Porady
Jednym z czynników, który znacznie wpływa na cenę budowy, jest koszt ziemi. Czy wobec tego nie byłoby taniej kupić jedną działkę i podzielić ją na dwie i wybudować na niej dwa domy? Czy jest to łatwe do wykonania?
Na szczęście nie! Bo inaczej mieszkalibyśmy na jeszcze mniejszych działkach niż obecnie.
Ale zacznijmy od podstawowego rozgraniczenia. Pierwsze, działki, o których chciałbym wspomnieć, to działki w obrębie miast czy miasteczek. Drugi typ działek, o których porozmawiamy, to działki poza miastami.
Miejskie tereny są zwykle objęte bardzo klarownymi i jednoznacznymi przepisami urbanistycznymi (zoning-bylaw), które dokładnie określają, czy dana działka może być przeznaczona pod zabudowę, czy nie. A jeśli tak, to czy jest przewidziana pod zabudowę mieszkaniową, czy na przykład pod instytucjonalną albo przemysłową.
W przepisach (zoning-bylaw) określane są dokładne wymagania co do minimalnej wielkości działki, jej szerokości, głębokości itd. Przepisy te określają również, co na takiej działce może być wybudowane. Mam tu na myśli gabaryty budynku, jego wysokość, odległość od sąsiadów itd. Te wymagania mogą być różne dla poszczególnych rejonów miasta, dlatego za każdym razem należy je sprawdzać. Można to obecnie sprawdzać poprzez Internet lub bezpośrednio w "planning department" odpowiedniego miasta.
Myśląc o podziale działki na przykład na połowę, należy sprawdzić, jakie są minimalne wymagania, i wówczas wiedząc, jakimi parametrami dysponujemy, możemy prawie od razy wiedzieć, czy mamy szansę na sukces, czy nie.
To jest dopiero początkowy etap. Jeśli widzimy, że mamy szansę na podział, to należy przygotować odpowiednie rysunki, pokazujące proponowane działki, i wystąpić formalnie o taką decyzję. Niestety, nie jest to coś, co można robić samemu. Do podziału niezbędne jest zatrudnienie fachowca, którym jest "land surveyor" z licencją. Tylko taka osoba może przygotować rysunki, które miasto może rozpatrzyć na specjalnej sesji Committee of Adjustment.
Niestety, nie jest to też za darmo. Koszt "land surveyor" – zależy od wielkości zlecenia, ale honorarium za typowy podział na pół zwykle wynosi około 2000-3000 dol. Opłaty do miasta są podobne, ale oprócz tego należy zapłacić tak zwane "development charges", które są kosztowne i w różnych miastach mogą kosztować inaczej. Na ogół sięgają 20.000-40.000 dol. od każdej nowo utworzonej działki. Jeśli proponowany podział działki spełnia wszystkie wymagania określone w przepisach urbanistycznych, to zwykle nie będzie problemu z podziałem. Natomiast jeśli nie spełnia wszystkich wymagań, to jest jeszcze szansa na wystąpienia o tak zwany "Minor Variance" również poprzez Committee of Adjustment. Niestety, za dodatkową opłatą. Szansa na sukces jest często 50/50. Warto również wiedzieć, że finansowanie "gołej" ziemi jest trudne oraz że kupując ziemię, płacimy HST.
To, o czym dotychczas wspominałem, dotyczy typowych rozwiązań. Są jednak w każdym mieście tereny, które mają swoje specjalne ograniczenia czy wymagania. Są tereny, na których miasta starają się zachować specjalny charakter, i wówczas wszystkie starania o podział są z góry skazane na niepowodzenie. Miasto często narzuca z góry, jaki rodzaj zabudowy będzie dopuszczalny, i na przykład nie dopuszcza do budowy bliźniaków w rejonie, gdzie są same domy wolno stojące.
Innymi słowy – podziały działek są możliwe, ale nie są wcale proste. Zanim zacznie się wydawać duże pieniądze, należy porozmawiać z fachowcami.
Wobec tego jak wygląda podział działek za miastem? Czy jest łatwiej to zrobić?
Wcale nie! Kiedy patrzymy na dużą 100-akrową farmę i widzimy oczami wyobraźni, ile działek moglibyśmy na niej zmieścić oraz ilość dolarów, jakie można by było zarobić – to nie jesteśmy odosobnieni w naszych marzeniach. Gdyby to było takie proste – już dawno wszystko byłoby podzielone na małe działki.
Na szczęście – rząd prowincyjny i rządy lokalne czuwają nad tym, by nie nastąpiło nadmierne podzielenie terenu.
Zacznijmy od tego, że duże połacie Ontario są z założenia wyłączone ze wszelkich przyszłych podziałów. Należą one do rządu albo są pod ochroną różnego innego rodzaju (Escarpment, Credit Valley Conservation itd). Myśl za tym jest taka, by tereny unikalne ze względu na topografię, wpływ na środowisko – chronić dla przyszłych pokoleń w takim stanie, w jakim są, i nie pogarszać stanu istniejącego.
Inne tereny to są tereny rolne, które powinny być chronione ze względu na ich wartość dla społeczeństwa jako źródło pracy i żywności. Takie farmy, jeśli są odpowiednio duże, mają opcję raz na jakiś czas wydzielić jedną 1-akrową działkę na potrzeby rodziny farmera.
Oczywiście od wszystkich zasad są odstępstwa oraz wszystkie zasady mogą być zmienione, jeśli są odpowiednio umotywowane. Wiadomo, że w miarę rozwoju miast, nowe tereny są przekształcane z rolniczych na mieszkaniowe. By to było możliwe, stworzony został specjalny proces przekształcania (re-zoning) objęty ścisłymi i jasno określonymi zasadami. Nie mamy tu czasu, by dokładnie ten proces opisać, ale podstawowe założenie jest takie, że osoby proponujące podział terenu, muszą przygotować bardzo szczegółowe opracowania pokazujące, jak teren ma być podzielony z uwzględnieniem dróg, terenów zielonych, uzbrojenia terenu itd. Taki plan jest następnie poddany długiemu procesowi oceny włącznie z konsultacją ze społeczeństwem. Jak już proponowany podział uzyska pozytywną opinię, to narzucane są na taki podział specjalne wymagania i ograniczenia. Jak łatwo się domyślić, nie są to tanie działania i przeciętna prywatna osoba nie ma aż tak głębokich kieszeni, by to zrobić. Mówimy tu o setkach tysięcy dolarów. Sama praca papierkowa to dopiero początek. Jak podział zostanie już zaakceptowany, to teren należy fizycznie uzbroić i podzielić. Tu mówimy jeszcze o większych sumach. Dlatego w Kanadzie istnieje wiele dużych firm, które się tym zajmują – są to tak zwani "land developers".
