farolwebad1

A+ A A-
piątek, 05 październik 2012 22:06

Zakończyliśmy Rejs Wagnera cz. 2


Ciąg dalszy kalendarium  Rejsu Wagnera 1932–39


Wejście jachtu "Zjawa III", dowodzonego przez harcerza z Polski i pod polską banderą, było powodem do dumy Polaków zamieszkałych w Australii. Pewnie dlatego, że miejscowi Australijczycy, w większości potomkowie angielskich zesłańców i imigrantów, byli absolutnie przekonani, że morza i wszelkie na nich osiągnięcia należą do Anglii. Mit został obalony, Władek czuł się jak w rodzinnym domu, choć do tego prawdziwego bardzo już tęsknił. Coraz bardziej realny stawał się triumfalny powrót do Gdyni pod żaglami. Miał już za sobą połowę drogi, do dyspozycji znakomity, jak na owe czasy, jacht i wystarczające – do pokonania reszty drogi – doświadczenie. "Zjawa III" sprawdziła się doskonale w drodze z Ameryki Południowej do Australii, była gwarantem szczęśliwego powrotu do kraju. Aby wyprawę kontynuować, brakowało tylko dwóch elementów: pieniędzy i załogi.
Sława i osobisty urok, plus do tego gawędziarski talent przysporzyły mu wielu przyjaciół z kręgów Polonii australijskiej oraz pośród Australijczyków. Skorzystał z zaproszenia na zajęcia w Sydney Technical Collage, gdzie przez kilka miesięcy studiował budowę stoczni i statków. Przyjaźń z właścicielem stoczni, panem Wilde'em, zaowocowała wyciągnięciem "Zjawy III" na pochylnię i po oczyszczeniu i pomalowaniu dna Władek zakotwiczył swój jacht w ekskluzywnej Zatoce Róż w pobliżu Sydney. Domyślamy się, że nieodpłatnie. Tam spotkał australijskich farmerów i włączył się w rozwiązanie ich problemów komunikacyjnych: na rozległych przestrzeniach australijskich jedynym środkiem łączności był niewielki samolot, a kłopot polegał na wybudowaniu właściwych lądowisk, z czym sobie nie radzili. W tej dziedzinie wiedza Władka miała dwa źródła: z budowanych przez jego ojca gdyńskich ulic, gdzie żwirowe podłoże pod ulice polewano ciężkim olejem silnikowym, oraz z żeglarskiej wiedzy o wietrze. Za nadzór nad budową pasów startowych portfel Władka wzbogacił się o niebagatelną na owe czasy kwotę 800 funtów.
Spore dochody wpływały z krótkich rejsów morskich na "Zjawie" organizowanych przez polonijne i australijskie organizacje. Skwapliwie skorzystali z możliwości krótkich wypraw żeglarskich australijscy skauci i niebawem wyznaczyli dwóch załogantów, którzy wraz z Władkiem mieli dotrzeć na Światowy Zlot Skautingu planowany na lipiec 1939 w Szkocji. Obaj, David Walsh i Sidney Smith z Pierwszej Drużyny Skautów Wędrowców Woolhara-Paddington, rówieśnicy Władka, zameldowali się na pokładzie "Zjawy III" 9 lipca 1938 roku. Zaczynało się uroczyste pożegnanie.
W polskiej ambasadzie w Sydney Władek otrzymał dwa najważniejsze dla niego dokumenty: polski paszport (dotychczas używał jedynie legitymacji szkolnej) i Patent Kapitana Jachtowego Żeglugi Morskiej. Od Polonii zaś dostał nowe żagle i spore zapasy żywności, a od australijskich aborygenów akcesoria myśliwskie przeznaczone do Polski. Od skautów – mapy.
W asyście wielu pięknych jachtów żaglowych i motorowych, przy tłumach na molo i fajerwerkach, "Zjawa III" opuściła Sydney 10 lipca 1938 roku. W ciągu następnych dwóch tygodni trawersowali wschodnie wybrzeża Australii, odwiedzili kilka wysp leżących w rejonie Wielkiej Rafy Koralowej i w Townsville, 2000 mil od Sydney, najbardziej na północ wysuniętym cyplu Australii, nastąpiła częściowa wymiana załogi: zszedł Smith, a jego miejsce zajął Bernard Plowgright, zwany "Blue", z tej samej drużyny skautowskiej. David i "Blue" dotrwali z Wagnerem do końca. Dla Władka była to podróż do Polski, celem Australijczyków była Szkocja.


Zjawa3.jpegŻeglowali wspólnie trzynaście miesięcy: trzy miesiące przez Ocean Indyjski, odwiedzili Timor, Wyspę Bali, Jawę, Diego Garcia i 16 grudnia 1938 roku zatrzymali się w Adenie, należącym wówczas do Brytyjskiego Imperium. Kilkakrotnie o krok od utraty jachtu, w silnych sztormach, trudach nawigacyjnych i doskonałej lekcji żeglarstwa dla Australijczyków. Nie tylko żeglarstwa. Obaj skauci, a szczególnie David, zdobywali wiedzę o Europie i Polsce. Obaj pochodzili z kraju istniejącego dopiero 150 lat, płynęli do Europy o wielowiekowej tradycji i dowiadywali się, z jakiego kraju pochodzi ich kapitan. Jedynym podręcznikiem, jaki był na jachcie i bardzo pomógł Władkowi w wykładach historii Polski, była powieść Henryka Sienkiewicza "Ogniem i mieczem". Czytał im ją po polsku, tłumaczył i uczył języka. Okazało się, że był to znakomity pomysł. Dotknął najbardziej Davida Walsha, który odtąd już wiedział, że wszyscy Polacy są szlachetni i dzielni jak Jan Skrzetuski, że polskie kobiety są piękne i mądre jak Helena, a polski spryt i inteligencję prezentuje imć pan Zagłoba. I David postanowił płynąć z Wagnerem do Polski.
Morze Czerwone osiągnęli 31 grudnia 1938, a w porcie Tewfik, leżącym na południowym krańcu Kanału Sueskiego, witani byli oficjalnie przez władze portowe i przedstawiciela polskiej ambasady w Kairze, 23 stycznia 1939 roku.
W drodze nadzwyczajnego zezwolenia, "Zjawa III", jako pierwszy żaglowiec, otrzymała pozwolenie przejścia kanału pod żaglami. W Port Said, nieopodal siedziby British Navy, zakotwiczyli 14 lutego 1939 roku.
W Port Saidzie zatrzymały ich oficjalne obowiązki: wizyty w ambasadach, polskiej i australijskiej w Kairze, spotkanie z brytyjskim następca tronu (od którego Władek otrzymał w prezencie kamerę filmową, dzięki czemu dalszy ciąg jego rejsu został uwieczniony na filmie), przejażdżki morskie na "Zjawie III", organizowane dla wybitnych przedstawicieli miejscowej Polonii, dla egipskich skautów i dla urzędników konsulatu USA. Była też pora na zajęcie się jachtem, który wymagał wielu napraw oraz na szycie nowych żagli, przystosowanych do spodziewanej ciężkiej żeglugi na Morzu Śródziemnym i na Północnym Atlantyku.


Ciężkie chmury wisiały nad Morzem Śródziemnym, gdy wyruszali w dalszą drogę. A w Adenie i Suezie mówiono już o prawdopodobieństwie wybuchu wojny.
15 marca wzięli kurs na Maltę i do La Valetta wpłynęli 30 maja. 16 czerwca wpłynęli do Algieru, a 2 lipca 1939 roku, salwą armat witano ich w Gibraltarze. Wszędzie zresztą witano ich uroczyście, w miejscowej prasie pojawiały się zdjęcia "Zjawy III" z artykułami o dzielnym polskim harcerzu-żeglarzu i o jego kończącej się wokółziemskiej wyprawie. Śpieszyli się, skracali zaplanowane uroczystości powitalne: Zlot Skautów miał się rozpocząć 15 lipca.
4 lipca wyszli z Gibraltaru na Atlantyk, a 11 lipca 1939 roku to data Przecięcia Wielkiego Koła, w tym miejscu Władek był na pierwszej "Zjawie" na początku stycznia 1933 roku. Nie było czasu na celebracje i wzruszenia, czas naglił.
20 lipca spotkali jacht "Książę Albert", który witał ich w morzu w imieniu rodziny królewskiej. 21 lipca o godzinie 11.00 czasu Grinwich rzucili kotwicę w Southampton.


* * *


Pierwszy przywitał ich jeden ze współtwórców skautingu i przyjaciel generała Baden-Powella, pułkownik Turner-Clark. Wieczorem tego samego dnia przybyli przedstawiciele Kwatery Głównej Brytyjskiego Skautingu z informacją, że na Zlocie wszyscy czekają.
Do Londynu żeglarze dotarli pociągiem, tam w Kwaterze Głównej witał ich zastępca komendanta Światowego Skautingu sir Percey Everett. Po uroczystym lunchu zaproszono ich do studia BBC na specjalny program poświęcony ich podróży, a potem wystąpili w pierwszej na świecie stacji telewizyjnej.


