Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Jarek - Dzisiaj Halloween, daje Pan dzieciom cukierki?
- Wie Pan co, nasze dzieci są już dorosłe.
- A w dawnych czasach?
- Raczej nie. Wyrośliśmy w innej kulturze i nie celebrujemy tego.
- Gdy dzieci chodziły do szkoły, to przebierały się?
- Tak, dzieci się przebierały, ale staraliśmy się, aby przebierały się w taki sposób, by to nie było zbytnio rażące. W każdym razie dzieci chyba też nie bardzo w tym uczestniczyły. Wychowaliśmy je w bardziej polskich, chrześcijańskich tradycjach. Staraliśmy się to święto raczej ignorować.
Czesław - Obchodzisz Halloween, dajesz dzieciom cukierki?
- Tak, tak, daję cukierki, bo między wronami się mieszka, trzeba krakać, natomiast nie jest to moje święto.
- Nie chodzisz na zabawy halloweenowe?
- Nie, absolutnie nie. Tylko do drzwi czasami się wyjdzie, żeby dzieciaki sąsiadów miały radochę, żeby cię tam palcami nie wskazywali w dzielnicy, że jakiś taki nie do życia człowiek się wprowadził.
- Obce święto?
- Obce, zupełnie, o ile w ogóle można to nazwać świętem. My mamy swoje święto, które się kojarzy zupełnie z czym innym.
Irena - Dzisiaj Halloween, co Pani o tym sądzi, rozdaje Pani cukierki, chodzi na zabawy halloweenowe, czy może dzieci chodzą treat or trick?
- Moje dzieci powyrastały, nie chodzę na zabawy halloweenowe.
- A jak dzieci były w szkole? - Jak były małe, to kilka razy chodziliśmy, potem zapraszaliśmy kolegów do domu i w domu mieli zabawę. W tej chwili, szczerze mówiąc, mieszkam w takiej okolicy, że mało dzieci chodzi, kiedyś kupowałam cukierki, nikt nie przyszedł; dzisiaj chyba muszę coś kupić, bo mam małe dzieci po sąsiedzku.
- Nie zamyka Pani drzwi, nie gasi światła?
- Nie, nie robiłam tego. Co prawda nie mam dekoracji - może to był powód, ale generalnie po mojej uliczce mało dzieci chodziło.
- Podchodzi Pani do tego neutralnie?
- Bardzo neutralnie. Nie obchodzę osobiście, ale nie mam nic przeciwko temu, gdy ktoś inny to robi.
Milan Urban - Mamy dzisiaj Halloween, co Pan sądzi o tym święcie?
- Stupidity! Nie lubię tego!
- A daje Pan dzieciom cukierki?
- No, ja to nie uznaję, to nie jest święto dla katolików, to nie jest w ogóle święto dla chrześcijan.
- Dzieci nie uczestniczyły w tym?
- Czasami córki się przebierały tak dla zabawy; śmiali się z tego.
Witold - Dzisiaj jest tzw. Halloween, co Pan sądzi o tym święcie?
- No, ja nie obchodzę.
- Daje Pan cukierki dzieciom?
- Jak mieliśmy małe wnuki, to jeszcze dawaliśmy, ale nie zawsze.
- Wnuki chodziły?
- Niestety, chodzą, mamy pięcioro, dwóch synów. Byłoby im przykro, gdyby nie poszli, bo inni chodzą, ale my nie przeszliśmy na ten styl, nawet mi się to nie podoba. Teraz gasimy światła i nie otwieramy.
BPS Lake Simcoe Open 2012
Bob Formosa i Jayson Saliba zostali zwycięzcami prestiżowych zawodów Bass Pro Shops Lake Simcoe Open, które odbyły się 20 października 2012 r. Ich wynik to 27,05 lbs, pięć bassów (5,95 lbs największy). Formosa i Saliba wygrali BPS Lake Simcoe Open po raz czwarty i zdobyli nagrodę w pienieżną w wyskości 20 tys. dol. Przegrali natomiast rywalizację o największą rybę - Big Fish. Największego bassa - 7,75 lbs złowił duet Derek Strub i Mike Desforges.
W środę, 24 października, mieliśmy ponownie zaszczyt gościć w parafii Sacred Heart w Guelph księdza Isakowicza-Zaleskiego. Tym razem nasz Gość przybył do Kanady celem zaprezentowania wystawy prac wykonanych przez niepełnosprawnych podopiecznych Fundacji św. Brata Alberta, którą prowadzi.
Spotkanie w Guelph, jak zawsze, rozpoczęło się wspólną modlitwą podczas Mszy Świętej o godzinie 19.00. Po Eucharystii wszyscy udali się do sali parafialnej, gdzie nastąpiło uroczyste otwarcie wystawy. Zebrana Polonia miała okazję obejrzeć film Fundacji na temat prowadzonej przez nią działalności oraz wysłuchać prelekcji Księdza na temat autorów poszczególnych wystawionych prac. Można było również nabyć kalendarze i książki, z których sprzedaży cały dochód przeznaczony jest na rozbudowę ośrodków Fundacji. Jeden z ośrodków przyjmie imię "Dzieci Kresów" na pamiątkę polskich dzieci zamordowanych na Wołyniu.
{gallery}bratalberta{/gallery}
Zebrani mogli również zapoznać się z informacją na temat książek Księdza, które przywiózł ze sobą do Kanady. Szczególnie interesujący był opis najnowszej książki pt. "Ludzie dobrzy jak chleb", w której zawarte są życiorysy i wspomnienia o 75 nieżyjących już osobach, które autor znał osobiście. Wśród nich jest czterech przyjaciół Księdza, którzy tragicznie zginęli w Smoleńsku w 2010: śp. Janusz Kochanowski, rzecznik praw obywatelskich, śp. Janusz Krupski, ojciec siedmiorga dzieci, który znał się z Księdzem przez 30 lat, śp. Janusz Kurtyka, prezes IPN, z którym Ksiądz przyjaźnił się jeszcze w latach studiów, oraz śp. generał Bronisław Kwiatkowski. Wszystkie te osoby były zaangażowane w pomoc niepełnosprawnym.
W książce można również znaleźć wiele informacji na temat Fundacji św. Brata Alberta, kto ją zakładał, jak powstawała i jak się rozwijała. "Wielka panorama przeróżnych postaci z Polski, a także z Niemiec, Norwegii, Szwecji i Australii" – tak określa swoje dzieło ksiądz Isakowicz-Zaleski. Na koniec spotkania ksiądz Isakowicz uroczyście wręczył medal i Nagrodę św. Brata Alberta komendantowi Stowarzyszenia Józefa Piłsudskiego Grzegorzowi Waśniewskiemu za zaangażowanie, wsparcie i pomoc przy organizacji wystawy w Guelph w Kanadzie.
Fundacja im. Brata Alberta obchodzi w tym roku swój 25-letni jubileusz. Powstała dzięki wielu ludziom dobrej woli, dla których pomoc innym jest zwykłą, ludzką rzeczą. Na wzór św. brata Alberta, który porzuciwszy świetlaną przyszłość artysty postanowił całkowicie poświęcić się bezdomnym, opuszczonym i uzależnionym, dla których otworzył domy pomocy, Fundacja dzięki sercom i rękom dobrych ludzi opiekuje się osobami specjalnej troski na terenie całej Polski.
Fundacja wywodzi się ze środowiska sympatyków idei albertyńskiej, którzy z kolei pochodzą z Duszpasterstwa Osób Niepełnosprawnych i wspólnot "Wiara i Światło" z Krakowa, tzw. "Muminki". Powołana została w 1987 roku przez śp. Zofię Tetelowską, śp. inż. Stanisława Pruszyńskiego oraz księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, który obecnie pełni rolę prezesa zarządu. Działania tej organizacji obejmują prowadzenie domów stałego pobytu, domów dziennego pobytu, warsztatów terapii zajęciowej, świetlic terapeutycznych, ośrodków adaptacyjnych, szkół oraz przedszkoli integracyjnych w 28 placówkach dla ponad 1050 podopiecznych. Niepełnosprawni mogą rozwijać się intelektualnie, społecznie, emocjonalnie i duchowo. Organizowane są zajęcia terapeutyczno-rehabilitacyjne, taneczne, muzyczne, rzemieślnicze, modelarskie i artystyczne, dzięki którym podopieczni zdobywają nowe umiejętności i odkrywają własne talenty.
