeszcze nie miałem pojęcia, że będę kaznodzieją. Na jednym ze spotkań ksiądz opowiada taką historię. Słuchajcie, jesteście na ziemię posłani przez Boga do spełnienia misji, każdy z was ma misję do spełnienia. I do spełnienia tej misji dostaliście dary, zdolności, talenty – właśnie o tych talentach było – różne talenty. Każdy z nas chce być szczęśliwy, każdy może być szczęśliwy wtedy, kiedy na ziemi będzie robił to, co Bóg pragnie, żebyś robił. Tak mniej więcej brzmiała ta myśl. I tak jak mantrę zaczął wyliczać może ze dwadzieścia różnych zawodów. Może Pan Bóg chce, żebyś był lekarzem – to wybierz szkołę, która cię doprowadzi, zostań lekarzem i staraj się być najlepszym lekarzem, jakim możesz zostać przy twoich zdolnościach, bo wtedy będziesz szczęśliwy, robiąc to, co robisz, i robiąc to najlepiej. I tak wymieniał: lekarzy, nauczycieli, rolników. I jako ostatni taki dodatek – ale może też kogoś z was Pan Bóg chce, żeby został misjonarzem, oblatą czy księdzem. Wybierz, idź do seminarium. Nie patrz, żeś słaby, grzeszny. Jak cię Bóg powołuje, to ci da zdolności. I jak będziesz księdzem, staraj się być najlepszym księdzem w tej łasce, którą otrzymasz, i z tymi zdolnościami, jakie masz. Tylko wtedy będziesz szczęśliwy. Możesz Bogu powiedzieć nie i wybrać sobie inną szkołę, tylko nie jestem pewien – mówi – czy będziesz szczęśliwy, będziesz się męczył i niekoniecznie będziesz szczęśliwy.
No dobrze, ale jak wiedzieć, gdzie Bóg mnie woła? On mówi, ja nie znam innej metody jak modlitwa. Słuchajcie, jesteście ministrantami, modlicie się rano, wieczorem, od dzisiaj albo raz na jakiś czas, raz w tygodniu, w niedzielę, powiedz Bogu w modlitwie takie zdanie – Panie Boże, wskaż mi drogę, jaką chciałbyś, żebym szedł przez życie, czy powiedz, gdzie chcesz, żebym pracował. Coś takiego. Zaręczam wam, że kiedy trzeba będzie wybrać, Bóg da wam znać. Bóg odpowie. I pójdziecie, i będziecie.
Wróciłem do domu i jedyne, co zapamiętałem, modlić się. A to jako tako mi szło, więc zacząłem się pytać Pana Boga, gdzie chcesz, żebym szedł do szkoły, bo tu 8. klasa i trzeba wybierać. Przy mszy służę za każdym razem, to po komunii od razu uderzało mnie, a zapytałeś się, co masz robić – Panie Jezu, pokieruj mną, żebym poszedł, tam gdzie trzeba. Po jakimś czasie tej modlitwy wychodzę z kościoła, patrzę, a tam jest gablotka przy kościele, o której wiedziałem, że jest, ale nigdy tego nie czytałem, bo po co miałem czytać, co mnie to obchodzi, jakieś zdjęcia i afisze. Zatrzymałem się, a tam była kartka, na niej mozaika zdjęciowa i podpis „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Ja nie czytałem tego zdania, tylko zatrzymałem się na zdjęciach, a to była reklama Markowic, niższego seminarium, jak oni grają w piłkę, różne rzeczy, kościółek, modlitwa. Przyglądałem się, a z Kodnia były tabuny chłopaków, którzy do tej szkoły chodzili – mało który został księdzem, ale kilku rozpoznałem. Przyglądając się, po jakimś czasie zacząłem zauważać ten napis, „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Jak szedłem do szkoły, to zawsze z siostrami przechodziliśmy koło kościoła i zawsze było naszym zwyczajem, że wchodzimy do kościoła pozdrowić Pana Jezusa. Doszło do tego, że musiałem zatrzymywać się przy tej gablotce, i zaczął mnie denerwować ten napis „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Nieee! Coś takiego było, dlaczego mnie? Absolutnie. Ponieważ mnie to denerwowało, to zacząłem chodzić inną stroną, i okazało się, że z drugiej strony jest druga gablotka, której nigdy nie widziałem, bo chodziłem jedną stroną do zakrystii jako ministrant. W drugiej gablotce patrzę, a tu taki duży afisz, na nim młodzieniec, i „Pójdź za mną” – Jezus podpisał się. I adres Wyższe Seminarium Obra. Zacząłem wychodzić z kościoła środkiem, nie w prawo, nie w lewo, tylko prosto w bramę, bo mnie denerwowały te afisze. I przestałem mówić Panie Boże pokaż mi drogę, którą mam iść.