Zarejestrowane zostały słowa prezentera: "Odchodzimy teraz od zaplanowanego programu, aby przedstawić państwu załogę małego jachtu, przybyłą wczoraj do Southampton po podróży z Australii. Jak państwo wiedzą, wszyscy trzej są skautami. Oto Władysław Wagner, polski harcerz morski, kapitan i nawigator. Jego podróż rozpoczęła się w 1932 roku, kiedy wypłynął z Polski z jednym towarzyszem, aby nieść w świat polską banderę".
Prosto ze studia przewieziono żeglarzy na dworzec kolejowy i nazajutrz rano witani byli na stacji Crieff w Szkocji przez skautów australijskich. Kilka mil od stacji przy zamku Monzie, w miejscu gdzie odbywał się III Światowy Zlot Skautów, czekało na nich cztery tysiące uczestników jamboree i ponad 20 tysięcy widzów. Wjechali tam na odkrytym samochodzie w pochodzie poprzedzanym orkiestrą szkockich dudziarzy. Stali się bohaterami Zlotu i niewątpliwie całego światowego skautingu. To braterstwo i odwaga są najwyższymi cnotami skautów i ci trzej, rejsem z dalekiej Australii, a Wagner – poprzez cały świat – pokazali, że to nie są czcze słowa.
Udział załogi "Zjawy" w Zlocie był radosnym i najważniejszym jego wydarzeniem, jakby zacierającym pomruk zbliżającej się wojennej zawieruchy.
Niewielka, bo raptem 12-osobowa grupka polskich harcerzy brała udział w Zlocie. Nie dotarł "Zawisza Czarny". Nastrój zbliżającej się wojny dotarł na Zlot.


Wagner odjechał po dwóch dniach, śpieszył się. Gospodarze Zlotu i obaj jego przyjaciele doskonale go rozumieli. Miał nadzieję dotrzeć szybko do kraju, miał zamiar wstąpić do marynarki wojennej. Ale najpierw musiał doprowadzić "Zjawę III" do stanu używalności: wszystko z niej wyrzucić, jacht wyczyścić i pomalować. Konsulat polski prosił go o potwierdzenie gotowości jachtu do drogi, ale już go uprzedzono, że bez zgody nie wolno mu wyruszać. Po paru dniach zjawił się David Walsh. Postanowił pomóc Władkowi w pracach. W połowie sierpnia przyjechał "Blue", zdążył odwiedzić rodzinę w Anglii, ale doszedł do wniosku, że tutaj jest bardziej potrzebny. W trójkę postanowili przeprowadzić jacht do najbardziej na wschód wysuniętego portu angielskiego, Great Yarmouth. Stamtąd było najbliżej do Polski.
29 sierpnia wypłynęli z Southampton i nieważne, że wiatr był przeciwny, że kanał La Manche, jak zwykle, mało przychylny żeglarzom – płynęli. "Zjawa III" i cała jej szczęśliwa załoga znowu byli razem. Znowu pod żaglami. Obaj Australijczycy postanowili dokończyć podróż z Władkiem.


* * *


"PODŁUG SŁOŃCA I GWIAZD" – Władysław Wagner, końcowy fragment:
1 września o godz. 19:00 ujrzeliśmy ląd w pobliżu Lowestoft. Gdy zapadł zmrok, nie udało nam się dojrzeć żadnych świateł miasta. Zastanawialiśmy się, czy była to tak gęsta mgła, czy awaria sieci elektrycznej. O godzinie 22.40 zobaczyliśmy przed dziobem światła latarniowca Corton i dobrze po północy zakotwiczyliśmy na redzie Great Yarmouth.
Wczesnym rankiem podpłynęła motorówka z Great Yarmouth oferując holowanie. Podziękowałem sternikowi i powiedziałem, że poczekamy na wiatr. Nie wydawał się słuchać, co do niego mówię... przyglądał się uważnie fladze Zjawy III.
– Ubiegłej nocy Niemcy napadli na Polskę, jest wojna – powiedział.
Przypuszczam, że w głębi serca byłem w jakiś sposób na to przygotowany, lecz usłyszeć taką wiadomość... faktycznie wypowiedziane słowa... i w dodatku w tak piękny poranek... To było jak koszmarny sen, z którego nie mogę się obudzić, Dave i Blue podzielali mój ból. (...)
Zerwała się świeża bryza przyciągająca naszą uwagę i z nią weszliśmy do portu, cumując przy Mission Quay. Poruszaliśmy się jednak nienaturalnie, sparaliżowani tragicznymi wiadomościami. Kapitan portu, W. Sutton, już czekał i wręczył mi telegram z konsulatu w Londynie z poleceniem zakończenia podróży i pozostawienia Zjawy III w Wielkiej Brytanii.
Przez całą podróż w mojej książce pokładowej gromadziłem wpisy urzędników wszystkich portów, gdy do nich zawijałem i je opuszczałem. Wpis kpt. Suttona był unikalny:
"Jacht żaglowy Zjawa III przybył do Great Yarmouth 2 września 1939 roku w drodze do Gdyni, do Polski. Z powodu wybuchu wojny między Niemcami i Polską dnia 1 września 1939 roku Zjawa III otrzymała polecenie Polskiego Konsula Generalnego pozostania w Anglii".
Najbardziej nieoczekiwany koniec rejsu Zjawy.


Zbigniew Turkiewicz
Ciąg dalszy za tydzień

Opublikowano w Życie polonijne
piątek, 05 październik 2012 16:51

Twórca hymnu miasta Dubrownik

ropgowskitLudomir Michał Rogowski (1881-1954), bo o nim to mowa, został obywatelem Dubrownika z wyboru. Był słynnym polskim kompozytorem. Urodził się w Lublinie, na tych terenach Polski, które współżyły i mieszały się z innymi kulturami tej części Europy. W poszukiwaniu słońca i morskiego piękna przybył, w roku 1926, do Chorwacji i zamieszkał tam na stałe. Zmarł w Dubrowniku. Został też honorowym obywatelem tego miasta za skomponowanie jego hymnu. Studiował w Instytucie Muzycznym w Warszawie kompozycję u Zygmunta Noskowskiego i Romana Statkowskiego oraz dyrygenturę pod kierunkiem Emila Młynarskiego, uzyskując w roku 1906 dyplom. Jeszcze w czasie studiów był drugim dyrygentem Towarzystwa Śpiewaczego "Echo". W latach 1906–07 kontynuował naukę u Arthura Nikischa (dyrygentura) i Hugo Riemanna (harmonia i kontrapunkt) w Królewskim Konserwatorium Muzycznym w Lipsku. Swoje muzyczne wykształcenie pogłębiał również w latach 1907–08 w Monachium, w latach 1908–09 w Rzymie i od 1911 do 1912 w Paryżu. W roku 1910 założył orkiestrę symfoniczną w Wilnie, gdzie prowadził też szkołę muzyczną dla organistów.

Następnie, w latach 1912–14, był kierownikiem muzycznym i dyrygentem orkiestry Teatru Nowoczesnego w Warszawie. W czasie I wojny światowej przebywał we Francji - w Paryżu i Villefranche sur Mer, gdzie poświęcał się kompozycji i dyrygował zorganizowanym przez siebie chórem, następnie w Brukseli, gdzie również prowadził działalność koncertową. W roku 1919 napisał swój manifest artystyczny – Muzyka przyszłości. Przyczynki i szkice estetyczne.


Od roku 1921 mieszkał ponownie w Warszawie, gdzie w latach 1922–26 pracował jako kierownik muzyczny i dyrygent orkiestry w jednym z teatrów, pisał dzieła literackie, dokonywał przekładów oraz tworzył ilustracje muzyczne do sztuk wystawianych m.in. w Teatrze Polskim, Teatrze Małym, Teatrze Rozmaitości i Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego. W swoich zainteresowaniach nie ograniczał się wyłącznie do muzyki – równocześnie zgłębiał takie dziedziny, jak: biologia, psychologia doświadczalna, filozofia hinduska oraz plastyka.
W grudniu 1926 Ludomir Michał Rogowski przeniósł się na stałe do Dubrownika. Żyjąc na obczyźnie, nadal interesował się życiem muzycznym w Polsce. Dwukrotnie, w roku 1935 i 1938, przyjeżdżał do Warszawy na koncerty. W 1938 został laureatem Nagrody Państwowej za całokształt twórczości muzycznej. Po 1939 władze miejskie Dubrownika ofiarowały mu pokój w dawnym klasztorze św. Jakuba oraz przyznały rentę. Nadal komponował, pisał opowiadania fantastyczno-okultystyczne, wspomnienia i pamiętnik zatytułowany Mój klasztor.
Choć urodziłem się w Polsce – pisał w pamiętniku – czuję się dobrze jedynie na południu, nigdzie jednak, nawet w najpiękniejszych miejscowościach Europy nie byłem w stanie pozostać dłużej nad trzy lata; byłem zawsze obcym wśród obcych.
W Dubrowniku jest inaczej, tu jestem wśród Swoich, którzy mnie lubią najpewniej dlatego, że i ja ich lubię, którzy mówią językiem zbliżonym do polskiego, których rozumiem, gdyż są bardzo podobni psychicznie do Słowian mojego szczepu. Zdobyłem tu niejako drugą ojczyznę, którą kocham nieomal tak samo gorąco, jak pierwszą.