Wracając do pytania – to podział działek za miastem jest zwykle bardziej kosztowny i trudniejszy niż w mieście. Nie oznacza to, że nie warto kupować ziemi z potencjałem na przyszły podział. Zawsze może pojawić się "land developer", który zaoferuje nam sumę pieniędzy wartą grzechu za działkę z potencjałem na podział!
Podsumowując, we wszystkich przypadkach, o których dziś mówimy, planując zakup nieruchomości z myślą o przyszłym podziale, warto konsultować decyzje z ludźmi, którzy mają doświadczenie w tych sprawach.
Na zakończenie jeszcze dodam, że istnieje kilka polskich firm, które mogą pomóc w podziałach czy przygotować "land survey". Dwie z nich warte polecenia to: Avanti Surveyors (Chris Beresniewicz – 416-231-1174) oraz Cuningham LTD (Jarek Legat – 905-845-3497).
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Miłość ponad wszystko
Napisane przez Aleksander Łoś
Miała na imię Fatma. Czyżby była imigrantką na Wyspy Brytyjskie z któregoś z krajów muzułmańskich? Ale przecież jej twarz w ogóle nie przypominała Arabki czy Pakistanki. Była to twarz Europejki. Ale jakaś dziwna twarz: nalana, biała, ale często, w następstwie jakichś emocji, zamieniająca się w różową. Ta około 23-letnia kobieta nosiła szaty muzułmanek.
Marian od wielu lat mieszkał w Kanadzie, nieźle zorganizował sobie w Kanadzie życie, miał dobrą pracę, urządził i wyremontował mieszkanie, kupił wymarzonego nowego dżipa... Brakowało tylko jednego – legalnego statusu. Imigrant wiedział, że jego szanse są niewielkie i by się starać o pobyt, musiałby opuścić Kanadę, ale to wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem, tym bardziej że Marian miał już swoje lata, chciał popracować jeszcze trochę, oszczędzić i wrócić za kilka lat do kraju. Żona odwiedzała go dość często, w Polsce miała dobrą posadę i chciała wyrobić sobie emeryturę, co byłoby dla nich także jakimś zabezpieczeniem na jesień życia. Marzyły im się także ciepłe kraje, więc może za oszczędzone pieniądze mogliby osiąść gdzieś, gdzie słońca nie brakuje i gdzie życie jest tanie.
Marian nie posiadał żadnych krewnych w Kanadzie, ale zaprzyjaźnił się blisko z kolegą z pracy. Właściwie to jego przyjaciel kierował w pewien sposób emigracyjnym losem, to on nagrywał największe, dobrze płatne roboty budowlane, on kasował czeki i wypłacał Marianowi gotówkę, tak było wiele lat i dlatego imigrant nabrał do przyjaciela wielkiego zaufania. Dlatego kiedy przyjaciel zgłosił się po pożyczkę w celach jakiegoś lukratywnego biznesu, Marian nie obawiał się i chętnie, chcąc pomóc swojemu najbliższemu przyjacielowi, pożyczył mu sporą kwotę 25 tysięcy dolarów. Przyjaciel zapewniał go, że w ciągu kilku miesięcy odda całą kwotę z bonusem.
Minęło pół roku i jakoś imigracyjny przyjaciel nic o zwrocie pożyczki nie wspominał, Marianowi było trochę niezręcznie, ale zaczął się upominać o pieniądze. Przyjaciel uspokajał go, twierdząc, że jeszcze nie może oddać długu, ale na pewno to zrobi w niedalekim czasie.
Pewnego dnia w pracy nagle pojawiła się policja imigracyjna i aresztowała Mariana. Sprawa była o tyle zaskakująca, że było to na terenie prywatnym, w domu, który Marian remontował ze swoim przyjacielem. Drzwi były otwarte, ponieważ pracownicy często wywozili gruz lub wwozili nowe materiały. Oficer porządkowy natychmiast wylegitymował Mariana, który okazał kanadyjskie prawo jazdy. Nie zadano żadnych pytań. Obecnie Marian przebywa w areszcie imigracyjnym, nikt nie chce wystawić za niego kaucji i zagwarantować, a bez kaucji urząd nie wypuści aresztowanego. Najprawdopodobniej Marian zostanie niebawem deportowany, jego przyjaciel nie odbiera telefonu. Marian jest przekonany, że to właśnie jego przyjaciel tak go załatwił i zaraportował go do władz kanadyjskich tylko dlatego, by nie oddać pożyczonej kwoty, jednocześnie pozbywając się problemu...
Napisałam o tym przypadku, ponieważ nie jest to historia odosobniona. Niestety, wiele osób wykorzystuje słabość – nielegalną sytuację swoich znajomych, pracowników, a nawet krewnych. Często słyszę o osobach wykorzystanych przez nieuczciwych pracodawców, także znajomych. O ile kiedyś policja imigracyjna nie reagowała tak często na zgłoszenia, teraz rząd kanadyjski zatrudnił wielu nowych oficerów, przyspiesza się akcje deportacyjne, zaostrza przepisy i zarządzenia porządkowe.
Nie zachęcam nikogo do pozostania lub pracy bez autoryzacji, jednak przestrzegam imigrantów w tej niekorzystnej sytuacji, by byli przezorni, także by dowiedzieli się, jak można uregulować swój status i zatrudnienie. Kanada oferuje nowe możliwości od 2013 roku, warto się z nimi zapoznać.
Izabela Embalo MA, RCIC
Licencjonowany doradca prawa
imigracyjnego, licencja 506496
Notariusz-Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ LUB WIZAMI, ZATRUDNIENIEM W INNYCH
PROWINCJACH, LMO, PROSIMY O KONTAKT:
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
skype: imigra.canada
www.emigracjakanada.net
Nowa lokalizacja na granicy
Mississaugi i Brampton
– Chciałbym Cię zapytać dzisiaj o wycenę domu! Jak to się odbywa? Na jakiej podstawie agenci ustalają cenę?
– Są cztery najważniejsze elementy wpływające na cenę nieruchomości:
Lokalizacja – to pierwszy i najważniejszy składnik. Miejsca atrakcyjne zawsze mają wielu chętnych. Miejsc słabych – nikt nie chce.
Aktywność rynku nieruchomości. Jeśli mamy rynek sprzedających (brak podaży, a duży popyt) – to ceny są wysokie i często zawyżane. Odwrotnie, jeśli mamy rynek kupujących (nadwyżka podaży nad popytem), to ceny zwykle spadają i należy obniżać cenę, by nieruchomość sprzedać.
Typ i jakość nieruchomości. Domy wolno stojące zwykle są najbardziej pożądane, a szczególnie te w dobrym stanie technicznym.
Wielkość nieruchomości – zwykle jest wprost powiązana z ceną.
Zacznijmy od tego, jak agenci podchodzą do wyceny nieruchomości. Najważniejszym narzędziem są statystyki MLS.
