Piramidki finansowe zostały przećwiczone w Polsce na wszelkie możliwe sposoby. Polaków ograbiano za przyzwoleniem "ich" państwa, tłumaczono, że taki jest koszt "transformacji ustrojowej". Oprócz prostych kradzieży, na wydrę, typu afera FOZZ, wypada przypomnieć (bo rodzice rzadko chwalą się przed młodzieżą, jak się dali oszukać) syfonowanie dolara na początku lat 90. Polegało to na tym, że w ramach planu Balcerowicza ustalono kurs złotego względem dolara na stałym poziomie, gdy tymczasem w kraju szalała inflacja, a oprocentowanie lokat bankowych przewyższało 120 proc.
Oznaczało to, że bez wielkiego ryzyka, dokonując operacji przewalutowania, można było uzyskać co najmniej 120 proc. rocznie od zainwestowanych dolarów. Jedynym zagrożeniem było to, że w Warszawie coś rypnie i kurs zostanie z dnia na dzień zmieniony – no ale tego rodzaju informacje można było mieć zawczasu za całkiem śmiesznej wysokości łapówki. Takie ustawienie kursowe skłoniło miliony Polaków do zamiany trzymanych pod bielizną dolarów na złotówki, zaś zainwestowany zagraniczny kapitał spekulacyjny z wielkim mlaskaniem i oblizywaniem się im te kilka miliardów dolarów "zagospodarował" i ujechał "szukać swego Pacanowa". Oczywiście, w tym samym czasie były setki pomniejszych przypadków masowego okradania, różne banki Grobelnych, afery Drew-Budu itp.
Zostańmy jednak przy tych wielomiliardowych.
Klasyczną piramidką było uruchomienie polskiej giełdy. Handlowano na niej papierami dwudziestu kilku firm. Jednocześnie w środkach przekazu, zwłaszcza telewizji, ruszyła olbrzymia machina propagandowa o tym, jak to można na giełdzie łatwo się dorobić. Pokazywano młodych ludzi, którzy kupowali IPO za oszczędności wyciągnięte z SKO, a już po miesiącu jeździli (to w Polsce działało na wyobraźnię) najnowszym modelem BMW. Naród pozbierał z kont PKO i skarpet co tam jeszcze zostało i rzucił się do okienek domów maklerskich. Przed lokalami tychże ustawiały się długie kolejki, niczym w PRL-u po mięso. W kinach puszczano ad hoc dokręcone filmy fabularne o nowych Polakach, którzy weszli na giełdę przebojem, a teraz żyją jak królowie.
W głowach nowych inwestorów, którzy w większości wypadków nie potrafili odróżnić akcji od obligacji, a dorobili się ciężką pracą i oszczędzaniem, szumiało niczym na dansingu w remizie, przed oczami przesuwały się kolorowe obrazy dobrobytu.
Run na akcje przedsiębiorstw notowanych na warszawskiej giełdzie stworzył to, co miał w założeniu, wielką piramidę finansową – bąbel, który pęczniał do momentu, aż zaczął wysychać strumień ludzi donoszących mamonę w darze. W tym czasie kapitalizacja giełdowa spółki Telegraf (halo, halo, kto ją jeszcze pamięta?) przewyższała kapitalizację koncernu Daimler-Benz. Jednocześnie zyski Telegrafu w porównaniu z zyskami niemieckiej firmy były rodem z krainy krasnoludków.
I nagle zręcznymi ruchami kierownicy przekrętu przestawili zwrotnicę, wycofali się, kradnąc Polakom kilka miliardów oszczędności. No ale wiadomo, Polak, dumny gość, okiem nawet nie mrugnął, spłynęło to po nim jak po kaczce... Gdyby naród nie miał dziur w mózgu po komunizmie, to w takiej sytuacji, całkowitego braku ochrony państwa przed oszustami, ruszyłby na Warszawę, żądając głów co bardziej prominentnych i bezczelnych polityków-złodziei.
Niestety, niczym dobry macher ofierze gry w trzy karty, propaganda państwowa wytłumaczyła biedakom, że to ich wina – zostali walnięci w rogi ponieważ w porę się nie zorientowali, a takie są "reguły rynku".
W Polsce dzisiaj afera to normalność. Jeśli pojawia się jakaś na medialnych radarach, to znaczy, że została zamówiona przez ten czy inny interes grupowy ludzi, którzy terenem Polski realnie zawiadują.
Nie inaczej z Amber Gold, która to firma wcale nie musiała uruchamiać piramidy finansowej. Ceny złota rzeczywiście szły i pójdą w górę. Panowie weszli jednak komuś między wódkę a zakąskę. A w Polsce to duży błąd.
Ponieważ zaś praca w państwowym nadzorze finansowym przypomina robotę sapera – bo trzeba poruszać się ruchem konika szachowego między polami, których ruszać nie wolno – polski pożal się Boże inwestor pozostawiony jest samemu sobie, oscylując nocnymi myślami między żądzą pieniądza a zdrowym rozsądkiem.
Wszystko to pokazuje, ile polskie rodziny tracą na tym, że nie mają własnego państwa; że nie mogą liczyć na opiekę instytucji państwowych przed oszustami; że ustawy są krojone przez podpłacone partie na użytek złodziei krajowych i zagranicznych.
I co? Gucio w zoo.
Bo jeśli normalnemu człowiekowi wkłada się rękę do portfela, a on nic, to znaczy, że jest bardzo źle; to znaczy, że pozbawiono go instynktownych odruchów.
Z czego by tu jeszcze okraść Polaków... Może z bogactw naturalnych? Głupi na nie nie zasługują.
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!