I rzeczywiście, w muzyce napisanej w skromnym pokoiku klasztoru św. Jakuba w Dubrowniku, gdzie zamieszkał, kiedy przybył z wielkich hałaśliwych ośrodków europejskich, Rogowski wdychał powietrze dubrownickiego wybrzeża, wchłaniał ciepło człowieczeństwa nowych współmieszkańców, romantyzm inwencji muzycznych oraz historię miasta.


Muzyka tego polsko-chorwackiego artysty jest przyjemna dla ucha i łatwo gnieździ się w duszy, stwarza przywiązanie serca i szybko znajduje miejsce w muzycznej pamięci. Jego Dubrownickie impresje stały się częścią programu muzycznego Dubrownika na koncercie wykonanym z okazji 130. rocznicy urodzin kompozytora w listopadzie 2011 roku. Utwór ten napisany został w roku 1950 dla małej orkiestry dubrownickiej filharmonii. Kolejne Pięć opowieści Adriatyku stanowiące część suity Błyski na morzu napisał Rogowski pod koniec 1952 także dla miejskiej orkiestry z Dubrownika. Jest ponadto autorem siedmiu symfonii.


I na zakończenie interesujący cytat z jego dziennika, napisany kilka dni przed śmiercią: kompozytor musi być człowiekiem bogatym, musi mieć niańki do swoich dzieł, o których zapomina zaraz po napisaniu. Inaczej nic po nim nie pozostanie…


Żyje do śmierci w klasztorze św. Jakuba w Dubrowniku ze skromnej renty. Umiera 13 marca 1954 roku. Jest pochowany na miejscowym cmentarzu.
Leszek Wątróbski
Szczecin

Opublikowano w Życie polonijne
piątek, 28 wrzesień 2012 11:03

Ośrodek kultury polskiej nad Newą


Chodzi o Księgarnię Polską w Petersburgu i działalność jej kolejnych właścicieli, a szczególnie losy tragicznie zmarłego ostatniego kierownika i współwłaściciela, Ferdynanda Marka Heidenreicha.
Księgarnia powstała w roku 1879, kiedy to adoptowany syn znanego drukarza i księgarza warszawskiego Józefa Ungra – Gracjan (1853–1911), otworzył w stolicy Rosji księgarnię polską. Zgodnie też z dobrym obyczajem kupieckim, syn nadał firmie nazwisko swego nieżyjącego już i przybranego ojca Józefa Ungera.


W roku 1881 zarządcą księgarni został Henryk Gliński. Dwa lata później stał się jej właścicielem i prowadził ją jako Księgarnię Polską. Gliński redagował i wydawał "Gwiazdę", kalendarz petersburski premiowy, ilustrowany, literacki, społeczny i informacyjny. W wydaniu na rok 1884 znajdujemy ogłoszenie: Księgarnia Henryka Glińskiego (dawniej Józefa Ungra) w Petersburgu, plac Kazański 7, za soborem. Z dniem pierwszego grudnia v. st. (veteris styli) księgarnia polska egzystująca od 1879 r. przeszła na moją własność.
Gliński posiadał na składzie i sprowadzał liczne książki polskie. Przy księgarni istniała zaś wypożyczalnia książek i czasopism. Poza działalnością wydawniczo-księgarską zajmował się również tłumaczeniem na język rosyjski pozycji z literatury polskiej. Przetłumaczył m.in.: "Starą baśń" J. Kraszewskiego, "Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela", "Starego sługę", "Latarnika" H. Sienkiewicza. Zajmował się też wydawaniem prac popularnonaukowych.


1. Erazm PiltzW roku 1886, z przyczyn finansowych, Gliński sprzedał księgarnię Bronisławie Rymowiczowej, żonie petersburskiego lekarza. Rok później księgarnię przejął Erazm Piltz (1851-1929), ożeniony z córką Bronisławy Rymowiczowej.


Piltz wspólnie z Władysławem Spasowiczem założył w Petersburgu tygodnik "Kraj". Rozwinął również ożywioną działalność wydawniczą. Wydawał prace z zakresu historii, filozofii, literatury, książki dla dzieci. W latach 1889, 1890, 1892, 1893 wydawał "Katalog Księgarni Polskiej Br. Rymowicz w Petersburgu". Przy księgarni prowadził zaś nadal wypożyczalnię książek polskich, w której w roku 1892 znajdowało się ponad 2 tys. woluminów.
Z czasem Piltz przeniósł księgarnię do obszerniejszego lokalu przy ul. Kazańskiej 26.


W tamtym czasie księgarnia, kierowana przez Kazimierza Grendyszyńskiego (1866–1906), znacznie powiększyła obroty i rozwinęła działalność wydawniczą. Najlepszy okres to lata 1893–1903, kiedy księgarnię nabył Kazimierz Grendyszyński. Nowy właściciel przeniósł firmę na ulicę Jekateryńską 2. Grendyszyński był świetnym księgarzem i wytrwałym, energicznym, doświadczonym wydawcą. W ciągu 10 lat jego nakładem ukazało się kilkadziesiąt wartościowych dzieł naukowych i literackich – m.in. takich autorów, jak: P. Chmielowski, W. Gomulicki, T. Lenartowicz, E. Orzeszkowa, W. Przyborowski.


W roku 1898 wydał 10 tomów "Żywotów sławnych Polaków". Grendyszyński położył też wielkie zasługi dla polskiej literatury, wydając dzieła, które nie przynosiły zysku, oraz takie, które z powodów cenzuralnych nie mogły ukazywać się w Polsce. Księgarnia jego przez szereg lat była składnicą nielegalnej literatury, przemycanej do Królestwa. Grendyszyński wydawał katalogi nakładowe – m.in. "Katalog Księgarni Polskiej w Petersburgu" (1894), "Katalog książek do nabycia w księgarni…" (1895), "Katalog książek dla dzieci i młodzieży…" (1899). Działalność wydawnicza pochłonęła oszczędności właściciela Księgarni Polskiej, a wytężona praca nadwątliła zdrowie. W tej sytuacji Grendyszyński postanowił firmę zlikwidować.
Z likwidacją księgarni nie mogła pogodzić się Polonia w Petersburgu. W krótkim czasie zebrano 20 tys. rubli i kilkunastu zamożniejszych przedstawicieli kolonii polskiej założyło Polską Spółkę Udziałową, która nabyła księgarnię od Grendyszyńskiego.
Leszek Wątróbski
Szczecin

Opublikowano w Życie polonijne
piątek, 21 wrzesień 2012 17:55

Zjawa w Gdyni!

15 września 2012 roku o godzinie 14.00 do basenu jachtowego im. gen. Mariusza Zaruskiego w Gdyni wpłynął, uroczyście witany, harcerski jacht ZJAWA IV.


Byłem na jego pokładzie; na trasie, brakującego dotąd, ostatniego etapu Wagnerowskiego Rejsu z Great Yarmouth w Anglii do Gdyni. Pełniłem funkcję pierwszego oficera. Orkiestra Marynarki Wojennej, szpalery harcerzy i żeglarzy, tłumy ludzi i dekoracje zaskoczyły nas, harcerską załogę ZJAWY IV. Ogarnęło mnie wzruszenie, gdy pomyślałem, że nareszcie Waldek osiągnął cel i wypełniło się jego marzenie, zdruzgotane tragicznie 2 września 1939 roku.

Kpt. Władysław Wagner zmarł 15 września 1992 roku na Florydzie, dokładnie dwadzieścia lat temu.
"Zerwała się świeża bryza przyciągająca naszą uwagę i z nią weszliśmy do portu cumując przy Mission Quay. Poruszaliśmy się jednak nienaturalnie, sparaliżowani tragicznymi wiadomościami. Kapitan portu, W. Sutton, już czekał i wręczył mi telegram z konsulatu w Londynie z poleceniem zakończenia podróży i pozostawienia Zjawy III w Wielkiej Brytanii.


Przez całą podróż w mojej książce pokładowej gromadziłem wpisy urzędników wszystkich portów, gdy do nich zawijałem i je opuszczałem. Wpis kpt. Suttona był unikalny:
Jacht żaglowy Zjawa III przybył do Great Yarmouth 2 września 1939 roku w drodze do Gdyni, do Polski. Z powodu wybuchu wojny między Niemcami i Polską dnia 1 września 1939 roku Zjawa III otrzymała polecenie Polskiego Konsula Generalnego pozostania w Anglii.
Najbardziej nieoczekiwany koniec rejsu ZJAW."