Agenci mogą w każdej chwili sięgnąć do archiwów MLS – i sprawdzić, za jaką cenę sprzedały się lub nie sprzedały się podobne nieruchomości do tej, którą chcemy wycenić. Porównuje się wielkość, typ domu, lokalizację oraz wykończenie domu. Oczywiście, statystyki są tylko pomocą – do właściwej wyceny potrzebny jest instynkt, który przychodzi z doświadczeniem i wyczuciem rynku!
Rynek kupujących – należy wyceniać dom bardzo realistycznie – a nawet czasami zaniżyć cenę, by sprzedać dom blisko ceny wywoławczej.
Agenci, bazując na statystykach, proponują cenę wywoławcza, ale na ostateczną cenę, za którą dom zostanie wystawiony – ogromny wpływ mają właściciele – gdyż to do nich należy ostateczna decyzja. Niestety, często się zdarza, że cena zostaje zawyżona!
Tendencja do zawyżania ceny przez właścicieli jest zupełnie naturalnym odruchem. Każdy uważa swój dom za najlepszy, każdy z nas wie najlepiej, ile w dom zainwestował pieniędzy oraz osobistych emocji. Brak obiektywizmu często stoi na drodze do właściwej oceny faktycznej wartości nieruchomości.
Czasami zawyżanie ceny wynika z braku znajomości rynku, a czasami z chęci zminimalizowania strat, jeśli dom był kupiony zbyt drogo lub pochłonął nadmierną ilość pieniędzy na renowację.
Chciałbym podać kilka zasad, które pozwolą zrozumieć, jak działa rynek, i które mogą się przydać, kiedy będą Państwo planowali sprzedaż własnego domu.
* Im niższa cena wywoławcza, tym nieruchomość wzbudzi zainteresowanie większej liczby potencjalnych kupców i dzięki temu może szybciej się sprzedać;
* Im cena wywoławcza jest bliższa realnej ceny rynkowej – tym wyższe i bardziej realne są składane oferty;
* Atrakcyjnie wyceniona nieruchomość powoduje, że można spodziewać się kilku ofert, co może dać Państwu szansę uzyskania ceny wyższej od wywoławczej;
* Agenci real estate – którzy pracują w danej okolicy, doskonale orientują się w cenach nieruchomości. Dobrze wyceniony dom będzie przez nich chętniej pokazywany i agenci będą zachęcać do jego kupna;
* Trafiona cena nie musi być zmieniana co kilka dni.
Odwrotnie – jeśli dom został wprowadzony na rynek za zbyt wysoką cenę, to w miarę czasu nastąpić muszą zmiany ceny (price adjustments).
– Ile zwykle udaje się w dzisiejszych warunkach utargować z ceny domu?
– Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Jak zawsze wszystko zależy od sytuacji oraz miejsca. Rynek real estate jest rynkiem lokalnym i cyklicznym. Wiele zależy od podaży i popytu w danej okolicy. Ciekawe i dobrze wycenione nieruchomości znikają szybko i często za pełną cenę.
Na normalnym zrównoważonym rynku wielu właścicieli domów, wystawiając swój dom na sprzedaż, zostawia miejsce na negocjację. Zwykle jest to 3-5 proc. powyżej tego, co naprawdę chcieliby uzyskać. Zdarzają się jednak przypadki, w których cena jest zawyżona o 10-15 proc. Nadmierne zawyżenie ceny prowadzi do nikłego zainteresowania domem. Dom, który znajduje się długo na rynku, w miarę czasu wzbudza coraz mniejsze zainteresowanie. Jeśli zdarzy się, że właściciel domu naprawdę jest zmuszony do szybkiej sprzedaży – może doprowadzić to do sytuacji, że dom zostanie sprzedany znacznie poniżej oczekiwań. Często superokazje dla kupujących wynikają z nieprzemyślanego zawyżenia ceny przez sprzedających.
Właściciel zbyt wysoko wycenionego domu liczy często, że pomimo ceny, ktoś złoży ofertę. Zdarza się to czasem, ale oferowana cena bywa zwykle za niska i prowadzi do frustracji obu stron.
Agencji orientujący się w cenach domów w danej okolicy – będą z daleka omijać te, które są zbyt wysoko wycenione. Jeśli nawet ktoś ten dom zobaczy, to porównując go z innymi domami w okolicy, szybko zorientuje się, że ma do czynienia ze złą inwestycją.
W ostatnim okresie zwykle udaje się utargować 2 do 3 proc. od ceny wywoławczej. Oczywiście jest to tylko statystyczna sytuacja. Są większe utargi, ale zdarza się często, że cena zakupu przekracza cenę wywoławczą w sytuacji, kiedy mamy kilka ofert na tę samą nieruchomość. A ostatnio często ma to miejsce.
Maciek Czapliński
Mississauga
905-278-0007
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Czekanie na powrót
Napisane przez Aleksander ŁośGuram nosił typowo gruzińskie nazwisko kończące się na "…nidze". Był to przystojny, wysoki, 46-letni mężczyzna, z gruzińska czarnowłosy, ale z dużą łysiną biegnącą przez środek głowy. Był on w swoim rodzinnym kraju oficerem policji (milicji) i dosłużył się stopnia kapitana. Jak twierdził, pensje policjantów w jego kraju były marne, a więc trzeba było prowadzić "działalność gospodarczą". Jasno wyjaśnił, co przez to rozumie: łapówki. Bez tego, według niego, nie dałoby się wyżyć. Specjalnie nie narzekał na warunki pracy. Nie uważał, że przestępczość w jego kraju, kiedy tam mieszkał i pracował, była jakaś specjalnie niebezpieczna.
Całe zło, według niego, tworzyli Rosjanie, którzy nie chcieli wycofać swoich wojsk z terenu Gruzji, pod pretekstem zabezpieczania interesów rosyjskojęzycznej społeczności w tym kraju. Podsycali oni ludność dwóch enklaw do walki o oderwanie się od Gruzji. Byłego prezydenta swojego kraju, który najpierw był pierwszym sekretarzem komunistycznej partii w Gruzji, a później ministrem spraw zagranicznych Związku Sowieckiego, nazywał on "farbowanym lisem", z uwagi na to, że zmieniał poglądy polityczne i sojuszników w zależności, jak wyglądała koniunktura. W końcu zrezygnował pod naciskiem opozycji i zamieszkuje w swoim pałacu w Tbilisi, nieniepokojony przez kolejnego prezydenta.
Guram jest żonaty i ma dwoje dzieci. Córka, która ukończyła anglistykę na uniwersytecie, równolegle zaczęła uczestniczyć w konkursach na najładniejsze fryzury. Mówił, że jest "stylistką". Wszystko to opowiadał w języku rosyjskim. Córka, po wygraniu jakiegoś konkursu międzynarodowego, uzyskała zaproszenie do studiowania w Stanach Zjednoczonych. Wyjechała do tego kraju, gdzie przez dwa lata w college'u kontynuowała swoje studia w zakresie fryzjerstwa, a jednocześnie pracowała na pół etatu, dorabiając sobie do uzyskanego stypendium.