Ważnym elementem działalności Fundacji jest organizowanie spotkań integracyjnych celem propagowania idei integracji społecznej, gdzie nie tylko niepełnosprawni poznają świat wokół nich, ale również pełnosprawni mają szansę poznać osoby upośledzone umysłowo, które żyją wśród nich, kochają tak jak oni i tak jak oni potrzebują zainteresowania, przyjaźni i akceptacji społecznej.
To piękna, wzniosła, a jednocześnie bardzo ludzka inicjatywa. Nie brakuje ani potrzebujących, ani niosących pomoc. Zawsze jednak potrzebne są środki na realizację założonych celów. Fundacja jest organizacją pozarządową "non-profit" i utrzymuje się z kwest, subwencji oraz darowizn. Bez ludzi dobrej woli, którzy wspierają ją finansowo, nie mogłaby istnieć. Dlatego tak ważne jest, abyśmy również zaangażowali się w pomoc dla tej szczytnej inicjatywy i złożyli dar serca.
W sobotę, 27 października, można będzie uczestniczyć w otwarciu wystawy prac podopiecznych Fundacji w Burlington w sali ZNPwK przy 2316 Fairview St o godzinie 18.00, a w niedzielę, 28 października, o godz.17.00 w Domu ZNPwK przy 71 Judson St., gdzie można będzie wesprzeć działania Fundacji Brata Alberta poprzez zakup książek i kalendarzy.
Można również wpłacać darowizny na podane konto: (dla zagranicy) SWIFT (BIC): PKOPPLPW IBAN: PL2112404533111 1000054282421
Powinno się być jak chleb,
Który dla wszystkich leży na stole,
Z którego każdy może kęs
dla siebie ukroić
I nakarmić się, jeśli jest głodny
św. Brat Albert
Barbara Rode
Większość rodziców prędzej czy później zauważa, że ich dziecko kłamie. Przyczyn tego może być wiele. Jedną z nich jest to, że dzieci uczą się kłamać przede wszystkim od dorosłych. Przyjrzyjmy się kilku, dosyć powszechnym sytuacjom:
1. Matka zapytana przez znajomą, czy podoba się jej nowa sukienka, odpowiada twierdząco, żeby po chwili, gdy jest już sama, stwierdzić: Okropna ta sukienka, ale po co mam sprawiać jej przykrość, skoro tak się z niej cieszy? Przecież nie powiem jej, że wygląda beznadziejnie.
2. Ojciec, który usłyszał od znajomych, że wybierają się z wizytą, zaprasza ich gorąco: Zapraszamy serdecznie, będzie nam bardzo miło. A później narzeka głośno: Znowu chcą do nas przyjść! Pokrzyżowali nam wszystkie plany! Mam ich dosyć, my tak często do nich nie chodzimy...
3. Mama w obecności córki kupiła sobie nowe ubranie. Przed powrotem do domu prosi ją: Wiesz co, nie mówmy o tym tacie, po co ma się denerwować. Dzisiaj to schowamy, a pokażemy mu kiedy indziej.
Profesor psychologii, Gail Heyman, poszukiwał odpowiedzi na pytanie, jak często rodzice okłamują dzieci. W tym celu przeprowadził dwa niezależnie badania. W pierwszym badał okłamywanie dzieci po to, aby uzyskać oczekiwane zachowanie ("jak nie wypijesz mleka, to wypadną ci wszystkie zęby"), w drugim, kłamanie w celu uszczęśliwienia dziecka ("jesteś najmądrzejszy z całej klasy"). Wyniki okazały się zaskakujące. Rodzice kłamią notorycznie, nawet wtedy, kiedy nie ma takiej potrzeby. Czy nie powinno nas to zastanowić?
A małe dziecko ma do rodziców, dziadków i innych bliskich bezgraniczne zaufanie. Jeśli zauważa, że oni nie zawsze mówią prawdę, wyciąga ze swoich obserwacji wnioski: "Dorośli kłamią. Mogę ich naśladować". Jeżeli przy tym słyszy usprawiedliwienia typu: "Nie powinno się kłamać, ale czasem jest to konieczne", to szybko przyjmuje tę zasadę i stosuje ją później na własną rękę. Kłamie w sytuacjach, w których, wg jego przekonania, jest to usprawiedliwione. Zaczyna też wtedy okłamywać nas.
Kiedy dzieci najczęściej decydują, że kłamstwo jest konieczne? Najczęstsze motywy to:
• lęk przed karą (krzykiem, biciem, gderaniem),
• uwolnienie się od obowiązków,
• uwolnienie się od opieki, szczególnie w przypadku nadopiekuńczych rodziców,
• potrzeba zwrócenia na siebie uwagi, akceptacji (np. eksponuje swoje zalety, których w rzeczywistości nie ma),
• żeby stać się przedmiotem współczucia,
• żeby ukryć, zamaskować swoje cechy, których inni nie akceptują.
Wymienione wyżej motywy kłamstw mają na celu zaspokojenie potrzeb dziecka, ochronę jego interesów. Nie wyrządzają one jednak najczęściej nikomu niczego złego. Bywają jednak poważniejsze kłamstwa, stanowiące duży problem wychowawczy, czyli takie, które krzywdzą innych. Dziecko np. zrzuca winę na kogoś innego, chcąc obronić siebie, kłamliwie obwinia jakąś osobę tylko po to, aby jej dokuczyć, czy oszukuje tylko po to, aby zezłościć rodziców. Zanim zareagujemy, powinniśmy umieć ocenić wagę problemu, z którym mamy do czynienia. Bezwzględna zasada, którą trzeba dziecku zawsze przekazywać, to: aby nigdy nikogo poprzez swoje kłamstwo nie skrzywdziło. Od tej zasady nigdy, w żadnej sytuacji nie powinno odstępować.
Jak sprawić, aby dziecko nie kłamało? Oto kilka podpowiedzi:
• po pierwsze, dawajmy dziecku dobry przykład. Pamiętajmy, że rodzina nie może być miejscem, w którym każdy każdego oszukuje. I tu nie chodzi o to, żeby dziecko nie słyszało kłamstw, ale o to, żeby ich po prostu nie było.
• po drugie, wpajajmy mu od najmłodszych lat właściwe oceny moralne i system wartości. Dziecko nie powinno słyszeć w domu wyrazów uznania dla cwaniactwa, oszustwa, tzw. zaradności życiowej osiąganej kosztem łamania zasad moralnych.
• po trzecie, zastanówmy się, może stawiamy dziecku zbyt wysokie wymagania, którym nie może sprostać, może karzemy je zbyt surowo? Pamiętajmy, że dzieci, które wychowywane są zbyt rygorystycznie, prawie zawsze kłamią.
• po czwarte, nigdy nie wolno nam zawieść zaufania dziecka. Jeśli np. zwierzy się nam i powie prawdę na swój temat, nigdy tej prawdy nie wykorzystujmy przeciwko niemu. Dziecko musi mieć niezachwiane przekonanie, że rodzice zawsze mu pomogą, że będą starali się je zrozumieć.
• po piąte, jeśli dziecko nie obdarza zaufaniem obcych osób, bo np. miało przykre doświadczenia z kontaktów z nimi lub z jakichś powodów nie może powiedzieć prawdy, skłaniajmy je, aby nie mówiło nic lub stwierdzało: "Nie mogę/nie chcę powiedzieć".
Ks. Maliński powiedział kiedyś takie słowa: "Trzeba mądrze, czyli roztropnie uczyć dzieci prawdomówności. Nie każdemu ma się mówić każdą prawdę: »Nie każdy ma prawo do twojej prawdy. Są kręgi wtajemniczenia. Jest krąg najbliższy, który ma prawo największe do twojej prawdy. To rodzice. Potem rodzeństwo. Potem krąg przyjaciół. Potem krąg znajomych. Wreszcie krąg nieznajomych. I na końcu – krąg podejrzanych«.
To nie tak łatwo dziecku wytłumaczyć. Jednak ten trud musi być podjęty, bo nie można z dziecka robić naiwniaka, którego każdy może nabrać, naciągnąć, wykorzystać, zmanipulować. To nie chodzi o to, żeby wytwarzać psychozę strachu przed drugim człowiekiem, ale poczucie własnej godności, godności drugiego człowieka".