Tak kończy się relacja Władysława Wagnera w wydanej w 1963 roku książce "By the Sun and Stars". Władysław Wagner nigdy nie powrócił do Polski. Nigdy też nie została wydana w Polsce jego relacja z tej niezwykłej, wielkiej – bo sławiącej Pol-skę – podróży.
ZJAWA III pozostała w Anglii na polecenie ówczesnego Polskiego Konsula Generalnego. Dokończenie się podróży i powrót do kraju dokonał się na ZJAWIE IV na polecenie obecnego Konsula Generalnego RP w Londynie.


Oto jego tekst wręczony naszemu kapitanowi, Piotrowi Cichemu, w Great Yarmouth:
"ZJAWA IV wyrusza z Great Yarmouth, aby w imieniu WŁADYSŁAWA WAGNERA symbolicznie powrócić do Ojczyzny, po wokółziemskim rejsie trzech ZJAW 1932–1939.
Pomyślnych wiatrów w drodze do Gdyni, portu macierzystego wszystkich ZJAW!
Ireneusz Truszkowski Konsul Generalny RP w Londynie 5 września 2012 roku".


O Władysławie Wagnerze, Jego Wielkim Rejsie i o naszym – symbolicznym – opowiem już w najbliższym numerze "Gońca."


Zbigniew Turkiewicz

Opublikowano w Życie polonijne
piątek, 21 wrzesień 2012 13:11

Zwariowana niedziela

Niedziela,19 sierpnia
RatajewskaTrochę zwariowana ta niedziela była. Jestem u zupełnie zwariowanych dwojga staruszków. U małżeństwa niemieckiego. Jak oni potrafią się kłócić. A zawsze chodzi o to, że dziadek już nie powinien niektórych rzeczy robić, a on nie chce z tego zrezygnować. On chce jechać nad jezioro i łowić ryby. Jak pojechał z poprzednią opiekunką, to wielkim haczykiem skaleczył sobie rękę, że trzeba było zszywać. Musi jechać z nim fachowa pomoc, czyli pan Niemiec z Kazachstanu. Jednak babci szkoda pieniędzy, bo to kosztuje 30 euro na kilka godzin, a dziadek by chciał codziennie.
Dzisiaj upał, a my w samochodziku czerwonym pojechaliśmy do kawiarni dalekiej i do tego przed nami jechał długo ciągnik z szerokimi wielkimi kołami i sam był też szeroki, tak że na wąskiej drodze trudno go było wyprzedzić. Zresztą moja pani nie wyprzedza, tak samo jak ja, jest ostrożna.
Samochód jest tylko 3-drzwiowy, więc ja siedziałam z tyłu, przy dziadka złożonym rolatorze. Duszno tam miałam w jedną stronę. Z powrotem dziadkowie otworzyli okna i wiało na mnie za bardzo, a ja przeziębiona przecież jestem i w gardle mnie drapie tak, że musiałam dzisiaj wyjść z kościoła. I wracając poszłam inną drogą. Szłam i szłam. Piękne wille wśród wielkich, starych drzew.
I potem musiałam z powrotem wracać tą samą długą drogą. A gorąco było.
Dotarliśmy więc tym samochodzikiem do kawiarni. Samochodzik jej, jemu już nie wolno prowadzić. On miał prawdziwy czarny samochód marki audi i zazdrości swojej żonie, że ona może jeszcze jeździć. Kawiarnia bardzo rozległa. Pani uparła się zafundować mi ciastko. Miałam ochotę na gałkę lodów orzechowych. No, niestety, musiałam skorzystać z jej dobrodziejstwa i jeść tort czekoladowy. Był nawet dobry, z alkoholem. Należy mi się z ich strony jedzenie, tak mam w umowie.
W ogóle to jestem tu już prawie bez grosza. Schlecker pada, więc przecena tam jest o 50 procent. To sklep chemiczny. Kupiłam troszkę drobiazgów. Nie miałam za dużo pieniędzy, bo wcześniej były przecenione czekolady.
Więc jedliśmy, trochę gadaliśmy, pani bardzo lubi kawiarnie odwiedzać chociaż raz na tydzień. Moje ciasto wczoraj upieczone siedzi w lodówce, a my tutaj ledwo dyszymy w tym samochodziku. Z powrotem musiałam się zasłaniać bluzką, bo ani jedno, ani drugie nie rozumiało, co mówię, gdy prosiłam o przymknięcie okien samochodu. Dałam sobie już spokój, bo dziadek myślał, że chodzi mi o nawiew, i zaczął nim kręcić.
Najgorzej, że oni czasem się doskonale rozumieją , kłócą się na przykład, a ja nie wiem, o co im chodzi i jaki jest wynik tej kłótni. Na przykład, czy babcia spasowała i jednak będziemy jechać na ryby, tak jak dziadek chce, i mam pakować jego leki, wodę itd…., czy jest szansa przekonania go, żeby zostać w domu, w naszym pięknie zacienionym ogrodzie i nałożyć na talerzyki ciasto, żeby dziadka zwabić. Obiecać mu także bitą śmietanę do ciasta.
Więc patrzę na nich i nie wiem, co mam robić. Czy jest jeszcze szansa na to, żeby nie jechać na wędkowanie, czy nie.
Pan jest profesorem doktorem, umysłem ścisłym, ale ostatnio z dodatkiem Parkinsona. Pani wyraża się zawsze dyplomatycznie i ogródkowo. To jest makabra dla mnie, bo muszę się dopytywać, podpowiadając jej słowa, możliwości. Czasem myślę, że z nią też coś nie tak już. Pamięć na pewno traci.
Więc dzisiaj udało się dziadka wylawirować, ale na jutro już przygotował liczne wędki z różnymi haczykami. Haczyki w specjalnych składanych szufladkach. Torby typowo wędkarskie.
I co to będzie jutro? Babcia nie chce dzwonić po Niemca z Kazachstanu, bo to kosztuje ich 30 euro za każdym razem. Zauważam przy nich, że nie jest to astronomiczna suma, bo pan ten przyjeżdża swoim samochodem, pali swoją benzynę i opiekuje się przecież w czasie wędkowania dziadkiem, który nie jest zdrowy.
Babcia się boi, że dziadek zadzwoni po taksówkę i umknie nam na te ryby. I jeszcze więcej pieniędzy pójdzie na to. Ciekawe, czy on już tak kiedyś zrobił i jak w ogóle by wrócił. Czy też tą taksówką?
Ta pasja dziadkowa przypomina mi pasję innego dziadka w Niemczech. Tamten też był elektronikiem i z kolei malował obrazy na strychu przez wiele lat. Tamten miał mieć wystawę malarską i postanowił zaoszczędzić na ramach do obrazów i sam od rana do wieczora te ramy ciął za pomocą maszyny elektrycznej ze strasznymi zębami metalowymi. Tamta babcia nic nie mogła zrobić i ta babcia tak samo. Czują, że to już nie pasja, że to już choroba, ale dziadkowie uciekają w swoje zainteresowania, odbiegające od stołu, jedzenia, choroby, starości. I oddalają się od swoich praktycznych żon.
Oni są młodzi nadal i chcą robić, to co chcą.
Jak ta noc będzie wyglądać. Czy dziadek będzie spał?
Najlepiej, jak były mistrzostwa sportowe. Dziadek oglądał telewizję i my razem z nim. Fajna była gimnastyka. Niestety, nie widziałam siatkówki z Polakami.
Jest prawie 22.00, dziadek nie chce iść spać, więc ja też nie mogę iść spać. Muszę mu na noc dwie pieluchy założyć. I tak, pomimo tych pieluch, może zsikać łóżko i wtedy ja mam dużo zamieniania, przebierania i potem prania.
Dziadek już w łóżku. Ona powiedziała dziadkowi, że zębów nie mył przed pójściem spać, bo ona tego nie słyszała. Tymczasem dziadek zawsze rano myje zęby szczoteczką elektryczną. Ona może nie słyszeć, bo on zawsze, jak się goli i jak myje zęby, to zamyka drzwi. Żeby jej nie obudzić. Taki ma zwyczaj. Muszę jej to jutro powiedzieć.


• • •


Mój dawny nauczyciel j. polskiego dzisiaj umarł.