Zaprosiła ojca do odwiedzenia. Ten dostał urlop z pracy i odleciał do Ameryki. Zamieszkiwał z córką, a jednocześnie zaczął starania o uzyskanie stałego pobytu w tym kraju. Zakończyło się to niepowodzeniem po dwóch latach. W tym czasie też pracował na budowach. W końcu groziło mu wydalenie. Pojechał więc do Niagara Falls i zgłosił się do kanadyjskiego urzędu imigracyjnego, prosząc o uzyskanie statusu uciekiniera politycznego. Po wypełnieniu niezbędnych dokumentów i pobraniu od niego odcisków palców został wpuszczony na teren Kanady.
Córka pobyła jeszcze jakiś czas w Stanach, a następnie odleciała do Gruzji. Tam uzyskała dobrą pracę w renomowanym zakładzie fryzjerskim. W dalszym ciągu uczestniczyła w konkursach w tym zawodzie. Wygrywała wiele z nich. Na jednym z konkursów międzynarodowych została zauważona przez przedstawiciela najlepszych zakładów z Anglii i dostała zaproszenie na rozmowy, które zakończyły się pięcioletnim kontraktem. Córka właśnie szykowała się do odlotu z Gruzji do Anglii.
Guram miał jeszcze dziewiętnastoletniego syna, który kończył jakąś szkołę. Wspomagał go i swoją żonę finansowo.
Guram po przybyciu do Toronto spotkał się z kolegą z dawnych lat, z którym kontaktował się telefonicznie, mieszkając w Stanach. Kolega ten, mający stały pobyt w Kanadzie, odwiedził też Gurama w Stanach. To on wpłynął na decyzję Gurama, aby przyjechał do Kanady, uważając, że tu może uzyskać status uciekiniera.
Guram najpierw zamieszkał u tego kolegi, który pomógł mu uzyskać pracę. Najpierw były to prace dorywcze przy rozbiórkach, a w końcu Guram zatrudniony został w dużej firmie (około 300 pracowników) tej branży w Toronto. Był zadowolony z tej pracy. Wynagrodzenie było niezłe. Szefem był polski imigrant, którego Guram bardzo chwalił, jako dobrego człowieka.
Problemem dla Gurama była samotność.
Mieszkał i pracował głównie z Rosjanami i Ukraińcami. Językiem porozumiewania się w tym gronie był rosyjski. Tak więc Guram po dwóch latach pobytu w Stanach i trzech latach pobytu w Kanadzie w ogóle nie znał języka angielskiego. Nadto, to grono ludzi, na towarzystwo których był skazany, miało jedną, główną, negatywną przywarę: pijaństwo. Guram miał już dość tego trybu życia: ciężka praca w ciągu tygodnia i dwudniowe pijaństwo. Starał się być wstrzemięźliwy w piciu. Nie wyglądał na alkoholika. Ale innego towarzystwa nie znał. Poza jednym wyjątkiem.
Poznał na jednym z przyjęć, na którym pojawiło się kilka kobiet, pewną Rosjankę, która była w podobnej sytuacji prawnej jak on, czyli szukała możliwości uzyskania stałego pobytu w Kanadzie. Spotkania przerodziły się w luźny romans, ale oboje wiedzieli, że nie mogą wiązać z tym związkiem jakichś nadziei. Kontakty z tą panią pozwalały Guramowi na znośniejsze przetrwanie okresu oczekiwania na rozstrzygnięcie o swoim losie.
Utrzymywał kontakt z urzędem imigracyjnym. Stawiał się na każde wezwanie. Odbyło się kilka posiedzeń sądu imigracyjnego w jego sprawie. Wszystkie decyzje były dla niego negatywne. Trwało to dwa lata. W końcu Guram został poproszony o opuszczenie Kanady w określonym czasie.
Wtedy przeszedł do podziemia. Zmienił adres zamieszkania i nie odbierał listów, które były słane przez urząd imigracyjny pod jego stary adres.
Po roku takiego życia, bez nadziei na zmianę losu, Guram postanowił wrócić do Gruzji. Skontaktował się z agentką imigracyjną rosyjskiego pochodzenia. Tatiana poradziła mu, aby zgłosił się do urzędu imigracyjnego i na pewno, z uwagi, że zgłosi się dobrowolnie, zostanie potraktowany przychylnie i jego prośba zostanie niezwłocznie spełniona. Problemem było to, że urząd imigracyjny był w posiadaniu jego paszportu. Poszedł za tą radą. Stawił się w urzędzie imigracyjnym. Oficer imigracyjny, który go przesłuchiwał za pośrednictwem tłumacza (telefonicznie), po wysłuchaniu całej historii i tego, z czym Guram przyszedł do niego, po prostu go aresztował i odwiózł do aresztu imigracyjnego.
Guram natychmiast skontaktował się telefonicznie ze swoją agentką, która wpakowała go w taką kabałę. Ona z kolei skontaktowała się z prowadzącym sprawę oficerem imigracyjnym. Ten powiedział, że jeśli będzie miał bilet lotniczy kupiony przez Gurama na powrót do Gruzji, to go wypuści z aresztu.
Guram natychmiast polecił swojej przyjaciółce wypłacić agentce pieniądze na zakup biletu. Bilet został kupiony i odwieziony do urzędu imigracyjnego. Guram czekał na chwilę, kiedy zostanie zwolniony z aresztu. Agentka jednak godzinami nie odpowiadała na jego telefony. W końcu odebrała telefon i powiedziała, że kolejnym warunkiem jego wypuszczenia jest uzyskanie informacji przez oficera imigracyjnego, że jego paszport znajduje się w urzędzie imigracyjnym w Niagara Falls. Kolejne godziny wyczekiwania.
Kolejna seria telefonów do agentki, która ponownie nie odpowiadała. W końcu odebrała telefon i powiadomiła Gurama, że sprawa się komplikuje. Okazało się bowiem, że jego paszport stracił już przed rokiem ważność. W tej sytuacji oficer imigracyjny musi uzyskać potwierdzenie przez ambasadę Gruzji, że Guram zostanie wpuszczony do tego kraju. A najbliższa ambasada Gruzji znajduje się w Waszyngtonie. Wymaga to czasu. Tak więc bilet kupiony na samolot do Amsterdamu, a stamtąd do Gruzji musiał być zmieniony i data przesunięta o trzy tygodnie.
Guram w tym czasie znalazł się w typowych trybach aresztanta. Jak sam powiedział, dla niego, oficera policji, kajdanki to nie nowina, ale na swoich rękach powodowały poważny stres.