B. Drozd - psycholog
Mississauga
Zakończyliśmy Rejs Wagnera cz. 5
Napisane przez Zbigniew Turkiewicz
Jacht "Zjawa IV" przycumował w Great Yarmouth na rzece Yare przy South Quay, w niewielkiej odległości od Mission Quay, miejsca, do którego 2 września 1939 roku Władysław Wagner doprowadził "Zjawę III". I tak to opisał w swojej książce "By the Sun and Stars":
Kapitan portu, W. Sutton, już czekał i wręczył mi telegram z konsulatu w Londynie z poleceniem zakończenia podróży i pozostawienia Zjawy III w Wielkiej Brytanii
Przez całą podróż w mojej książce pokładowej gromadziłem wpisy urzędników wszystkich portów, gdy do nich zawijałem i je opuszczałem. Wpis kpt. Suttona był unikalny:
"Jacht żaglowy Zjawa III przybył do Great Yarmouth 2 września 1939 roku w drodze do Gdyni, do Polski. Z powodu wybuchu wojny między Niemcami i Polską dnia 1 września 1939 roku Zjawa III otrzymała polecenie Polskiego Konsula Generalnego pozostania w Anglii."
I zapewne zrozpaczony dopisał:
Najbardziej nieoczekiwany koniec rejsu Zjaw.
Skąd mógł wiedzieć, że to się tak wszystko potoczy...
• • •
Miasteczko Great Yarmouth leży nad rzeką, która, na końcowym trzykilometrowym odcinku, płynie równolegle do brzegu morza, tworząc wąski, piaszczysty cypel wypełniony dziś plażami, niewielkimi hotelikami i nastrojowymi uliczkami, przypominającymi raczej Włochy niż południowo-wschodnią Anglię. Tłoczno tam było 5 września roku 2012 z powodu nadzwyczajnej, słonecznej i ciepłej pogody panującej, ku zdumieniu mieszkańców miasteczka, na wschodnim wybrzeżu od kilku dni. Tradycyjnie powinno być deszczowo albo mgliście.
Pogodę z Kanady przywiozłem do Anglii dzień wcześniej, we wtorek, 4 września. Zatrzymałem się u Jurka Knabe w jego domu w północno-zachodniej części Londynu i natychmiast zostałem wprzęgnięty do obierania 60 cebul i chyba tyle samo główek czasnku. Niebawem miał tu dotrzeć Tomek Mazur, najlepszy polski kucharz w Londynie, który przygotowywał poczęstunek na jutro dla załogi "Zjawy IV", dla gości, którzy przybędą na uroczystość, i "żeby jeszcze na drogę zostało". Tomek jest żeglarzem, harcerzem, podróżnikiem, fotografem, znakomitym kucharzem i niezwykłym gawędziarzem.
Kpt. Jurek Knabe, wieloletni komandor "Yacht Club of Poland" w Londynie, w sprawie uroczystości w Great Yarmouth trzymał rękę na pulsie, już tam był wcześniej, wszystko gdzie trzeba pouzgadniał, w polskiej ambasadzie w Londynie – również. Pozostawało otwarte pytanie, kto doceni wagę wydarzenia. Dotychczas różnie bywało. Jurek był komandorem "Wagner Sailing Rally 2012" na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, które zorganizowały polonijne kluby żeglarskie z Kanady i USA. Był organizatorem uroczystości wagnerowskiej 8 lipca w Gdyni, gdy przy Centrum Wychowania Morskiego ZHP odsłonięta została tablica pamiątkowa. Teraz przygotował scenariusz przywitania i pożegnania "Zjawy IV" w Great Yarmouth. Sporo tego.
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8092#sigProIdb6f69da73a
1. Nr"Bllman2" - Herold Miasta - Uroczystość w Great Yarmouth
2. Nr 5211 - Plakat Rejsu Wagnera wędruje do biura Pani Mer Great Yarmouth,
3. Nr 5989 - Załoga Zjawy IV w oczekiwaniu na rozkaz "Żagle staw"
4. Nr 6550 - Obok pierwszej tablicy w Alei Polskiego Żeglarstwa - Rodzina Wladysłwa Wagnera
5. Nr 6651 - 15 wrzesnia 2012, Gdynia - przywitanie Zjawy IV
6. Nr 6727 - Prezydent Gdyni i Rodzina Wladysława Wagnera
7. Nr 6796 - Nasza załoga
8. Nr 6867 - Kwiaty dla kapitana Władysława Wagnera od naszego kapitana
Cebule obrałem, czosnek też, Tomek zdążył z pichceniem, Jurek dokonał cudu, pakując nas trzech (w tym Tomka, o którym wspomniałem, że jest najlepszym z kucharzy...) oraz cały poczęstunek i stół do swojego samochodu wielkości "malucha". Zmieścił i dowiózł nas na miejsce. Mimo że kierownicę miał po prawej stronie.
Uroczystość zaczęła się zgodnie z planem, punktualnie o godzinie 12.00.
Najpierw pojawił się, ubrany w czerwony surdut, Town Crier – Herold Miasta Great Yarmouth. Ogromnym dzwonem, który – wydawało się – z trudem podnosi, wydzwonił trzykrotnie sygnał, po czym donośnym głosem wezwał marynarza Władysława Wagnera, przez chwilę jakby wyczekiwał, aż się ów marynarz pojawi, ale widząc bezskuteczność wołania, głośno opowiedział historię wielkiego rejsu polskiego żeglarza.
Wzdłuż burty "Zjawy IV" ustawili się polscy harcerze, obok studenci miejscowej szkoły Rybołówstwa Morskiego z profesorami, żeglarze-skauci i całkiem spora grupka gapiów.
Jest pani mer miasta Great Yarmouth, przybyli dyplomaci z polskiej ambasady w Londynie wraz z konsulem generalnym, panem Ireneuszem Truszkowskim, członkowie "Yacht Club of Poland" z Londynu.
Kiedy ucichło śpiewne wołanie herolda, głos zabrała pani mer miasta. Na początku przywitała polskiego konsula i załogę jachtu, a potem odczytała, adresowany do uczestników tego rejsu, list od Mabel Wagner, żony Władysława. Wiktor Wieczorek, załogant "Zjawy IV", przeczytał końcowy fragment książki Władysława Wagnera "By the Sun and Stars" oraz zapis z "Dziennika portowego Great Yarmouth".
Dokończenie podróży i powrót do kraju dokona się na ZJAWIE IV na polecenie obecnego konsula generalnego RP w Londynie. Wydaje je osobiście i wręcza naszemu kapitanowi wygrawerowane na mosiężnej tabliczce:
"ZJAWA IV wyrusza z Great Yarmouth, aby w imieniu
WŁADYSŁAWA WAGNERA
symbolicznie powrócić do
Ojczyzny, po wokółziemskim rejsie trzech ZJAW 1932–1939.
Pomyślnych wiatrów w drodze do Gdyni, portu macierzystego wszystkich ZJAW!
Ireneusz Truszkowski
Konsul Generalny RP w Londynie
5 września 2012 roku"
Tabliczkę umocowaliśmy w mesie "Zjawy IV".
• • •
Zaczęło się jak u Poręby:
"Gdyby ktoś zapytał: Stary, czy masz czas?/ Potrzebuję do załogi jakąś nową twarz...".
Propozycja udziału w tym rejsie przyprawiła mnie o zawrót głowy. Już sam fakt, że do tego rejsu doszło, że Wielki Rejs Wagnera nie tylko zostanie symbolicznie zakończony, ale dokona tego harcerski jacht "Zjawa IV", wydawał mi się nadzwyczajnym wydarzeniem, o jakim Władysław Wagner na pewno nie odważył się marzyć. Tak to oceniła Mabel Wagner, żona Władka, gdy powiadomiłem ją o tym rejsie i o moim w nim uczestnictwie: cieszyła się razem ze mną.