Poniedziałek, 20 sierpnia
Dogotowuję ziemniaki, a placka sama sobie zjem. Ona była chyba niezadowolona Z MOJEGO UGOTOWANEGO OBIADU, więc poprawiam. Upał jak cholera. Dziadek nie chciał iść na spacer, a ona chciała, żebym go wzięła. Już się wysikał, już buty założył, ale jednak mówił o stawie do wędkowania, że pojedziemy tam po obiedzie. Pani się denerwuje, bo nie chce tam jechać, ja też nie chcę. Jest tak bardzo gorąco, że podróż samochodem bez klimy, jeszcze z tyłu, bez możliwości otworzenia sobie okna, jest okropna. Jak wczoraj. Ona chyba była dzisiaj sama sobie w kawiarni.
W kawiarni jest taka cudownie gadająca i miła, i rozmowna. Jakby chciała światu pokazać inny obraz siebie. Jakby uważała, że tak wypada i trzeba w kawiarni właśnie słodką być. Jak te wszystkie desery, które podają. Mam już ich dość. Ona jedzie pojutrze, to może być lepiej bez niej, albo gorzej. Nie wiem, jak dziadek będzie się zachowywał. Czy nie będzie uciekał w jej kierunku, czyli w kierunku Berlina, bo ona jedzie tam do syna i do dwóch wnuków w wieku szkolnym.
Idę zobaczyć ziemniaki. Ale może będę się lepiej czuła bez niej, bo przy niej czuję kontrolę i krytykę. Jeszcze nie pochwaliła żadnego ciasta ani obiadu.

Przerwa poobiednia
Gorący dzień i po obiedzie od 14.00 do 16.00 powinnam mieć wolne. Już poprzednia opiekunka nauczyła dziadków, żeby w tym czasie się sobą zajęli, mogą spać, odpoczywać. Jak wszyscy ludzie starsi w Niemczech. Przyszłam więc po obiedzie i po lodach, które dziadek przyniósł z garażu z lodówki, i trzeba było szukać klucza, żeby pudło lodów z powrotem tam odstawić… Klucz się znalazł, dziadek w tym czasie o lodach zapomniał, a ja dodałam do nich jeszcze wiśni z kompotu bez pestek i trochę ajerkoniaku. Reszta jego jeszcze była w lodówce.
Zrobiłam i poszłam do kuchni ładować talerze poobiednie do zmywarki. W tym czasie do lodów doszła babcia, potem ja dołączyłam. Dziadek w połowie dołączył, przynosząc kawałki jabłek, które sam, o dziwo, obrał.
Tak to z nim jest. Pasja goni pasję. Robi to, za chwilę coś innego. Babcia twardo trzyma się ziemi i twardo oszczędza. Wodę mamy pić z kranu, bo tak zawsze od lat robili. Ja nie ukrywam swego zdziwienia, bo w Polsce z kranu nie pijemy i w Niemczech też byłam w wielu domach i wcale wody z kranu nie pili. Więc może po obiedzie pojedziemy do Aldika – dużego i taniego sklepu, żeby nas zaopatrzyć w żywność na trzy dni, jak ona wyjedzie do syna.
Babcia jest strachliwa, uważa, że trzeba się bardzo pilnować, bo inaczej to okradną. Wczoraj zostawiła torebkę po powrocie z kawiarni i tak jakoś spojrzała na nią, gdy spostrzegła, że ja byłam w tym pokoju, gdzie ta torebka. Jakoś mi głupio się zrobiło, ale to są ludzie starsi i opiekunka to też obcy człowiek.
Babcia oszczędza na jedzeniu, jak tylko może, dziadek raz na trzy tygodnie je mięso, ale zauważyłam, że sama sobie potrafi iść do kawiarni na kawę. I na ciastko. Dzisiaj też była. Brokuły kupuje, żeby tylko leżały w lodówce. Nigdy nie mogę ich ugotować.
Miałam zamiar odpocząć w swoim pokoju po obiedzie, ale zapukał dziadek, żeby o coś się spytać. Wzięłam rower z szopy, przedtem trzeba było szukać klucza, bo dziadek, jak to dziadek, wszystko gubi. Znalazłam. Dziadek poszedł do swojego pokoju, a ja pojechałam na rowerze. Spokoju potrzebowałam, a gdzie jest spokój? Na cmentarzu. Wygląda on inaczej niż inne cmentarze. Najpierw jest aleja zacieniona wysoko rosnącymi lipami. Lipy tak powyciągały swoje gałęzie, że wyglądają jak topole. Ale to lipy tylko posadzone w dwóch szpalerach, i to dość gęsto. Na cmentarzu szerokie, trawiaste alejki i grób daleko od grobu. Znalazłam ławkę w cieniu, trochę posiedziałam, znalazłam dwa polskie nazwiska. Pojechałam dalej, skręciłam na drogę rowerową przez las. Jechałam wolno i wzrokiem przeszukiwałam poszycie, szukając jakiegoś grzyba. Żadnego nie było. Potem było wąskie bagienne trochę jeziorko i rozpoznałam znany teren, jak wczoraj wracałam z kościoła. To ulica ludzi bogatych bardzo. Ich dom tonie w ich posiadłości, a drzewa są olbrzymie.
Wróciłam do domu. Pani starsza śpi sobie na leżaku, w cieniu pod jabłonią. Mówiła coś, żebym jej okna umyła. W jej pokoju. Wieczorem, jak trochę upał zelżeje. Umyję jej te okna, jutro może. Dużo tych okien w tym domu. Bo to dom, a nie mieszkanie.

Już 21 sierpnia
Mogę wreszcie napisać – już. Bo to już trzecia dekada tutaj. I jakoś od wczoraj, jest mi tu lepiej. Druga dekada była denerwująca, bo pani starsza niemiecka patrzyła mi na ręce. Co jem, co robię. Chyba już przyzwyczaiła się do mojej obecności i już nie czuję się skrępowana w jej obecności.
Wczoraj się oboje staruszkowie podpytywali, co zamierzam robić, gdzie dalej pracować. Może chcą, żebym tu jeszcze raz przyjechała, ale tego jeszcze nie powiedzieli.
Dzisiaj byliśmy w banku i w Aldiku. Pan, jak zawsze, wracał się po kilka razy, aż pani zaczęła na niego krzyczeć płaczliwym i wysokim tonem. Poszłam do nich, wyszłam z samochodu, w którym czekałam na tylnym siedzeniu. Oczywiście, gdybym nie poszła, nie wiem, czymby się to skończyło.
Więc pan wrócił się tym razem po swój portfel. Wcześniej zmieniał spodnie i na pewno go zostawił w tych starych. Tak było. Dziadek z żoną już szukali w jego biurku, bo on pilnuje swojego portfela i chowa go to tu, to tam.
Potem do wózka przed marketem włożył marki, a nie euro. Nie mógł wyciągnąć. Babcia poszła na ratunek. Chyba przyszli bez marek.
W markecie dziadek lawirował i tańcował z wózkiem, pełnym tym razem od zakupów. Dziadek ładował czekolady przeróżne i wielkie, potem dobrał się do keksów. Biedna pani, taka oszczędna. Ale że mu pozwoliła dzisiaj z nami jechać. Po drodze jeszcze ona na niego krzyczała. Jest nerwowa przed swoim wyjazdem. Jutro jedzie.
Dzisiaj wchodziła na strych, szukała dokumentów syna. Asekurowaliśmy ją wspólnie z dziadkiem.


Wanda Rat
Polska

Opublikowano w Teksty
piątek, 21 wrzesień 2012 12:00

Z Ost Frontu: Wybory

Wybory
W sobotę były zjazdy dwóch głównych partii, BNF i Obywatelskiej, które wystawiły w różnych okręgach swych kandydatów, którzy nie musieli zbierać podpisów. Obie zdecydowały się zdjąć swych kandydatów z list wyborczych, twierdząc, że jeśli 98 proc. komisji wyborczych jest w rękach władzy, to nie ma sensu uczestniczyć w wyborach.
Oznacza to, że na 110 okręgów wyborczych nie będzie więcej niż 10 kandydatów opozycji, bo wielu już niezależnych, w tym byłego kandydata Milinkiewicza i mnie, komisje wyborcze nie dopuściły na listy kandydatów.
Na biuletynach będą więc w zasadzie nazwiska wybrańców władzy oraz rubryka "jestem przeciw".
Zasadniczo wybory zaczynają się już dziś – 18 września, ale opozycja woła, by nikt do 23 nie szedł, bo komisje wyborcze do urn, gdzie wcześniej zbiera się głosy, wrzuca "właściwe" głosy.
W Mięsku bardzo mało jest plakatów wyborczych, a w Wołkowysku nie widziałem ani jednego. No co, jak się ma poparcie władzy, to po cholerę się trudzić.

Akcja podpisów
Już drugi weekend zbieraliśmy w Wołkowysku podpisy, by uruchomiono konsulat polski w Wołkowysku, pociągi pasażerskie na trasie Białystok-Baranowicze przez Wołkowysk i nowe przejścia graniczne.
Najpierw jednak byłem w Białymstoku, gdzie chcę uruchomić zbieranie podpisów pod tymi samymi postulatami. Dotarłem do organizacji handlarzy na głównym rynku w Białymstoku i będą je zbierać, a w Warszawie dotrę do posła Tyszkiewicza i senatora Cimoszewicza, którzy może pomogą w realizacji tych postulatów.
Wracając do Wołkowyska z Białegostoku, naliczyłem po stronie polskiej 436 TIR-ów czekających na odprawę. Oznacza to, że będą czekać po dwie doby i tak jest od lat, choć otworzono duży terminal w Kuźnicy Białostockiej i Bobrownikach, przez które jadę do Wołkowyska.
Biurokratów polsko-białoruskich to nie bardzo martwi, a że towary jadą do Moskwy tak długo, to przecież nie ich "sprawa".