Nadto, po czterech dniach od aresztowania stanął przed sędzią imigracyjnym (adjudicator), który miał zdecydować, czy wypuścić go z aresztu. Chciał wyjść na wolność i odlecieć samodzielnie z Kanady do Gruzji, ale aby to mogło się stać, musiałby ktoś złożyć kilkutysięczną kaucję. Guram sam nie miał zbyt dużo pieniędzy, bo część zarobków wysłał rodzinie do Gruzji, a za część musiał się utrzymywać w Kanadzie. Nie chciał też prosić kolegów o założenie za niego pieniędzy, choć nie powodowało to dla nich jakiegoś ryzyka, intencją jego było bowiem jak najszybsze wyjechanie z Kanady. Cóż mu więc pozostało? Czekanie na przedłużenie ważności paszportu.
Czas w areszcie mu się potwornie dłużył. Nie znając języka angielskiego, nie rozumiał programów telewizyjnych, nie mógł czytać gazet angielskojęzycznych, nie mógł porozumiewać się z innymi aresztantami. Jedynie na spacerach (jednogodzinnych) mógł trochę porozmawiać z pewnym Litwinem mówiącym po rosyjsku, który też czekał na odlot do swojego rodzinnego kraju.
Guram miał do czego wracać: do żony, dzieci, dobrze urządzonego mieszkania. Nie liczył na to, że wróci do pracy w policji. Myślał o jakimś biznesie, takim prawdziwym, nie łapówkowym, który dawałby mu możliwość godnego życia.
Tęsknił za życiem towarzyskim w ciepłej Gruzji, gdzie spędza się długie wieczory przy kieliszku wina z przyjaciółmi. Uważał to za wartości ważniejsze niż wątpliwe szanse, jakie być może miałby w Kanadzie, gdyby inaczej pokierował swoim losem.
Aleksander Łoś
Wiele osób przybywających na program pracy wakacyjnej IEC zwyczajnie, z braku odpowiednich informacji, zaprzepaściło lub zaprzepaści możliwość załatwienia stałej rezydencji.
Agencje, działające często bez uprawnień w Kanadzie oraz poza Kanadą, nie są na tyle kompetentne, by ukierunkować swoich klientów, natomiast w instrukcjach internetowych nie można znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania, a brak odpowiednich informacji prowadzi niekiedy do podejmowania błędnych decyzji.
Osoby przybywające na wizę pracy do Kanady, także w programie IEC, mogą po roku – JEŚLI SPEŁNIONE SĄ ODPOWIEDNIE WYMOGI, złożyć wniosek o pobyt stały. Program określa kryteria przyjęć na stałą rezydencję: kandydat musi zdać egzamin z języka angielskiego, i to nie tylko w mowie, ale także pisemny, musi przepracować rok w pełnym wymiarze godzin na stanowisku pracownika wykwalifikowanego (kategoria zawodowa 0 A B), a zatem taka praca, jak sprzątanie czy sprzedawca w delikatesach, nie zakwalifikują kandydatów na pobyt stały w programie Canadian Experienced Class.
Możliwości dla tych osób stwarzają programy prowincyjne, ja obecnie opisuję jeden z istniejących programów federalnych, jaki zmienił się korzystnie od nowego roku (Canadian Experienced Class).
Niestety, wielką przeszkodę dla wielu kwalifikujących się kandydatów stwarza znajomość języka angielskiego. Nawet jeśli osoba komunikuje się w mowie w języku angielskim, przejście testu gramatycznego lub napisanie wypracowania, by pozytywnie zdać egzamin, jest dla niejednego kandydata dość problemowe. Wymóg językowy nie jest wysoki; średni poziom ogólnego, nawet nieakademickiego angielskiego, jednak osoby, które nigdy nie uczęszczały na naukę języka, nie zapoznały się z gramatyką czy zasadami pisania angielskiego wypracowania, często nie mogą pozytywnie zdać egzaminu, by uzyskać wymagany przez urząd imigracyjny wynik, kwalifikujący na stałą rezydencję.
Dlatego warto zwrócić uwagę na ten czynnik, eliminujący wielu polskich imigrantów. Nie tylko osoby przybywające na program pracy wakacyjnej mogą skorzystać z programu Canadian Experienced Class, także osoby przybywające na kontrakt pracy do Kanady (nie ma tu ograniczenia wiekowego) i inne, które legalnie przepracowały w pełnym wymiarze godzin przez 12 miesięcy.
Osoby, będące w Kanadzie na zezwoleniu na pracę (work permit), powinny wziąć pod uwagę nowe zmiany w prawie imigracyjnym, skonsultować się ze specjalistą prawa imigracyjnego, by nie przegapić wielkiej szansy na pobyt.
Warto także podkreślić, że Ministerstwo Imigracji zwraca coraz bardziej uwagę na znajomość języka angielskiego i francuskiego, nie należy zatem bagatelizować tego wymogu, gdyż może on być jedyną przyczyną utrudniającą zdobycie pobytu stałego.
Izabela Embalo MA, RCIC
Licencjonowany doradca prawa
imigracyjnego, licencja 506496
Notariusz-Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ LUB WIZAMI, ZATRUDNIENIEM W INNYCH
PROWINCJACH, LMO, PROSIMY O KONTAKT:
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
skype: imigra.canada
www.emigracjakanada.net
Nowa lokalizacja na granicy
Mississaugi i Brampton
"Czy ja naprawdę muszę mieć umowę separacyjną" – to jedno z najczęściej zadawanych mi pytań, zarówno w sytuacjach służbowych, jak i prywatnych. Krótka odpowiedź brzmi: można się rozstać bez spisania umowy, ale dobrze sporządzona umowa separacyjna w znacznej większości przypadków oszczędza nasz czas, pieniądze, redukuje stres związany z późniejszym dochodzeniem swoich praw oraz obniża ryzyko roszczeń ze strony byłego partnera lub małżonka.
W przeszłości poruszaliśmy już temat "For Sale by Owner" – czyli sprzedaży nieruchomości bez pomocy profesjonalnych agentów. Od jakiegoś czasu zmieniono przepisy i umożliwiono takim kompaniom, jak "Property Guys", wprowadzanie prywatnych listingów do systemu MLS. Czy to się opłaca? Czy korzyść z niskiego "commission" jest warta wybrania tej drogi?
Zdecydowanie NIE!!! Moim zdaniem, korzystanie z takich "darmowych" kompanii w efekcie prowadzi do strat i problemów.
Obecny rynek nieruchomości jest, jak Państwo słyszeli, niezwykle aktywny. Brakuje domów do sprzedaży i z pewnością wystawiony dom na sprzedaż przez właściciela ze znakiem "For Sale by Owner" lub przy pomocy "Property Guys" ma szansę sprzedaży, ale czy to się opłaca? Czy chęć zaoszczędzenia od 3,5 do 6 proc. na wynagrodzeniu dla agentów nie prowadzi do znacznie większych strat zarówno finansowych jak i czasowych? Zastanówmy się razem!