Wychodzimy na "wysokiej wodzie" o drugiej w nocy, gdy dotychczasowy przypływ nagle zmienił kierunek; na Morze Północne wypływamy z prądem rzeki. Zaczyna kołysać, niektórzy już to czują. Mnie – duma nie pozwala. Rzeka Yare wpada do Morza Północnego w południowej jego części. Odległość z Great Yarmouth do ujścia rzeki Elby, czyli początku Kanału Kilońskiego, wynosi 360 mil morskich, tędy najbliżej do Polski. Władek spodziewał się odbyć tę drogę w ciągu dziesięciu dni, może dwóch tygodni; huczne byłyby jego dwudzieste siódme urodziny, wypadały 17 września. My musimy dotrzeć do Gdyni 15 września.
I tak oto realizuje się moje marzenie, a może i Władka Wagnera...
Jestem w załodze "Zjawy IV". W harcerskiej załodze na harcerskim jachcie. Starszy pan pośród harcerzy. W podziale na wachty kapitan wyznacza mnie na pierwszego oficera, który z urzędu przejmuje wachtę pierwszą.
Większość piętnastoosobowej załogi "Zjawy IV" stanowią harcerze z 22. Warszawskiego Szczepu "Watra" Związku Hacerstwa Rzeczypospolitej z ich komendantem, hm. Kamilem Wojciechowskim. Jest wśród nas ich komendant Chorągwi Warszawskiej, hm. Andrzej Jaworski. Są też harcerki z Białegostoku, z tamtejszej drużyny "Czemu by nie" im. Władysława Wagnera, pełne entuzjazmu, świetne żeglarki; w trzecim dniu rejsu podmienią je warszawiacy.
Załoga dzieli się na trzy wachty: pierwsza, zwana nawigacyjną, rozpoczyna się o godzinie 0.00 pierwszego dnia rejsu i trwa do 4.00 nad ranem. Następna, od 4.00 do ósmej rano, trzecia do południa, a kolejne dwie, czyli pierwsza i druga, każda po dwie godziny i o czwartej po południu cykl czterogodzinny zaczyna się od nowa; wszystko po to, aby w innym czasie wypadła nocna wachta. Ktoś to wymyślił przed wiekami i rzeczywiście ma to sens.
Drugą wachtę prowadzi Magda Głownia, jest zarazem drugim oficerem. Widać u niej doświadczenie żeglarskie i zamiłowanie do porządku: kiedy przejmuje ode mnie wachtę, wszystko skrupulatnie sprawdza, szczególnie kambuz. W jej wachcie jest Wiktor Wieczorek, który postanowił napisać piosenkę o tym wszystkim, o naszym rejsie i o Wagnerze, o wszystkich Zjawach, czwartej też. I napisał, premierowego i jedynego (chociaż kto to wie?...) wykonania słuchaliśmy w ostatnią noc.
Trzecim oficerem i zarazem bosmanem jachtu jest Mateusz Leszczyński, drużynowy żeglarskiej drużyny z Mławy. Od początku oceniam go bardzo wysoko, taki bosman w rejsie morskim to skarb; zaskakuje mnie informacją, że na "Zjawie IV" jest już od czterech tygodni, a to jego pierwszy morski rejs.
W mojej wachcie, liczącej pięć osób, jest jeszcze jeden nieco starszawy jegomość... no, nie aż tak jak ja. Piotr Fedorowicz, ojciec dwóch już ponad dwudziestoletnich chłopaków, harcerzy z 22. Szczepu – Michała i Adama, którzy dotarli do nas w ramach wymiany części załogi w trzecim dniu rejsu. Spóźnili się, bo dopiero co wrócili z medycznej wyprawy na Ukrainę. To była ich tradycyjna wyprawa, w której lekarze i sanitariusze niosą lekarską pomoc mieszkańcom najbardziej zapomnianych polskich wiosek na Kresach. Michał i Adam odpowiednio do tego przygotowani, jeżdżą na te wyprawy już od lat, po całej wschodniej Europie. Jako wolontariusze oczywiście. Podobnie ofiarny jest Piotr, ich ojciec. Podczas wacht, szczególnie nocnych, gdy czas wlecze się powoli, słuchałem niezwykłych opowieści o ojcu i jego dwóch synach.
Z czasem okazuje się, że nie tylko oni. W tradycji 22. Szczepu jest jeszcze gromadzenie paczek i wyjazdy przed Bożym Narodzeniem do Polaków, zamieszkujących "zapomniane miejsca" na Litwie, Łotwie, Ukrainie i nawet w Rosji. Opowiadali mi, jak tam trafiają, jak przynoszą kawałeczek Polski ludziom, którzy myśleli, że Polska już o nich nie pamięta, i jak radują ich wspomnienia polską kolędą.
Ale nie tylko to zachwyciło mnie w tej młodzieży. Są wykształceni, niektórzy kończyli już studia, inni zaczynali. Przyszli lekarze, rolnicy, meteorolodzy, itp...
Atmosfera w załodze wspaniała. Przez te 11 dni rejsu na jachcie nie było żadnego konfliktu, nigdy nie padło nieparlamentarne słowo, mimo że dzisiaj jest to w modzie, jeśli chce się być wyraźnym w towarzystwie. Nikt nie palił. Na jachcie nie było kropli alkoholu, a jedynie pewien starszy pan przemycił w bagażu piersióweczkę, z którą się jednak nigdy nie ujawnił i zakopał ją ze wstydem na dnie żeglarskiego worka. Widocznie tak można, chociaż moi koledzy żeglarze nie uwierzą.
Z niezwykłej szkoły wywodzi się nasz 23-letni kapitan. Przed każdym rozkazem wyjaśnia i sprawdza, czy został dobrze zrozumiany. Polecenia wydaje półgłosem i wszyscy go słyszą. Żadnego wrzasku, tak charakterystycznego dla polskiej szkoły żeglarskiej "w moich czasach". Dwukrotnie należała mi się bura. Raz podczas cumowania w Vlieland, a drugi raz coś tam schrzaniłem w Księdze Pokładowej. Ja bym zrugał. A on skwitował to krótkim: "nie szkodzi, drugim razem wyjdzie".
Morze Północne nie cieszy się wśród żeglarzy zbyt dobrą sławą, jest raczej niespokojne, a ciepłe dni, jak te teraz, zdarzają się tutaj pewnie tylko polskim żeglarzom. Władek też miał fart, fragment morza po którym żeglujemy, przepłynął w sierpniu 32 roku, niedaleko stąd, z duńskiego portu Aalborg, wysłał do domu pierwszą wiadomość: " Dobra pogoda. Planuję dotrzeć do Calais, Francja." Pewnie bał się przyznać, co zamierza. Lokalizujemy na mapie porty, do ktorych wpływał. Najbliższy to holenderski Gravenhagen (był tu 29 sierpnia 1932 roku), dalej na południe belgijska Ostenda i francuska Dunkierka. Za bardzo na południe, nie mamy czasu na ponowne odwiedziny. W ogóle mało czasu: przy zaskakująco, jak na Morze Północne, słabych wiatrach "Zjawa IV" rozwija szybkość nie większą niż pięć węzłów. Od Great Yarmouth pogoda nam sprzyja, za dnia wychodzimy na pokład w krótkich portkach, część załogi wyleguje się w słoneczku. Jest cudnie, płyniemy pod wszystkimi, bardzo już wysłużonymi ale pięknie się prezentującymi żaglami; to nasi przyjaciele i mają swoje imiona: pierwszy z przodu Kliwer, tuż za nim Fok, a na głównym maszcie największy, na imię mu Grotżagiel. Tylny maszt niesie podobny do Grota ale mniejszy, temu na imię Bezan. Skad te nazwy? Jeden Pan Bóg wie, całe szczęście, że nie ma ich więcej, bo nazywałyby się, na przyklad: Grotstensztaksel albo jeszcze piekniej – Sterstensztaksel. Od lat marzy mi się dwumasztowy jacht: kecz lub kuter, ale pod warunkiem, że będzie na nim nie więcej niż pięć żagli. A właściwie cztery wystarczą. Na moim "Odyseuszu" są dwa i obaj jesteśmy zadowoleni.
Do holenderskiego portu Vlieland weszliśmy za sprawą Asi, żeglarki z trzeciej wachty, która podczas refowania żagla potknęła się i padła na pokład hamując czołem na metalowej listwie. Port był przeuroczy, stały w nim stare żaglowce towarowe, przerobione na pasażersko-wyprawowe; jeden z nich, przy którym burtą cumowaliśmy, odpływał niebawem z gromadą ludzi na... Grenlandię.