Geneza konfliktu
Dowiadujemy się o antyjapońskich demonstracjach w Chinach i okazuje się, że w czasie II wojny światowej istniała japońska jednostka nr 731, która pod kierunkiem gen. Shiro Ishii, szefa medycznego armii Japonii, zamordowała do 400.000 niewinnych Chińczyków, Wietnamczyków, Koreańczyków, a nawet jeńców amerykańskich i angielskich, którzy byli "świnkami doświadczalnymi", na których badano reakcje ludzkie na różne choroby. Potem Amerykanie przejęli wyniki doświadczeń japońskich i nie pociągnęli do odpowiedzialności japońskiego personelu medycznego, choć niemiecki za podobne zbrodnie został postawiony w stan oskarżenia.
Póki cesarz Japonii nie pojedzie do Chin i nie przeprosi za zbrodnie rządu swego kraju, nie będzie naprawdę zgody z Chińczykami.
Ta sprawa jest mało znana, choć już dawno ujawniono wykorzystywanie Chinek, Wietnamek i Koreanek w domach publicznych przeznaczonych dla armii Japonii.

piątek, 14 wrzesień 2012 15:30

Polacy z Oszmiany

2. Kościół pw. św. Michała Archanioła - wnętrzePierwszą świątynię katolicką w Oszmianach ufundowaną przez króla Władysława Jagiełłę albo – co rozważa Czesław Jankowski – jego brata księcia Witolda, wybudowano w końcu XIV wieku. Kościoły oszmiańskie odrestaurowano dwukrotnie po zniszczeniach w wieku XVI (najazd moskiewski) i XVII (potop szwedzki).

Obecna świątynia parafialna p.w. św. Michała Archanioła została znacznie przebudowana w latach 1900–1908 (do roku 1906 powstała podstawowa bryła świątyni) na podstawie projektu architekta Wacława Michniewicza, który stylem nawiązał do baroku wileńskiego. Oficjalnej jej konsekracji dokonał abp. wileński ks. Romuald Jałbrzykowski w roku 1938 – podczas swej ostatniej przed II wojną światową biskupiej wizyty duszpasterskiej w parafii oszmiańskiej.
Kościół został następnie zamknięty w roku 1948 (po aresztowaniu ks. Holaka), a parafianie zbierali się przy nim na modlitwy. Ówczesne władze starały się ostatecznie zniszczyć parafię i symbole wiary, nakładając m.in. znaczne podatki na wspólnotę parafialną, grabiąc i niszcząc inwentarz kościelny oraz podejmując nieskuteczną próbę zerwania krzyży z wież kościelnych.
W roku 1950 kościół został ostatecznie zabrany katolikom i przekazany do dyspozycji rejonowego domu kultury. Był następnie wykorzystywany jako wieża ciśnień oraz skład lnu. W latach 1955–1959 reaktywował się komitet parafialny, który podjął bezskuteczne działania zmierzające do przywrócenia parafii i zwrotu kościoła. Komitet kierował podania do: Komitetu Centralnego KPZR oraz imiennie Nikity Chruszczowa, Nikołaja Bułganina (premiera ZSRS), Klimenta Woroszyłowa (przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej ZSRS), prokuratora generalnego ZSRS, wydziałów kultury w Moskwie i Mołodecznie, rejonowego komitetu wykonawczego w Oszmianie, a także ambasady PRL w Moskwie oraz gazety "Prawda".
W nocy z 23 na 24 lipca 1959 roku w kościele wybuchł pożar, który częściowo zniszczył świątynię. W lipcu 1969 rozpoczęto przebudowę kościoła, zamieniając go na fabrykę sprzętu radiowo-telewizyjnego "Elektronika". Podzielono wówczas główną nawę na trzy kondygnacje, a w miejscu ołtarza głównego wybudowano toalety dla robotników. W tym samym mniej więcej czasie zerwano ostatecznie krzyże z wież kościelnych. Fabryka rozpoczęła działalność w lipcu 1970 roku.
W 1988 r. ponownie rozpoczęła się batalia o odzyskanie świątyni. Delegacja parafian spotkała się w styczniu 1988 z panią Łuckowicz z rejonowego komitetu wykonawczego w Oszmianie, a w marcu tego roku z Nikołajem Kołocejem z obwodowego komitetu wykonawczego w Grodnie. W okresie marzec-wrzesień 1988 prowadzono rozmowy w Mińsku oraz zebrano około 2500 podpisów pod listem skierowanym m.in. do Nikołaja Ryżkowa (premiera ZSRS) o zwrot kościoła. Podkreślano w nim, że został on zbudowany z funduszy zebranych przez katolików i jest własnością parafian.
Świątynia została następnie częściowo przywrócona do sprawowania kultu w roku 1989 (jedna boczna nawa, w pozostałych funkcjonowała dalej fabryka), a następnie całkowicie zwrócona parafii. W kolejnych latach przeprowadzono gruntowny remont kościoła.
Dzisiejszy budynek kościoła to trójnawowa bazylika, ponad którą wznoszą się dwie wysokie, ażurowe wieże zakończone krzyżami. Pomiędzy nimi znajduje się wysoka attyka, również zwieńczona krzyżem. Z tyłu budynku kościoła znajduje się pięcioboczna apsyda (z centralnie umieszczonym na niej krzyżem i figurą Chrystusa Ukrzyżowanego) oraz boczne zakrystie.
Wewnątrz świątyni zostały umieszczone tablice epitafijne: poświęcone ks. Walerianowi Holakowi – proboszczowi i dziekanowi oszmiańskiemu zamordowanemu przez NKWD (odsłonięta w roku 1992), Janowi Staniewiczowi – ostatniemu burmistrzowi Oszmiany w latach II RP oraz żołnierzom 8. Oszmiańskiej Brygady Armii Krajowej "Tura" (odsłonięta w 1992 roku).


W Oszmianach nadal żyją Polacy. Zdecydowana ich większość uczestniczy w życiu parafii katolickiej. Tegoroczne święto MB Częstochowskiej, obchodzone 26 sierpnia, odbywało się w ramach XIII Festynu u Królowej. Poprzedzała go kilkudniowa nowenna do Matki Bożej Częstochowskiej oraz nocne czuwanie w sobotę 25 sierpnia, w trakcie którego przy czterech ołtarzach zlokalizowanych na terenie parafii odmawiano modlitwę różańcową.
4.Ks.Jan PuzynaW niedzielę zaś rozpoczęła się szczególnie uroczysta Mszą św. koncelebrowana oraz procesja wokoło oszmiańskiej świątyni. Po części liturgicznej rozpoczął się festyn, w którym wystąpiły m.in.: tamtejszy parafialny chór "Michael" oraz zaprezentowały się zespoły: "Tęcza" z Mińska, "Kresowiacy" z Lidy, wokalistki Grażyna i Olga Komincz oraz Andżela Miłoszewicz z utworem instrumentalnym. Nie zabrakło też wystąpienia proboszcza i dziekana oszmiańskiego ks. Jana Puzyny oraz obecnego na uroczystości konsula generalnego RP w Grodnie, pana Andrzeja Chodkiewicza.


Tekst i zdjęcia Leszek Wątróbski
Szczecin

Opublikowano w Życie polonijne

W południowych zabudowaniach klasztornych bazylianów, w latach 1823–1824 więziono filomatów i filaretów – a w ich liczbie Adama Mickiewicza. Poeta opisał te wydarzenia w "Dziadach". Dziś jedna z sal byłego więzienia jest nazywana "Celą Konrada", o czym przypominają tablice pamiątkowe. W klasztorze w latach 1830–1831 więziono też uczestników litewsko-polskiego powstania.


Klasztor położony jest w samym sercu Wileńskiej Starówki. Po odzyskaniu przez Litwę niepodległości budynek klasztorny odzyskała Kuria Wileńska, a w roku 1992 w Celi Konrada odrodzono tradycję "Śród Literackich". W pierwszej reaktywowanej "Środzie" brał udział Czesław Miłosz, który wówczas z rąk przewodniczącego Litewskiego Sejmu Vytautasa Landsbergisa odebrał honorowe obywatelstwo Republiki Litewskiej.
Klasztor Bazylianów oraz świątynia p.w. św. Trójcy zostały ufundowane w roku 1514 jako obiekty prawosławne przez hetmana wielkiego litewskiego ks. Konstantego Ostrogskiego dla uczczenia zwycięstwa nad wojskami moskiewskimi w bitwie pod Orszą. Cerkiew p.w. św. Trójcy jest świątynią trójnawową typu halowego. Do południowej ściany świątyni przylegają kaplice p.w. Podwyższenia św. Krzyża i kaplica Tyszkiewiczów z kryptą grobową, do północnej zaś – kaplica p.w. św. Łukasza. Dwie wyższe smukłe wieże w stylu baroku wileńskiego wznoszą się przy elewacji tylnej. We wnętrzu zachował się nagrobek burmistrza Wilna Atanazego Bragi z 1576, z widoczną inskrypcją w języku ruskim, płyta nagrobna sióstr Jeleńskich z 1758 z napisem polskim, zaś w kaplicy Tyszkiewiczów także fragmenty grobu Barbary Tyszkiewiczowej, którego prawdopodobnym projektantem był Matteo Castelli.