Kupujący dom z tablicy "For Sale by Owner" lub sprzedawanego przy pomocy "Property Guys" – zdają sobie sprawę, że właściciel nie płaci wynagrodzenia dla agentów i w praktyce to oni chcą skorzystać z tej oszczędności. W normalnej sytuacji negocjacje są pozostawione agentom, którzy znając rynek, będą dbali o to, by cena odpowiadała wartości rynkowej. W przypadku "prywatnych transakcji" kupujący często oprócz negocjacji ceny, chce również uzyskać dodatkową obniżkę ze względu na brak wynagrodzenia dla agentów.
Kompanie takie jak "Property Guys" mają swoje opłaty, które należy zapłacić z góry – bez względu czy się dom sprzeda czy nie. "Normalni" agenci – płaceni są tylko po doprowadzeniu sprzedaży do szczęśliwego końca.
Dom sprzedawany przez właściciela ma bardzo ograniczoną reklamę. Zwykle sprzedający dom ograniczają się do znaku przed domem, "open house" w weekend oraz czasami ogłoszenia w lokalnej gazecie. Ogłoszenia są kosztowne, dlatego często bardzo szybko przestają się one ukazywać. Sam znak jest widoczny tylko dla przypadkowych przejezdnych. Zatrudniając agenta – sprzedający mają dużo większą widoczność domu poprzez wprowadzenie go do systemu MLS, gdzie listing jest oferowany do sprzedaży 24 godziny na dobę. Często ostatnio się zdarza, że dom wywołuje duże zainteresowanie (szczególnie w niższych kategoriach cenowych) – i możemy uzyskać kilka ofert, a co za tym idzie, możliwość sprzedaży powyżej ceny wywoławczej.
Następny problem to kwestia spotkań, by pokazać dom oferowany do sprzedaży. Zamiast spędzać swój własny czas w pracy lub na przyjemnościach – sprzedający dom bez agenta lub z "Property Guys"– musi niemalże być w domu cały czas. Najczęściej spędzając weekendy na robieniu "open houses".
Typowe jest, że na znak "For Sale by Owner" – dzwonią agenci real estate próbujący namówić właściciela na sprzedaż domu za ich pośrednictwem. Istnieją wręcz specjaliści w tej dziedzinie, którzy często nie biorą "nie" za odpowiedź i potrafią nagabywać tak długo właściciela domu, aż wreszcie się podda.
Statystyki mówią, że ponad 70 proc. domów wystawianych na sprzedaż przez właścicieli bez agentów, po 2 – 4 tygodniach jest ponownie na rynku, tylko z udziałem agentów.
Wystawienie domu na rynek to jedna sprawa. Pozostają również negocjacje i oferta. Niewielu właścicieli sprzedających dom ma przygotowanie, by napisać ofertę, która jest ważnym kontraktem prawnym. Kupujący dom również mają poważne obawy, czy nie popełnią błędu, podpisując ofertę bez pomocy agenta lub prawnika, często omijając z daleka takie domy.
Z pierwszej części wynika, że wystawiający dom na sprzedaż bez pomocy agenta czy kompanii, która tylko wprowadza dom do systemu MLS, często nie zdają sobie sprawy z ilości pracy i odpowiedzialności, jaka ich czeka.
Każdy ma prawo sprzedawać swój własny dom samemu i jeśli ktoś czuje, że chce spróbować to zrobić, może być to nowe ciekawe doświadczenie. Pomimo to zachęcam do korzystania z usług "profesjonalnych" agentów z kilku następujących powodów.
Kupujący dom (buyers) – nie płacą komisowego agentom. W związku z tym ponad 95 proc. kupujących trafia więc do Agentów Real Estate i z nimi współpracuje. Jak zapewne Państwo wiedzą, agenci ,którzy pracują z kupującymi, podpisują specjalny kontrakt na współpracę na określony okres. Chcąc sprzedać dom samemu, (i nie płacić "commission"), rezygnują Państwo z tej ogromnej rzeszy klientów gotowych do kupna. Ograniczają się tylko do tak zwanych "bargain hunters" – tych, którzy szukają okazji i chcą często kupić dom poniżej wartości rynkowej.
Sprzedając samemu – narażeni są Państwo na wpuszczanie do domu i na negocjacje z ludźmi, których nie znacie i którzy być może nawet nie kwalifikują się finansowo na zakup nieruchomości. Jest przecież ogromna liczba ciekawskich oglądaczy.
Planując sprzedać dom – należy umieć go wycenić zgodnie z wartością rynkową. Nie będąc w tej dziedzinie fachowcem – jak wycenić własny dom? Czy wycena nie jest zawyżona lub zaniżona? Wiadomo, że dom o zawyżonej wartości często w końcowym efekcie sprzedaje się poniżej wartości.
Często mając do czynienia z kupującymi bezpośrednio, narażeni mogą być Państwo na nadmierną poufałość lub często na dość niegrzeczne zachowania. Osoba trzecia prowadząca negocjacje pozwala zachować dystans i kontrolować zachowania obu stron.
Bez znajomości prawa kontraktowego – można popełnić niewybaczalne i kosztowne błędy.
Pomimo że zatrudnimy w pewnych przypadkach taką kompanię jak "Property Guys" i wprowadzimy nasz dom do systemu MLS, nadal tak naprawdę są Państwo skazani na siebie!
Kompanie takie nie prowadzą dla was negocjacji, nie umawiają spotkań, nie pomagają we właściwej wycenie nieruchomości. Owszem, dostajemy literaturę, jak to zrobić, ale doświadczenia nie da się kupić tak łatwo.
Niedawno – miałem klientów, którzy bardzo chcieli zobaczyć dom w Oakville, listowany przez taką właśnie tanią kompanię, której biuro było aż w Ottawie. Osobiście próbowałem umówić spotkanie w celu pokazania tego domu przez trzy kolejne dni – bez skutku.
W ostateczności, zrezygnowaliśmy z oglądania i moi klienci kupili inny dom. Dom, który chciałem zobaczyć – do dziś się nie sprzedał!
Maciek Czapliński
Mississauga
905-278-0007
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Miłość zwycięża
Napisane przez Aleksander ŁośTen około 25-letni młody mężczyzna mógł uchodzić tak za Słowianina, jak i przedstawiciela rasy germańskiej czy nordyckiej, tak Polaka, jak i Ukraińca. Wysoki, szczupły, ciemny blondyn z rozjaśnionymi pasemkami włosów. Widać było, że jest dobrze wysportowany lub/oraz wykonujący pracę fizyczną.
Pochodził z północno-zachodniej części Polski. Z terenów, które zostały zasiedlone imigrantami z innych stron przedwojennej Polski. Mówił płynnie po polsku. Był już trzecim pokoleniem zamieszkującym jedno z miast zachodniego Pomorza. Ale jego dziadkowie byli przed laty przesiedleńcami. Przesiedleni zostali tutaj w ramach tzw. akcji "Wisła", po walkach podziemia ukraińskiego z wojskami komunistycznej Polski na południowo-wschodnich krańcach Polski.