Jedyny lekarz na wyspie, anastezjolog, pięknie Asię zacerował, a ponieważ zabrało to trochę czasu, przy okazji rzuciliśmy okiem na miasteczko, w którym było mniej ludzi niż rowerów. Było tam czyściutko, żadnych samochodów, serdeczni ludzie i nie kołysało. Na morze powróciliśmy przed wieczorem.
Gdyby Wagner nie zatrzymał się w Great Yarmouth i o wybuchu wojny by nie wiedział, wpakowałby się w łapy niemieckiej kriegsmarine i o naszych trzech żeglarzach, Władku Wagnerze, Dawidzie Walshu i "Blue" wszelki ślad by zaginął. Niemcy na "Zjawę III" nie weszli. Za to teraz im się udało – weszli na "Zjawę IV". Wiem, że nie jest to powód do dumy, tym bardziej, że zdarzyło się to na mojej wachcie o drugiej w nocy. Nie mogliśmy odmówić przyjęcia na pokład dwóch marynarzy z niemieckiej straży wybrzeża.
Wyłonili się obok nas z mroków nocy, oświetlili silnym reflektorem i wywołali przez radio. Płynęliśmy na silniku, prawidłowo, pomiędzy dwoma torami wodnymi, na których dziesiątki statków oczekiwało na poranne pozwolenie wejścia do Kanału Kilońskiego. Nasz jacht, maleńki w porównaniu do tych kolosów, wydał im się bezradny i może zagubiony. Desantowali dziarsko we dwóch z bardzo szybkiej łodzi, mieli groźne miny i pierwsze ich pytanie brzmiało czy wiemy gdzie się znajdujemy i czy mamy otwarty chart, czyli morską mapę tego rejonu. Kiedy okazało się, że naprawdę wiemy i w dodatku znamy przepisy, mimo to postanowili nam pomóc przejść przez tą statkową gęstwinę, a dyspozycje otrzymywali przez radio od kogoś, kto wpatrywał się w ekran radaru. Mieli z tym sporo kłopotów, a my – sporo zabawy. Wreszcie doszli do wniosku, że najlepiej wyprowadzić nas poza tory wodne i spędzili z nami conajmniej godzinę. Trzeba było jakoś wykorzystać ten czas: opowiedziałem im więc historię rejsu Wagnera. Zrobiła wrażenie, nie znali podobnego przypadku w historii niemieckiego żeglarstwa. Tylko to nazwisko... Nie mogli sobie przypomnieć skąd je znali. W prezencie dostali broszurki o wokółziemskim rejsie polskiego zeglarza, Władysława Wagnera w języku angielskim.
Kanał Kiloński w całości leży na terenie Niemiec, zaczyna się i kończy śluzami, które chronią go przed morską falą, ma 80 mil długości i jest wystarczająco szeroki aby mogły się minąć dwa duże morskie statki. Podpatrzmy, co o tym pisał w swoim dzienniku nasz kpitan, Piotr Cichy:
Niedziela, 9.IX
Dobrze się stało, że nie czekaliśmy, bo sensowny wiatr przyszedł dopiero po kilkunastu godzinach ciszy, nad ranem. Ale i tak dla nas było to za późno, bo już płynęliśmy w górę Elby, gdzie halsowanie, bo tego wymagał wiatr, było dla nas niemożliwe. Około godziny 17 dotarliśmy do śluzy w Brunsbüttel. Po krótkim oczekiwaniu przepłynęliśmy na drugą stronę i trzeba było znaleźć miejsce do zacumowania, ponieważ nocą ruch jachtów w Kanale jest zabroniony. Port jachtowy był za ciasny i gęsto zastawiony. Według locji można cumować też przy jednym z nabrzeży miejskich, około kilometra na wschód od śluzy. Rzeczywiście, stało tam kilka jachtów. Niestety, bandery niemieckie. Może narodowość nie ma znaczenia, a żeglarze wszystkich krajów powinni być dla siebie braćmi, ale faktem jest, że Niemcy cumowali w dość dużych odległościach od siebie, a na prośbę, żeby się trochę pozsuwali do siebie, albo pozwolono nam stanąć burta w burtę do jednego z nich, odpowiedzieli, że "tam, po drugiej stronie kanału macie miejsce". Jakieś nabrzeże tam było widać, tu nas nie chcieli, popłynęliśmy więc na drugą stronę. A może oni nie byli niemili, może tam naprawdę jest kolejne nabrzeże jachtowe… Po zacumowaniu nasze nadzieje się rozwiały. Nabrzeże należało do portu handlowego i nawet obok była brama wjazdowa z elektroniczną bramką. Szczęśliwie brama była otwarta, a my nie znaleźliśmy żadnego z pracowników portu. Kapitan jedynego cumującego tam holownika powiedział, że możemy zostać, bo tam nigdy nikt nie cumuje. Wobec tego zostaliśmy.
Kanał Kiloński
Poniedziałek, 10.IX
Noc minęła bez problemów, nikt nas nie niepokoił, poza statkiem, który zacumował w pobliżu (czyżby pierwszy od wieków?), z czego jednak nic nie wynikło. Rano nadszedł czas pożegnania części załogi. Bus z Polski tuż przed śniadaniem przywiózł kilka osób ze szczepu z Zalesia Górnego, żeby wymienić ich z Białostoczanami. Schodzący z trudem i bólem opuścili pokład Zjawy, ale niestety znów nie było czasu na rozczulanie się. Szybki ształunek bagaży i odpływamy, bo do zachodu musimy przepłynąć prawie 50 mil Kanału. Nawet szkolenie nowej załogi wypadło przeprowadzić już w drodze. A żegluga przez Kanał… Jak to w kanale – wąski pas wody i często wymijające nas statki. Co dobre, to udało się wykorzystać czas na załatanie powoli przecierających się w kilku miejscach żagli, oraz gruntowne wypłukanie całego pokładu z soli.
Bałtyk przywitał nas niewielką falą i lekkim zachodnim wiatrem. Słowem – sielanka. Tylko pogoda-radio, już w jezyku polskim, psuło humory informacją, że w ciagu najbliższych dwunastu godzin dmuchnie mocniej, sztormowo i że trzeba uważać. Ale my sie nie boimy!
Ściągam od kapitana kolejny jego zapis:
Środa, 12.IX
Za nami kolejna przyjemna noc. Ale ten Bałtyk nas rozpieszczał. Stabilny wiatr z zachodu popychał nas spacerowym krokiem na północ od Rugii, a później dalej na wschód. Bez żadnych problemów przemierzamy kolejne mile. W mesie cały dzień trwają rozmowy o Wagnerze, których głównym motorem napędowym jest oczywiście Zbyszek. Krótko mówiąc wakacje, połączone z niezwykle ciekawą lekcją historii żeglarstwa polskiego. Również poznajemy ze szczegółami przebieg lutowych uroczystości odsłonięcia tablicy poświęconej Wagnerowi na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, na Karaibach.
Prawda jest taka, że to nie ja imponowałem młodzieży. To Wagner. Prezentacja jego Rejsu, pomyślana jako propozycja gry planszowej lub nawet komputerowej, w formie piętnastostronicowego opracowania pt."Kalendarium Władysława Wagnera 1932–1939" powstała na podstawie jego książki "By the Sun and Stars". Na pierwszych ośmiu stronach opowiedziałem o rejsie Wagnera w formie tabelarycznej, gdzie obok daty wydarzenia jest miejsce, czyli port i kraj do ktorego zawinął, krótki opis wydarzeń pomiedzy poprzednim i obecnym portem i rubryka do uzupełnienia danych współrzędnych geograficznych. Na następnych stronach jest mapa świata, na której należało nanieść odwiedzone przez Wagnera porty, a dalej umieściłem rysunki przedstawiające trzy Zjawy, pierwszą na początku Rejsu i po każdej przebudowie, drugą, zbudowaną w Panamie i trzecią, którą Wagner zaprojektował i zbudował w Ekwadorze. Trzy kopie "Kalendarium" otrzymały wachty i wszyscy byli po uszy zajęci Wagnerem. Potrzebny był jedynie mój komentarz, jakaś opowiastka o Wagnerze, o jego przygodach, o załogantach. Oni pytali, wiec opowiadałem.