2. Tablica pamiątkowa poświęcona A. Mickiewiczowi i filomatom

Cerkiew stoi pośrodku rozległego dziedzińca, otoczonego z dwu stron przez trójkondygnacyjne skrzydła klasztoru bazyliańskiego z przeł. XVIII i XIX wieku. Przed wejściem, na gmachu klasztoru, w roku 1992 (na miejscu starej, litewsko-rosyjskiej) wmurowano tablicę z napisem w językach polskim i litewskim, informującą, że był tam więziony Adam Mickiewicz.
Obecnie zespół budynków sakralnych w Wilnie, przy Aušros Vartųgatvė 9 (Ostrobramskiej) administrowany jest przez greckokatolicki Zakon Bazylianów Świętego Jozafata. Po zawarciu unii brzeskiej monaster Trójcy św. stał się przedmiotem ostrego sporu pomiędzy prawosławnymi a unitami, rozstrzygniętego ostatecznie w roku 1609 przez sąd królewski na korzyść tych drugich. Mnisi, którzy nie pogodzili się z postanowieniami unii, założyli w bliskiej okolicy klasztoru nowy monaster św. Ducha w Wilnie. Obydwie wspólnoty przez kilkanaście lat prowadziły polemikę prawosławno-unicką.


Organizacja klasztoru Trójcy św. stopniowo upodabniała się do modelu życia w klasztorach rzymskokatolickich. W XVIII wieku monaster był głównym ośrodkiem reformy zakonu bazylianów, a jego przełożony jako protoarchimandryta miał honorowe pierwszeństwo przed innymi zwierzchnikami klasztorów tego zakonu.


Po roku 1761 klasztor został przebudowany według projektu Glaubitza. Wnętrze jego cerkwi poddano wówczas gruntownej latynizacji, wzniesiono nową bramę wjazdową, zwaną Wrotami Bazyliańskimi.
Po rozbiorach Polski, gdy Wilno znalazło się w granicach Imperium Rosyjskiego, klasztor Bazylianów działał początkowo bez przeszkód. Dopiero w roku 1823 władze carskie zarekwirowały zakonnikom część kompleksu z przeznaczeniem na więzienie. Od roku 1839 monaster Trójcy św. znajdował się w rękach mnichów prawosławnych, zaś od 1845 na jego terenie działało prawosławne seminarium duchowne. W latach sześćdziesiątych XIX wieku całość zabudowań przebudowano, by zatrzeć wprowadzony przez bazylianów zlatynizowany wygląd klasztoru, zastępując go architekturą bizantyńsko-rosyjską. Po roku 1937 prawosławni mnisi opuścili kompleks, zaś cerkiew została zamknięta.
Po II wojnie światowej klasztor został przekazany Instytutowi Inżynierów Budownictwa, zaś cerkiew pozostawała nieczynna i ulegała stopniowej dewastacji. Po rozpadzie ZSRS obiekty odzyskała rzymskokatolicka diecezja wileńska, sprowadzając do nich ponownie bazylianów z Ukrainy. Podjęto wówczas remont cerkwi i monasteru, stopniowo przywracając świątynię do użytku liturgicznego, wstawiając zupełnie nowe wyposażenie. Od roku 2009 w dobudowanym do cerkwi budynku eksponowana jest wystawa poświęcona pobytowi Adama Mickiewicza w Wilnie i rekonstrukcja Celi Konrada.


Tekst i zdjęcia Leszek Wątróbski
Szczecin

Opublikowano w Życie polonijne
piątek, 07 wrzesień 2012 10:48

Twardziele

zaleskiGdziekolwiek przyjadą, gdziekolwiek się osiedlą na stałe, tam pierwszą myślą jest znalezienie pracy zarobkowej. Godzą się na podstawowe często prymitywne warunki mieszkaniowe, byleby zacząć zarabiać. Tam, gdzie miejscowi tubylcy unikają zatrudnienia nieatrakcyjnego finansowo czy zawodowo, tam znajdzie się często desperat rodem z Polski, który będzie pracował z poświęceniem, zaradnością i pomysłowością. Oczywiście gdy pracodawca wynagrodzi go godziwie, powie o nim z uznaniem, ten będzie pracował nawet w święta w godzinach ponadliczbowych, a miejsce pracy zacznie traktować jako część egzystencji.


    Przywiązujemy się często nieracjonalnie do miejsca zamieszkania i trudno nam się go zmienia, przywiązujemy się również do miejsca pracy. Mądry, doświadczony w zarządzaniu ludźmi pracodawca potrafi te nasze tradycje wykorzystać, docenić ponieważ ma świadomość, że dysponując takimi pracownikami, biznes jego będzie należycie prosperował.
    Lecąc samolotem z Warszawy do Wrocławia, usiadłem koło starszego okazałego jegomościa, który okazał się emerytowanym pilotem Air Force z 30-letnim stażem. Przedstawiliśmy się sobie. Gość mieszkał i prowadził firmę budowlaną w Tel Awiwie. Po przeciwległej stronie na 2 siedzeniach ulokowało się dwóch Żydów ortodoksyjnych z wiadomymi pejsikami i w czarnych kapeluszach. Mój rozmówca, jak mi się zwierzył, miał 72 lata i leciał z dwoma inwestorami do Szczecina, po drodze zatrzymując się we Wrocławiu w celu negocjacji pozwalających zapoczątkować realizację inwestycji budowlanych.Ten były żołnierz zaszczycił mnie budującą opowieścią o Polakach...
    "Panie Andrzeju. Na moich budowach w Izraelu zatrudniam około 30 proc. ludzi z Polski. Kiedyś miałem Palestyńczyków i innych miejscowych Arabów, panie, ci ludzie nie mają etosu pracy tak jak wy, Polacy. Szwendali mi się po budowie, obijając się, pogubieni w procedurach, a gdy coś się waliło, nie potrafili walczyć z problemem. Panie! Ja Polaka mogę samego zostawić na budowie i pojechać jak teraz do Szczecina, a budowa będzie szła. Znają się na rysunkach, projektach, umieją liczyć, mierzyć, a gdy staną przed jakimś problemem, potrafią świetnie improwizować i zaistniały problem zneutralizować. Do tego są to ludzie myślący w przeciwieństwie do Arabów. Odpowiedzialni, a gdy ich pochwalę, docenię, to robota im, panie Andrzeju, ino w rękach furczy. Gdy zabraknie desek czy cementu, a mnie nie ma, to sami z własnych pieniędzy materiał kupią i nie przerywają budowy. Szkoda, że tak niechętnie wyjeżdżają do pracy w Izraelu. Myślę, że to przez ich ciągłe obrażanie, konfrontowanie z holokaustem, czują się pokrzywdzeni, rozgoryczeni. Jesteście niezwykłym narodem, tylko w biznesie jesteście słabi. Zerknij pan przez okno, tam pod nami leży prawdziwe bogactwo, tylko nie potraficie go podnieść i z niego korzystać".
    Za oknem widać było kolory pól, wioski, miasteczka, rzeki i stawy lśniące w blasku słońca.


    Joseph był na emeryturze... pomyślałem. I to dobrej emeryturze. Będąc człowiekiem akcji, nie potrafił tyłka posadzić przed telewizorem czy bujać się w fotelu w ogródku. Nadal pracował aktywnie, dając zatrudnienie wielu ludziom. A ja... czułem się dumny z tej garstki rodaków pracującej dla niego na budowach w Tel  Awiwie. Słuchałem ostatniego expose lidera partii PiS, pana Jarosława Kaczyńskiego. Przedstawił w nim proces reform i reaktywizacji całego kraju i gospodarki. I powiedział znamienne słowa: "Należy odbudować w kraju etos pracy, gdyż etos ten Polakom został odebrany przez brak szacunku do społeczeństwa, przez wykradanie i dewaluowanie ich własnej historii, wiary w Polskę, wiary w lepszą perspektywę bytu".
    Były premier mówił o wskrzeszeniu nie tylko etosu pracy w Polsce, ale i reaktywowaniu ideologii egzystencji w poczuciu przynależności do narodu, do jego wartości historycznych, do uczuć patriotycznych dających nam w sumie tożsamość polską  rozwijającą się od 1000 lat! U siebie jesteśmy obibokami, leniami, a na saksach konkurencją dla Chińczyków czy Portugalczyków. Dlaczego?