Ale to nie dawało mi spokoju i kiedy był czas decyzji w końcu 8. klasy szkoły podstawowej, to wiedziałem, chociaż niesprzyjające warunki były, że mój kuzyn wystąpił z kapłaństwa, to byłem pewny. Nie umiałem tego wytłumaczyć. Nie wiem, czy byłem kiedyś zakochany w jakiejś dziewczynie, chyba nie, bo mi się zawsze wszystkie podobały. W szkole podstawowej byłem takim bawidamkiem, łącznie z nauczycielkami. To są historie niesamowite, na inną sesję. W końcu kiedy był czas podań do szkoły średniej, to wiedziałem – Markowice i koniec. Nie było wytłumaczenia, była pewność, że to jest droga, która mnie doprowadzi do kapłaństwa. A przecież było można wybrać liceum na miejscu.
Poszedłem do ojca Karola Lipińskiego, który wtedy był wikarym, bo dokumenty już złożyłem, ale potrzebne było tzw. świadectwo moralności, że ksiądz mnie zna, jestem taki chłopak itd. I ksiądz Karol pyta – do Markowic? Tak. Mmmm, no dobrze. Poszedł do klasztoru, pochwalił się. Tutaj był kiedyś ojciec Hajduk proboszczem, a u nas był wtedy superiorem. Ojciec Hajduk znał mojego ojca, dobrze znaliśmy się wtedy. I to się rozeszło, oni dyskutowali, czy to świadectwo moralności dać. I ojciec Karol spotkał mnie następnego dnia – bo nie od razu mi to świadectwo napisał – i mówi: Wiesiu, nie żebym mówił, nie idź do Markowic, że nie nadajesz się na księdza, ale jak chcesz maturę zrobić, to po maturze dopiero, a może tutaj byś w Terespolu uczył się, rodzicom byś pomógł na roli, tutaj pomógł w kościele, dekoracje. Ja tak spojrzałem na niego, myśląc, że on będzie w zachwycie, że ja chcę być księdzem, a on mi odradza. Powiedziałem: Nie, jak nie pójdę do Markowic, to księdzem nie zostanę. Byłem tak pewny – wiem, że to Duch Święty wtedy przemawiał również i przez niego, i przeze mnie, i do dzisiaj jestem przekonany, że gdybym nie poszedł do Markowic, księdzem nie zostałbym.
Mój ojciec był bardzo przeciwny temu wszystkiemu. W Kodniu były różne wróżki, znawczynie życia mężczyzn w mojej rodzinie, i mówiły – za dwa tygodnie, za dwa miesiące, do Bożego Narodzenia wyrzucą go itd. Nie wyrzucili mnie na Boże Narodzenie, po roku jedna wróżka mówi: Wiesiu, ja was znam, ja ciebie znam, ty nie masz szans zostać księdzem, ja się znam na ludziach.
Nie żałuję ani jednego dnia, ani jednej godziny spędzonej w Markowicach, chociaż kiedy byłem powołaniowcem w moim pierwszym życiu tutaj, 30 lat temu, przez dwa lata, to nigdy nikomu nie poradziłem, żeby szedł do Markowic. Chociaż przekonany byłem, że dla mnie to była jedyna, najlepsza droga. Mój ojciec był bardzo przeciwny temu, nie tylko dlatego, że ten kuzyn wystąpił, ale mu się nie mieściło w głowie, że mogę być księdzem, no i kto rolnictwem się zajmie itd. Ta historia z moim ojcem skończyła się w ten sposób, że on przez cztery lata w Markowicach, rok na Świętym Krzyżu nowicjatu i sześciu lat w Obrze, ani razu mnie nie odwiedził. On mi nigdy słowa nie powiedział, że nie, bo był taki moment, że musiał podpisać się, że będzie płacił za moją szkołę, uczenie się. Zgoda rodziców była wymagana. I on dwa tygodnie z moją mamą rozmawiali i nie wiedzieli, co zrobić. W końcu był czas na podpisanie, to ojciec przy stole i powiedział: To jest twoje życie, ja za ciebie żyć nie będę. Mogę ci pomóc, ale żyć, to ty musisz sam i od ciebie zależy, kim będziesz, ale jak masz być złym księdzem, to nawet nie zaczynaj, nie idź, nie rób śmiechu, bo zrobisz, nie daj Boże, to co Witek – ten kuzyn. Ja się odważyłem powiedzieć – Nie zrobię. – Co nie zrobisz!? – mój ojciec był raptus – a co ty wiesz o życiu? Ile masz lat? – Piętnaście. – A on ma trzydzieści, i zobacz, co zrobił! Co ty wiesz, co w życiu zrobisz, a co nie zrobisz! Jak masz zrobić to co Witek, to nie zawracaj głowy i wycofaj papiery. Tu szkoły cię przyjmą. Ja mówię, idę do Markowic. – To jest twój wybór, ale jak będziesz księdzem złym, to w domu mi się nie pokazuj.
Taki ojciec, i dobrze, że tak powiedział.
Ciąg dalszy za tydzień
O. Wiesław Nazaruk na podst. YouTube