Ten wielokrotnie zapowiadany sztorm dopadł nas na progu domu. Dmuchnęło z Zatoki Gdańskiej, gdy minęliśmy Hel. Siła wiatru urosła nagle do 9 w skali Beauforta, fala podniosła się wyraźnie i "Zjawa IV" ruszyła jak rączy koń. Najwyraźniej bardzo jej się to podobało. Kapitanowi mniej. Polecił refować żagle i wspomóc je motorem. I wcale nie było łatwo. Ale ta młodzież jakby na to cały czas czekała, śmiali się kiedy fala zamoczyła ich do pasa, wznosili radosne okrzyki, gdy wynosiło Zjawę ponad falami i raptem zapadała w dolinę i ryła nosem w kolejna falę. Cała załoga była na pokładzie, zmieniali się przy sterze – każdy chciał poznać smak sztormowania, co na "Zjawie IV" wcale nie jest łatwe, bo to nie tylko ster decyduje o kursie, ale najczęściej fala, która spycha jacht z wyznaczonej drogi. Ten króciutki jedenodzienny sztorm, był jak prezent od morza. I od Trójmiasta do którego szczęśliwie dopływaliśmy.
Był Władysław Wagner na tej "Zjawie IV" z harcerską młodzieżą, która dała mu szansę: mógł zakończyć swój rejs w Gdyni. Tak jak chciał.
Czułem, że był z nami, tak jak wtedy, 21 stycznia tego roku gdy na Trellis Bay i nad jego domem na Bellamy Cay rozległ się, grany na jego cześć, polski hymn.
Wzruszenie z tamtego wydarzenia powtórzyło się w Basenie Gen. Zaruskiego, w Gdyni. Była sobota, 15 września 2012 roku, dochodziła godzina druga. Usłyszałem i za chwilę zobaczyłem orkiestrę marynarki wojennej, tłum ludzi, szpalery harcerzy i marynarzy, mnóstwo polskich flag.
Harcerski jacht "Zjawa IV" kończył Wokółziemski Rejs Władysława Wagnera.
• • •
Ci wszyscy wspaniali ludzie, którzy uhonorowali swoją obecnością Uroczystość Symblicznego Zakończenia Wokółziemskiego rejsu Władysława Wagnera reprezentowali tamtych, sprzed lat, którzy powrotu Wagnera nie doczekali. Któż by go witał? Na pewno Prezydent Gdyni i Naczelnik Harcerstwa. Przybyliby na to pywitanie Prezes Polskiego Związku Żeglarskiego, byłaby – jak i teraz – Rodzina Władysława, witaliby go harcerze, żeglarze, marynarze i na pewno orkiestra Polskiej Marynarki Wojennej, wykonująca Hymn Morza.
Tylko jedno z wydarzeń mogło mieć miejsce teraz, a wówczas raczej nie. To otwarcie Alei Polskiego Żeglarstwa, które rozpoczyna tablica z napisem "Kpt.Władysław Wagner..."
Zbigniew Turkiewicz
Gdynia – Toronto, wrzesień 2012
Kia rio 2013 Środek teleportacji
Napisane przez Sobiesław Kwaśnicki
Lubię auta, cieszą mnie samochody, jednocześnie zdaję sobie sprawę i całkiem dobrze toleruję sytuację, kiedy komuś samochód po prostu zwisa. Samochód jest samochód, sztuk jeden, ważne, żeby jeździło, nie psuło się, nie zaprzątało uwagi – taki "przezroczysty" środek transportu. Ma nas sprawnie "teleportować" z miejsca A do B – najlepiej przy jak najmniejszym naszym udziale.
Dla tego typu szczytem marzeń jest samochód wyposażony w służbowego kierowcę...
Wspominam o tym dlatego, że dzisiaj pozwolę sobie napisać – proszę się nie obrażać – o aucie marki auto, czyli trzeciej już generacji samochodów kia rio – kiedyś reklamowanych w Toronto jako najtańszy samochód na rynku, którego cena zaczynała się poniżej 10 tys. dol. Czasy te minęły bezpowrotnie, dzisiaj kia to auto dojrzałe i jednak nieco droższe.
Trzecie pokolenia rio pojawiło się na rynku w 2001 roku jako kombi, czyli hatchback, rok później dołączył do tego modelu sedan, czyli limuzyna.
Było to o tyle dziwne, że zazwyczaj sedan sprzedaje się lepiej w każ-dym modelu i on to wydaje się być bardziej oczywistym wyborem na wejście. Tak czy owak, i jeden, i drugi rodzaj nadwozia sprzedaje się dobrze i obecnie w niczym nie przypomina brzydkiego kaczątka pierwszej generacji. Co nie dziwi, bo kia to efekt kreski byłego projektanta Audi Petera Schreyera.
I taki właśnie piękny kawałek metalu i plastyku możemy mieć już za 13.895 dol. (model 2013).
Przejedźmy się jednak autem rok starszym – 2012 EX z ręczną skrzynią zmiany biegów.
16-calowe koła to w tym wypadku wyposażenie podstawowe, kierownica nachylana i wysuwana, szyberdach, sterowane głosowo stereo wyposażone w 6 głośników, automatyczne światła drogowe i kamera do cofania.
Standardowe wyposażenie modelu LX to klimatyzacja, światła przeciwmgielne, podgrzewane siedzenia przednie, tempotakt (cruisecontrol), zdalne otwieranie i możliwość podłączenia Bluetooth.
Na EX trzeba było wysupłać w 2012 roku 17.195, w 2013 roku za gotówkę można ten model dostać już za 16.529, zero finansowania na 60 miesięcy plus 500 dol. cashback. Jeszcze lepsze warunki dostanie się dzisiaj na modele 2012, które schodzą z placu.
Główna nowość w modelach rocznik 2013 to Lx+Eco – pierwszy subcompact na kontynencie z technologią stop/start – kiedy auto zatrzymuje się, silnk automatycznie jest wyłączany.
Jeśli jesteśmy upośledzeni i nie czerpiemy przyjemności z ręcznej zmiany biegów, auto będzie nas słono kosztowało – bo 1200 dol. dodatkowo. Będzie to jednak coraz bardziej standardowa sześciobiegówka. Nadal jednak, jeśli ktoś z niewielkiej maszyny spalinowej modeli rio chce wykrzesać nieco ikry, powinien zdecydować się na pojazd z ręczną zmianą biegów.
Również sześciobiegowa przekładnia jest precyzyjna – biegi wchodzą lekko, a sprzęgło bardzo wybaczające; mimo że punkt "brania" dokładnie zdefiniowany i wyczuwalny.
Zdaniem niektórych, byłby to nawet dobry samochód, by zacząć uczyć juniora czy żonę, jak machać biegami. Jedyny mankament to położenie dźwigni zmiany biegów – zbyt bardzo do tyłu, co sprawia, że czwórka i szóstka może wbić nam łokieć w siedzenie.
Wracając do silnika – z czterech cylindrów o łącznej pojemności 1,6 litra – wyciśnięto aż 136 koni, a maksymalny moment zamachowy uzyskiwany jest przy 4850 obrotach na minutę.
Z kanadyjskich ustaleń oficjalnych wynika, że rio pali po mieście 6,6 litra na sto, a po szosie 4,9 litra, jednak należy oczekiwać, że są to raczej teoretyczne ustalenia i wiele zależy – zwłaszcza przy ręcznej przekładni – od dynamiki jazdy.
Przy prędkościach autostradowych – samochód jest średnio głośny – co nikogo nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę klasę auta. Na 6. biegu przy 100 km/h silnik ma 2600 obrotów na minutę.
Jeśli komuś rio wyda się sztywny na autostradzie, to jednak będzie zadowolony na zakrętach z zawieszenia tego subcompaktu. Nie ma żadnego wrażenia pływania karoserii, co można się dopatrzyć choćby w hyundaiu accencie.
16-calowe koła świetnie się prezentują, a obszerne wnętrze i wygodne fotele czynią z rio całkiem sensowne auto na codzienne dojazdy; pojemny bagażnik otwierany również od środka – 387 litrów w przypadku sedana i 425 litrów w przypadku kombi – pozwala załadować spore zakupy nawet dla wielodzietnej rodziny.