    Bo w kraju odebrano nam sens życia, ochotę do realizacji jakichkolwiek planów, które tuskokracja potrafi zniwelować w pył, gdy zaczynamy życie w sukcesie. Polak w Polsce jest leniwy, a na Zachodzie pracowity z prostego powodu. Bo to mu się opłaca! Kiedy pojedzie do Niemiec, Anglii czy USA, prędko się aklimatyzuje, doznając swoistej metamorfozy z lenia na człowieka akcji. Bo w systemach tych premiuje się pracowitość, aktywność i pomysłowość i uczciwie się ją nagradza. Bylejakość w pracy, powolność, tumiwisizm jest konsekwencją rządów Tuska, który systematycznie odbierał Polakom rynek pracy, wyprzedając i likwidując zakłady produkcyjne, fabryki, nakładając drakońskie podatki, przez co zmienił godziwą egzystencję na codzienną walkę o przetrwanie. A walka ta, o codzienną kromkę chleba, gonitwa za groszem potrafi zdewaluować uczucia wyższe, jak poczucie patriotyzmu, przynależność narodową, motywację i zdolność do analitycznego rozumowania. Nie potrafimy wyłonić żadnej sensownej elity politycznej i w kolejnych wyborach deliberujemy, czy oddać głos na złodzieja, ale przynajmniej fachowca, czy na idiotę i tępego chama, ale spoza układu.


    Gdy lądujemy na antypodach, wtedy realizuje się w nas heros pracy, cwaniak dający sobie radę w sytuacjach ekstremalnych. Jarosław podał zdrową i mądrą receptę na restaurację kraju i społeczeństwa w swoim przemówieniu, a realizację wyznaczył na lat dziesięć. Polska tak została rozregulowana przez rządy postkomunistów, że potrzeba aż lat 10 na wyprowadzenie Polski na "0".


    Polacy są twardzielami zdolnymi przeżyć, budować i pracować w ekstremalnych warunkach. Mało które społeczeństwo posiada tak silne doświadczenie przetrwania. Mało które społeczeństwo ma tak wysoki poziom ducha i wrażliwości. Przez lata narzucony socjalizm naganem czekisty czy pałą rodzimego ubeka, stopił mężnego Polaka w niewolnika o pańszczyźnianej mentalności, zarażonego czerwoną doktryną jak zarazą, ukrytą teraz w podziemiu, ale ciągle żywą, aktywną, sprawiającą, że jest jeszcze grupa skażona czerwonym wirusem stawiająca pomniki Gierkowi, Jaruzelskiemu czy bolszewikom z 1920 roku, nazywająca stocznię "Solidarności" stocznią im. mordercy Włodzimierza Lenina czy biorąca udział w głosowaniu i oddająca głosy na byłych funkcjonariuszy reżimu.


    Budzi się wielu i powstają grupy oddolnie, w większości młodzieżowe, również stoją za nimi grupy profesorów, naukowców, dziennikarzy i literatów wyrzuconych z obiegu za swoje patriotyczne poglądy, za opozycyjną przeszłość, za racjonalizm i zdrowy rozsądek. Z każdym postępującym dniem będąc w stagnacji, nie kreując żadnych działań, przegrywamy przyszłość naszego narodu i tych ziem, które nazywane są jeszcze Polską.


Andrzej Załęski
Toronto, 5.09.2012

Opublikowano w Teksty
piątek, 31 sierpień 2012 07:54

Parafia św. Mikołaja w Hvidovre

Niedawno ukazała się, nakładem Małej Poligrafii Ojców Redemptorystów w Tuchowie, ciekawa książka autorstwa ks. Władysława Zdunka pt. "Myśli z parafii św. Mikołaja w Hvidovre" – duszpasterza Polonii duńskiej. Jest to wybór tekstów z lat 1996–2012 pisanych specjalnie dla wychodzącego w Kopenhadze kwartalnika "Informator Polski" – czytamy we wstępie napisanym przez Romana Śmigielskiego – wieloletniego przewodniczącego Federacji Organizacji Polskich i Polsko-Duńskich w Danii. Ojciec Władysław jako duszpasterz Polonii jest stałym współpracownikiem kwartalnika i jego teksty znaleźć można prawie w każdym numerze.

Książka ta jest kontynuacją zbioru esejów pt. "Myśli z terenu misyjnego", które ukazały się w wydawnictwie "Informacje Polskiej Misji Katolickiej w Danii" w latach 1976–1992.


Ks. Władysław Zdunek jest dumny z obu swoich ojczyzn: Polski i Danii, a także ze swojego kościoła św. Mikołaja w Hvidovre, w którym od roku 1992 jest proboszczem. Ks. Władysław urodził się 26 marca 1936 roku w Uszwi w województwie krakowskim, 3 lata przed II wojną światową. – Niewiele pamiętam z tego okresu – opowiadał mi podczas naszego ostatniego spotkania. – Moje pierwsze wspomnienia pochodzą z roku 1939. Pamiętam, do naszej miejscowości wkroczyły oddziały niemieckie; strach, płacz, łapanki, wywózki na roboty – głównie młodych ludzi. Wywieźli na roboty przymusowe mojego najstarszego brata. A potem jesień 1941; dużo wojska, samochody, psy, a potem strzały w pobliskich lasach. Niemcy urządzili obławę na rodziny żydowskie ukrywające się w lasach. Dwa dni później obława na tych, którzy pomagali rodzinom żydowskim, dostarczając im jedzenie. Z wieloma innymi hitlerowcy zabrali ojca i osadzili go w więzieniu w Tarnowie. Kiedy wrócił, została ruina z człowieka.
Edukacja młodego Władysława rozpoczęła się w jego rodzinnej Uszwi. Początkowo uczył się zupełnie dobrze. Trochę trudniej było mu w gimnazjum w Brzesku-Okocimiu, do którego chodził codziennie pieszo wiele kilometrów. Nie należał do ZMP i był tam uważany za czarną owcę.
Po maturze zdecydował, że będzie zdawał na prawo na Uniwersytet Jagielloński. Zgłosił się też do szkoły morskiej w Tczewie i Wyższej Szkoły Technologii Żywienia w Częstochowie. Ojciec poprosił go, aby nie szedł zaraz po maturze na studia, lecz pomógł mu w gospodarce. Tak też się stało, a decyzję, co z sobą w przyszłości zrobić, odsunął o rok. Propozycji miał wiele. Starszy brat namawiał go do wstąpienia do tarnowskiego seminarium duchownego. Koledzy radzili mu rozpocząć studia wyższe. Poczuł jednak silne powołanie zakonne. – Matka nic mi na to nie powiedziała – kontynuował o. Władysław – ojciec natomiast zgodził się i szybko dodał, że ten pobożny pomysł pewnie niebawem mi przejdzie.
Potem trafiłem do redemptorystów na Podgórzu. Tam, w oczekiwaniu na rozmowę z przełożonym, poczęstowano mnie posiłkiem. Dostałem cały półmisek wędlin. Trafili w dziesiątkę, bo od śniadania nic nie jadłem. Dostałem też chleb i herbatę i olbrzymie pomidory. To mnie bardzo ujęło.
Od razu pomyślałem, że jeżeli oni tak normalnie podchodzą do ludzi, to są na pewno godni zaufania. Po rozmowie z przełożonym zostałem przyjęty. Kazano mi zgłosić się do klasztoru w Braniewie, do nowicjatu. To był rok 1955.


Przed przyjazdem do Danii, w roku 1976, ukończył studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim uzyskując stopień doktora psychologii wychowawczej. Po przyjeździe do Danii pracował najpierw w Odense jako duszpasterz Polaków i proboszcz w Assens i Nyborgu (1976–1982). Wydatnie wpłynął tam na ożywienie życia religijnego i narodowego. Jednocześnie głosił nauki rekolekcyjne dla polskich kapłanów we Francji, Niemczech, krajach Beneluksu oraz dla wiernych w Danii, Niemczech, Francji i Anglii.


Został następnie, w lipcu 1987 roku, duszpasterzem polskim przy kościele św. Anny na Amager, będąc jednocześnie koordynatorem Polskiej Misji Katolickiej w Danii. Pracując w Amager, włączył się w życie Polonii kopenhaskiej, zostając kapelanem Koła Armii Krajowej oraz kapelanem Samodzielnego Koła Stowarzyszenia Polskich Kombatantów. Był też współzałożycielem Związku Harcerstwa Polskiego w Danii. Obecnie pracuje w kościele św. Mikołaja w Hvidovre (południowe przedmieście Kopenhagi), gdzie jego parafianami są Polacy, Duńczycy, Wietnamczycy oraz 22 inne narodowości. Przy jego parafii powstał Ośrodek Pracy Polonijnej, skupiający głównie młode pokolenie Polaków. Jest przykładem dobrego duszpasterza i wielkiego patrioty.


Tekst i zdjęcia Leszek Wątróbski
Szczecin

Opublikowano w Życie polonijne
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.