Dla Marka była to już tylko historia opowiadana z rzadka w kręgu rodzinnym. On czuł się Polakiem, zapuścił korzenie w polskiej ziemi. Mieszkając na przeciwnym krańcu Polski niż jego dziadkowie, miał raczej do czynienia z problemami z tego pogranicza. Bo co jakiś czas wracały problemy graniczne i własnościowe z Niemcami, którzy zostali z tych terenów wysiedleni po drugiej wojnie światowej.
Rodzice Marka tych problemów w zasadzie nie mieli. Oni mieszkali w mieście wprawdzie opuszczonym przez Niemców, ale zupełnie zrujnowanym działaniami wojennymi. Nawet zmienili przed laty mieszkanie, z czynszowego, poniemieckiego, na spółdzielcze, przekształcone później na własnościowe. Tak więc nie czuli się zagrożeni.
Marek ukończył miejscowe liceum ogólnokształcące. Nie miał zdolności do nauk ścisłych. Nie był prymusem. Ambicją rodziców było jednak, aby ukończył studia. Wybrał więc to, co wydawało mu się najłatwiejsze, najprzyjemniejsze i być może dające w przyszłości szansę na dobrą i ciekawą pracę. Wybrał turystykę. Nie jako formę rozrywki, ale jako zawód. Studiował i nawet uzyskał tytuł magistra w swojej specjalności.
Już w czasie studiów zaangażował się jako przewodnik wycieczek, najpierw krajowych, a później w ramach ruchu przygranicznego z Niemcami. Ułatwiał mu to fakt, że studiował i nauczył się dość dobrze niemieckiego i angielskiego. Skończyły się jednak studia i trzeba było pomyśleć o rozpoczęciu kariery zawodowej. I wówczas zaczęły się schody. Prace dorywcze mógł nadal znaleźć, ale z zaczepieniem się na jakiejś porządnej posadzie w jakiejś firmie turystycznej nie miał szans. Zaczął więc wyjeżdżać za chlebem do Niemiec. Trwało to dwukrotnie po kilka miesięcy. Nie dawało to jednak szans na stabilizację.
W życiorysie Marka był jednak i drugi wątek. Była to Marta. Mieszkała w tym samym miasteczku. Poznali się w szkole średniej. Początkowa sympatia przerodziła się w głębsze uczucie. Kiedy Marek studiował w odległym o kilkadziesiąt kilometrów mieście, starał się jak najczęściej przyjeżdżać do domu, aby móc spędzić przynajmniej weekendy z Martą. Była o dwa lata od niego młodsza. I nagle przyszła ta gwałtowna zmiana.
Ojciec Marty zmarł przed kilkoma laty. Kiedy Marta kończyła ostatnią klasę liceum, zmarła też jej matka. Była jedynaczką, a teraz sierotą, bez bliższej rodziny wokół siebie. Najbliższymi jej krewnymi byli tylko dwaj bracia jej zmarłej matki, którzy mieszkali już na stałe od kilku lat w Kanadzie. Przylecieli obaj na pogrzeb swojej siostry. I wówczas podjęli decyzję, że zabiorą swoją siostrzenicę do siebie. Załatwili to jakimś sposobem, że Marta tuż po maturze otrzymała bilet lotniczy do Toronto i dokumenty imigracyjne do Kanady.
Rozstanie z Markiem było bolesne. On miał zostać, aby ukończyć studia. Przyrzekali sobie jednak, że będą do siebie pisali i że w przyszłości się ponownie spotkają. W zasadzie większy problem dla nich obojga był związany z losem Marty. Ona wylądowała w Toronto i szybko się tu zaadaptowała. Wujkowie posłali ją na kursy języka angielskiego. Sami mieli rodziny i byli na dorobku. Nie mogli zapewnić jej kontynuacji nauki. Sama zresztą uważała, że nie może stanowić dla nich zbytniego obciążenia.
Marta była ładną dziewczyną. Szybko więc znalazła pracę sprzedawczyni w jednym ze sklepów polonijnych. Praca była jednak dość ciężka i mało płatna. Marta szukała czegoś ciekawszego. Poprzez koleżankę została zaprotegowana do salonu piękności. Na początek miała tylko się przyglądać i sprzątać. Ale już po pewnym czasie dopuszczona została do tajników zawodu i wykonywania pracy. Wyspecjalizowała się w paznokciach. Polubiła tę pracę. Postanowiła, że uzyska dyplom w tym zawodzie. Zapisała się do college'u i w drodze kursów wieczorowych zdążała do upragnionego celu.
Miała sporo znajomych, w tym chłopaków, którzy chętnie pogłębiliby z nią znajomość. Ona jednak była ciągle zakochana w Marku. Po dwóch latach od wylotu do Kanady odwiedziła go w Polsce. Zatrzymała się u znajomych, ale była to tylko formalność. W zasadzie spędziła dnie i noce w czasie trzytygodniowego pobytu w swoim rodzinnym mieście z Markiem. Postanowili, że on przyleci do niej do Kanady.
Marta musiała jeszcze ponad rok urabiać swoich wujków, aby ich przekonać, żeby zaprosili Marka do siebie. Marta nie ukrywała, jakie łączą ją z Markiem uczucia i jakie ma plany. Wujkowie chcieli, aby związała się z kimś już osiadłym w Kanadzie, aby nie miała trudnego startu, tak jak oni. Dziewczyna jednak była uparta. Zaproszenie i bilet (przez nią opłacony) został wysłany i Marek stawił się po kilku tygodniach w porcie torontońskim.
Drugi z wujków Marty, u którego ona nie mieszkała, zakwaterował Marka w piwnicznym pokoju w swoim domu. Nie wiadomo, czy wujowie tak się umówili, aby istniał pewien dystans między tymi młodymi, czy był to przejaw moralności? Nic nie pomogło. Romans się odnowił i rozwinął. Marta poprzez swoje układy szybko załatwiła Markowi pracę. Jeden z jej znajomych miał firmę mycia okien. Marek chętnie przystał na tę propozycję i już w tydzień po przylocie zaczął pracować.
Okazało się, że nie tylko znajomość angielskiego była przydatna. Marek w czasie swoich studiów turystycznych uprawiał wspinaczkę wysokogórską. Wprawdzie nie miał środków finansowych na wyjazdy w Himalaje czy inne egzotyczne "pagórki", ale i te krajowe dawały możliwość sprawdzenia się. A najważniejsze, obecnie się okazało, dawało szansę na wykonywanie dość popłatnego zawodu. Firma, w której Marek pracował, specjalizowała się bowiem w myciu okien w wieżowcach. Właściciel, były wyczynowiec z Polski, który uzyskał uprawnienia kanadyjskie, mimo ostrej konkurencji, miał pełen pakiet zamówień.