Czy ja bym taki samochód kupił? Tak, rio to wspaniały wózek do jeżdżenia, zwłaszcza w warunkach miejskich. Jak to mówią Anglicy, nie jest to coś żeby zaraz o tym pisać w listach do mamy, ale też nie jest to coś, co będzie spędzało sen z powiek i zmuszało do uzupełniania szkliwa na zębach.
Nie ma co narzekać, auta z roku na rok robią się coraz lepsze i coraz bardziej niezawodne – pozwala na to współczesna technologia – głównie komputerowa – ta użyta podczas projektowania, i ta zastosowana do kontrolowania pracy żywotnych podzespołów.
O czym zapewnia
Wasz Sobiesław
Spadek po dalekim krewnym – skutki podatkowe na gruncie polskiego prawa podatkowego
Napisane przez Monika Skrzypek-Paliwoda
Przedstawiam Państwu kolejny artykuł z cyklu "Powroty". Do tej pory w jego ramach ukazały się następujące artykuły: "Obywatelstwo polskie dla dzieci urodzonych w Kanadzie", "Polskie dokumenty tożsamości", "Rozwód w Kanadzie i jego skutki prawne w Polsce", "Jak nabyć spadek w Polsce – zasady dziedziczenia", "Zachowek – ochrona osób najbliższych przed pominięciem w testamencie", "Jak nabyć własność nieruchomości w Polsce, nie będąc jej właścicielem – instytucja zasiedzenia", "Podział majątku małżonków po rozwodzie – według prawa polskiego", "Testament w Polsce – jak sporządzić ważny dokument", "Ustalenie ojcostwa dziecka – według prawa polskiego", "Obowiązek alimentacyjny wobec dziecka – według prawa polskiego", "Darowizna w Polsce – czyli jak skutecznie przekazać majątek najbliższym za życia", "Dział spadku – według prawa polskiego", "Podatek od spadków i darowizn w Polsce", "Obowiązki alimentacyjne między byłymi małżonkami", "Kontakty z dzieckiem po rozwodzie według prawa polskiego", "Zapis windykacyjny – nowy sposób rozporządzania majątkiem po śmierci", "Sposoby uniknięcia zapłaty zachowku – w świetle polskiego prawa spadkowego", "Odrzucenie spadku jako sposób na uniknięcie długów spadkowych", "Konto bankowe w Polsce – co się z nim dzieje po naszej śmierci?" oraz "Intercyza w Polsce jako sposób na uniknięcie długów współmałżonka".
W dzisiejszym artykule omówię skutki podatkowe otrzymania spadku od dalekiego krewnego lub osoby obcej na gruncie polskich przepisów podatkowych.
Nabycie w drodze spadku rzeczy lub praw majątkowych wykonywanych na terytorium Polski podlega co do zasady opodatkowaniu podatkiem od spadków i darowizn. Wysokość podatku zależy od stopnia pokrewieństwa ze spadkodawcą. Tylko najbliższa rodzina, po spełnieniu prawem wymaganych warunków, jest zwolniona z podatku. W Polsce wyodrębnione zostały trzy grupy podatkowe.
Dalecy krewni i osoby obce względem spadkodawcy należą do trzeciej grupy podatkowej. Tu obciążenia podatkowe są najwyższe i wynoszą odpowiednio 12 proc., 16 proc. lub 20 proc.
Podatek naliczany jest według skali od nadwyżki podstawy opodatkowania ponad kwotę wolną od podatku. Dla nabywców zaliczanych do trzeciej grupy podatkowej kwota wolna wynosi 4902 zł. Do wartości rzeczy nabytych od tej samej osoby dolicza się wartość rzeczy wcześniej nabytych od tej samej osoby w ciągu 5 lat.
W podatku od spadków i darowizn podatnik jednak sam nie dokonuje obliczenia podatku. Podatnik ma obowiązek jedynie złożyć zeznanie podatkowe na druku SD-3 w terminie miesiąca od dnia powstania obowiązku podatkowego. Przeważnie jest to upływ 1 miesiąca od dnia uprawomocnienia się orzeczenia o stwierdzeniu nabycia spadku lub od rejestracji aktu poświadczenia dziedziczenia.
W składanym zeznaniu podatnik określa osobę spadkodawcy i nabyty majątek. Na tej podstawie naczelnik urzędu skarbowego wyda decyzję, w której określi wysokość podatku. Termin płatności podatku wynosi 14 dni od doręczenia decyzji spadkobiercy.
Należy pamiętać, iż podstawę opodatkowania będzie stanowiła czysta wartość spadku, tj. po potrąceniu długów i ciężarów. Wartość spadku określa się na podstawie stanu z dnia nabycia i cen rynkowych z dnia powstania obowiązku podatkowego.
Do długów i ciężarów spadkowych zalicza się m.in. obowiązek wykonania polecenia lub zapisu, koszty leczenia i opieki w czasie ostatniej choroby spadkodawcy (gdy nie były pokryte z jego majątku), koszty pogrzebu spadkodawcy łącznie z nagrobkiem (jeśli nie zostały pokryte z zasiłku pogrzebowego, lub majątku spadkodawcy), koszty postępowania spadkowego, wynagrodzenie wykonawcy testamentu, wypłaty z tytułu zachowku lub inne określone w przepisach prawa cywilnego.
Wartość przedmiotów spadkowych określa sam spadkodawca, urząd skarbowy przyjmuje tak podaną wartość pod warunkiem, iż odpowiada ona wartości rynkowej. Wartość tę ustala się na podstawie przeciętnych cen stosowanych w obrocie rzeczami tego samego rodzaju i gatunku z dnia powstania obowiązku podatkowego.
Możliwe jest jednak indywidualne wskazanie cech danego przedmiotu wpływających na zmniejszenie jego wartości, np. gdy dana nieruchomość jest bardzo stara, nieremontowana od wielu lat, ma utrudniony dostęp do drogi publicznej lub uciążliwe sąsiedztwo.
Gdy organ podatkowy nie akceptuje wskazanej w zeznaniu wyceny wezwie spadkodawcę do jej podwyższenia i poda przedział cenowy istniejący na rynku dla danej rzeczy.
Jeżeli nabywca nie dokona korekty wskazanej wartości, naczelnik urzędu skarbowego zatrudni rzeczoznawcę, który wykona wycenę odziedziczonej rzeczy. Gdy wartość wskazana przez rzeczoznawcę będzie znacząco różnić się od wskazanej w zeznaniu, koszty wyceny poniesie spadkobierca.
Istnieje jednak sytuacja, gdy spadkobierca z III grupy podatkowej może być zwolniony z podatku. Następuje to w przypadku, gdy spadkobierca nabył dom lub mieszkanie od osoby, nad którą sprawował opiekę, na podstawie pisemnej umowy z podpisem notarialnie poświadczonym, przez co najmniej dwa lata od dnia poświadczenia podpisu przez notariusza.
Nie wlicza się w tej sytuacji do podstawy opodatkowania czystej wartości nieruchomości do łącznej wysokości nieprzekraczającej 110 m kw. powierzchni użytkowej. Podatnik taki jest zwolniony z opodatkowania pod warunkiem nieposiadania własnego mieszkania własnościowego, komunalnego lub nawet umowy najmu (chyba że przekaże go dzieciom, wnukom, Skarbowi Państwa lub gminie).
Nabywca taki musi w ciągu 1 miesiąca złożyć zeznanie SD-3 i wskazać w nim informacje o majątku, jednocześnie w uwagach do zeznania musi poinformować naczelnika urzędu skarbowego, iż zamierza skorzystać ze zwolnienia w ramach ulgi mieszkaniowej. Jeśli wszystkie warunki zostaną spełnione, naczelnik urzędu skarbowego wyda decyzję, w której przyzna ulgę.
Aby nie stracić zwolnienia musi on zamieszkać w odziedziczonym lokalu i nie można dokonać jego zbycia w ciągu 5 lat od dnia złożenia zeznania lub od dnia zamieszkania w nabytym lokalu – gdy przed złożeniem zeznania w nim nie mieszkał (musi to nastąpić w ciągu roku od dnia złożenia zeznania).
Fakt zamieszkania w danym lokalu musi być potwierdzony zameldowaniem na pobyt stały.