Marek początkowo mył okna na niskich kondygnacjach, tak wysoko, jak sięgały najwyższe drabiny. Właściciel firmy nie pozwalał mu na więcej, dopóki nie ukończy kursu uprawniającego go do pracy na większych wysokościach.
Marek uporał się z tym w ciągu dwóch miesięcy. Zdał egzamin teoretyczny i praktyczny i już był gotów do pracy na dużych wysokościach. Okazał się dobrym pracownikiem. Już wkrótce właściciel dodał go do drugiego, doświadczonego pracownika, też Polaka, i mieli do stałej obsługi kilka wieżowców.
Pracowali tak na linach, jak i na platformach. Dziennie zaliczali zwykle po dziesięć zjazdów każdy, co dawało im godziwy zarobek. Wprawdzie Marek otrzymywał wynagrodzenie w granicach 60 proc. tego co właściciel płacił stałym mieszkańcom Kanady, ale nie narzekał. Sam nie musiał płacić podatków, co powiększało jego dochody w stosunku do tych, co musieli płacić podatki. Był przedstawicielem tzw. szarej strefy.
Po pół roku pracy wynajął samodzielnie jednosypialniowe mieszkanie, gdzie mieszkał i spędzał całe weekendy ze swoją dziewczyną, która nadal mieszkała u swojego wujka. Planowała się przenieść do Marka na stałe, mieli się pobrać, a tu wszystko zostało nagle przerwane.
Marek uzyskał kanadyjskie prawo jazdy i kupił samochód. Po dwóch tygodniach, jadąc do pracy, przekroczył prędkość i został zatrzymany przez policjanta. Ten, kiedy sprawdził dokumenty Marka, zaczął się rozpytywać, jak długo jest w Kanadzie, co robi, gdzie mieszka? Już po chwili policjant poszedł do swojego radiowozu. Dość długo nie wracał.
Po około półgodzinie podjechał samochód, z którego wysiadło dwóch rosłych mężczyzn, którzy wraz z policjantem zbliżyli się do siedzącego w swoim samochodzie Marka. Jeden z nowo przybyłych zapytał Marka o jego dane, a po uzyskaniu odpowiedzi powiedział mu, że go aresztuje wobec nielegalnego pobytu w Kanadzie. Marek bowiem uzyskał wizę turystyczną na trzy miesiące, a był już w Kanadzie ponad rok. Założono mu kajdanki i zawieziono do aresztu imigracyjnego.
Marek miał dwa wyjścia. Albo prosić o szybkie wysłanie do Polski, wzięcie ślubu z dziewczyną w Polsce, która następnie by go sponsorowała, i powrót do Kanady po około pół roku. Albo starać się o wyjście za kaucją, wziąć tutaj ślub, wyjazd do Polski po kilku tygodniach i czekanie na dokumenty landed immigrant. W obu przypadkach wyjazd z Kanady był nieodzowny. Rozstanie było bolesne, ale już jedną rozłąkę mieli za sobą. Wierzyli, że i tę przeszkodę pokonają.
Aleksander Łoś
Toronto
FSTC - nowa szansa imigracji dla fachowców z Polski
Napisane przez Izabela EmbaloNowy program dla rzemieślników wydaje się dobrym rozwiązaniem dla wielu imigrantów fachowców z Europy. Pisałam już o nowym programie, jaki wszedł w życie w tym roku, nazywa się Federal Skilled Trades Class. Rząd zamieścił dokładną listę kwalifikujących się zawodów, są na niej między innymi stolarze, hydraulicy, elektrycy.
Zagraniczny fachowiec musi udokumentować doświadczenie, kwalifikacje. Nie jest koniecznie wymagane, by posiadać ofertę pracy w Kanadzie, ponieważ kandydat może złożyć podanie o pobyt stały, posiadając specjalny certyfikat kwalifikacji – potwierdzenie kwalifikacji w Kanadzie. Co to oznacza? Odpowiednie kanadyjskie instytucje wystawiają specjalny certyfikat, potwierdzający, że osoba składająca podanie w danym, poszukiwanym zawodzie jest wykwalifikowana na poziomie kanadyjskich wymogów, co ciekawe, że osoba zdająca egzamin zawodowy może ze sobą mieć tłumacza, ponieważ niekiedy specyficzne słownictwo zawodowe może być niezrozumiałe dla imigranta. Obecnie zatem imigranci rzemieślnicy staną przed decyzją albo poszukania oferty pracy w Kanadzie, albo zdobycia certyfikatu kwalifikacji, co nie zawsze jest prostą procedurą, tym bardziej że osoby te w Kanadzie nie zdobywały kwalifikacji i nie zawsze są zaznajomione z procedurami egzaminacyjnymi i wymogami egzaminatorów. Myślę, że czasem powstaną instytucje przygotowujące do takich egzaminów, teraz program jest nowością i trzeba go jeszcze dopracować pod wieloma względami.
Od kandydata wymaga się także znajomości języka angielskiego na poziomie średnim, a zatem osoby chcące emigrować do Kanady w programie SFTC muszą zdać język angielski.Tylko wyniki uznanych przez rząd instytucji mogą być użyte w procesie ubiegania się o pobyt stały. Przypominam, że testy językowe to język ogólny, nie akademicki (General English), a zatem egzamin jest łatwiejszy od tego, jaki składają osoby chcące studiować w Kanadzie czy emigrujące w programie punktowym.
Warto podkreślić, że rząd stopniowo podnosi wymogi językowe dla kandydatów. Jeśli ktoś chce w Kanadzie zamieszkać na stałe, powinien choć w stopniu komunikatywnym posługiwać się językiem. Stwarza to także większe możliwości szukania zatrudnienia na rynku kanadyjskim, wielu zagranicznych pracowników ogranicza się do pracy w firmach polonijnych i tylko dlatego, że poważną przeszkodą staje się bariera językowa.
Czy tak bardzo potrzebna jest imigrantom znajomość języka? Można na to patrzeć z różnych perspektyw, tysiące imigrantów przybywało do Kanady, odnosząc imigracyjny sukces bez płynnej znajomości języka. Oczywiście ja w artykule przybliżam Państwu tendencje, jakie są w kanadyjskim prawie imigracyjnym, nie jest to moja prywatna opinia.
Czasami jednak widzę przypadki niemożności załatwienia pobytu stałego jedynie dlatego, że kandydat nie spełnia wymogów językowych.
mgr Izabela Embalo
Licencjonowany doradca prawa
imigracyjnego, licencja 506496
Notariusz-Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ LUB WIZAMI, ZATRUDNIENIEM W INNYCH PROWINCJACH, LMO, PROSIMY O KONTAKT:
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript." style="margin: 0px; padding: 0px; border: 0px; outline: 0px; vertical-align: baseline; background-color: transparent; text-decoration: none;">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
skype: imigra.canada
www.emigracjakanada.net
Nowa lokalizacja na granicy
Mississaugi i Brampton