Nabywając spadek, należy więc pamiętać o konieczności rozliczenia z urzędem skarbowym, jednak umiejętne stosowanie przepisów prawa lub skorzystanie z pomocy adwokata pozwoli w niektórych przypadkach uniknąć zapłaty podatku i pozwoli w pełni cieszyć się odziedziczonym majątkiem.
Monika Skrzypek-Paliwoda
adwokat
reprezentująca w całym kraju sprawy Polaków powracających do Ojczyzny,
prowadząca Kancelarię Adwokacką
w Polsce
Mimo działań mających za zadanie zastraszyć Polaków i zniechęcić do udziału w Marszu Niepodległości, przygotowania patriotów idą pełną parą. Frekwencja może być nawet większa niż w latach ubiegłych. Jak obecne władze zapobiegną wizycie zamaskowanych terrorystów z Niemiec?
Czy media będą oskarżać (!) uczestników marszu o skandowanie haseł "Bóg, Honor, Ojczyzna" (jakby to były jakieś "zakazane piosenki" okresu okupacji faszystowskiej)? W Polsce i w wielu innych krajach trwa wmawianie narodom haseł "wolność, równość, braterstwo". Pod tymi właśnie sztandarami kroczy na przykład "Kolorowa Niepodległa". Niestety, wolność, równość, braterstwo jest jak fałszywy pieniądz, nic niewart lub wart tyle co obligacje po krachu giełdowym. Polska i niemal już cały świat upada moralnie i... gospodarczo, do czego przyczyniają się fałszywe, wyżej wymienione ideały. Odbudowa Rzeczypospolitej rozpocznie się po chirurgicznym usunięciu fałszywych haseł i ich sponsorów-propagatorów. Jak zegarek szwajcarski społeczeństwo musi mieć odpowiedni precyzyjny mechanizm funkcjonowania, aby wskazówki zawsze wskazywały na dobro, pokój, sprawiedliwość, szanse rozwoju...
Paul Ryan, rzeczowy kandydat!
Wyścig o fotel prezydencki Stanów Zjednoczonych zbliża się do finału. Bardzo łatwo zauważyć można stronniczość poszczególnych redaktorów zadających pytania (i odpowiedzi!) w debatach telewizyjnych bądź w wywiadach z kandydatami. Podczas wywiadu telewizyjnego kandydat do fotela wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych – Paul Ryan – odpowiadał na zadawane przez reportera pytania, ale gdy reporter, chcąc zapewne nadać wywiadowi negatywny ton bądź zdezorientować Ryana, przedstawił pytanie, w które wkomponowana była odpowiedź, na tym zakończył się wywiad, gdyż Paul Ryan zwrócił uwagę reporterowi, że wmawia mu słowa, które nie zostały wypowiedziane.
Reporter: "To państwo (Stany Zjednoczone), ma problem z bronią?
Ryan: "To państwo ma problem przestępczości!"
Reporter: "Czy to nie jest problem broni?"
Ryan: "Nie! Nawet Obama nie proponował nowych przepisów prawnych. Mamy wystarczająco... potrzeba je tylko konsekwentnie egzekwować. Najlepszym sposobem walki z wszelaką przestępczością jest nauczenie społeczeństwa dobrego charakteru, dyscypliny, cywilizacji..."
Reporter: "Można to osiągnąć za pomocą obniżenia podatków!..."
Ryan: "To dziwne, bo to jest wciskanie w moje usta słów, których nie wypowiedziałem..."
Koniec wywiadu.
Tydzień temu rozmawialiśmy o tym, że między innymi, oprócz zakupów nieruchomości, pomagasz często zaprojektować i wybudować dom dla swoich klientów. Jak taki proces przebiega?
Sam proces wybudowania domu dla kogoś, kto to już to robił, nie jest aż tak skomplikowany, natomiast robienie tego na własną rękę może być bardzo ryzykowne i KOSZTOWNE.
Ale zanim zaczniemy budować wymarzony dom, najpierw musimy mieć miejsce, w którym będziemy go stawiać. Czyli działkę budowlaną. Jak wiadomo, dziś znalezienie pustej działki w mieście pomału zaczyna być prawie niemożliwe.
Najczęściej musimy kupić stary dom, by go zburzyć lub rozbudować. Często na tym etapie – czyli wyborze miejsca – popełniamy największy błąd. Często, by "zmniejszyć" koszty całej inwestycji, idziemy na kompromis i wybieramy tańszą, ale za to gorszą lokalizację. Zapominając, że trzy najważniejsze składniki przy zakupie (lub budowie) domu to – lokalizacja, lokalizacja i jeszcze raz lokalizacja.
Widzę często ludzi, którzy kupili działkę w słabej okolicy i wybudowali tam największy i najładniejszy dom w nadziei, że to sprzedadzą z zyskiem. Liczą oni na to, że ceny okolicy szybko pójdą w górę, jak pojawi się tam "custom home".
Są dwa powiedzenia. Jedna jaskółka wiosny nie czyni i często nawet jeden, dwa czy trzy nowe domy wcale nie muszą spowodować wzrostu cen w okolicy. Drugie stwierdzenie jest takie, że lepiej mieć mniejszy i tańszy dom w dobrej okolicy niż najlepszy w słabej. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego. Więc wybór miejsca jest jedną z najważniejszych decyzji.
Następna sprawa to projekt. Jest to, moim zdaniem, następny etap, w którym popełnianych jest najwięcej błędów. Większość potencjalnych inwestorów traktuje projekt i usługi architekta jako zło konieczne. Potrzebny jest ktoś, kto by narysował plany, które potrzebne są, by zacząć budowę. Jak to zrobić, by było to tanio? Kto by tam chciał płacić za jakiś papier poważne pieniądze? Najlepiej w ogóle wziąć jakiś pomysł z gazety czy od buildera i po prostu przerobić i dostosować do miejsca. Może znajdę jakiegoś kreślarza?
To jest niestety typowe podejście – dlatego wiele "custom homes" przypomina typowe domy na przedmieściach – i rzadko naprawdę domy są przemyślane i dostosowane do indywidualnych potrzeb.
Oczywiście cudów się nie wymyśli, ale dobry i przemyślany projekt, po pierwsze, może spowodować oszczędności już w samej fazie budowania, ale również będzie dawał nam więcej satysfakcji na co dzień i zwykle się znacznie lepiej sprzedaje niż typowy klocek.
Lepiej nie oszczędzać na projekcie, łatwiej jest zaoszczędzić, wybierając płytki czy drewniane podłogi.
Sam proces projektowy trwa kilka miesięcy i tu nie warto się spieszyć, gdyż decyzje projektowe mają bezpośredni wpływ na efekt całościowy. Ja zwykle sugeruję przeznaczyć na to do trzech miesięcy. W tym czasie architekt nie tylko wymyśla koncepcję, ale również przygotowuje tak zwane "working drawings" – czyli rysunki, które pójdą do miasta do zatwierdzenia. W tym też czasie rysunki są zwykle sprawdzane przez inżyniera strukturalnego oraz robione są rysunki robocze pod system ogrzewczo-chłodzący (HVAC).
Jak rysunki są już gotowe do złożenia do miasta, następuje proces zatwierdzania. Wniosek o "permit" składa się w urzędzie miejskim (building department) i koszt jest zwykle wyliczany jako 1 proc. przewidywanych kosztów budowy. Niektóre miasta mają swoje własne typowe stawki kosztów budowy, na podstawie których dokonywane są obliczenia. Inne miasta polegają na deklaracji aplikanta co do przewidywanych kosztów.
Niestety, w zależności od miasta dalszy proces może przebiegać zupełnie inaczej. To znaczy każde miasto ma inną szybkość, z jaką pracują tam urzędnicy. Niestety, najgorszym miastem, moim zdaniem, jest Mississauga. Na drugim miejscu jest Etobicoke. W Mississaudze jest tak rozbudowana biurokracja, że proces zatwierdzania projektów przebiega często w nieskończoność. Są oczywiście wyjątki od reguły, ale zamiast zwykle deklarowanych przy składaniu 2 – 4 tygodni, najczęściej są to 2 – 4 miesiące. Jeśli do tego nasz projekt zlokalizowany jest poniżej QEW, to sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej. W tym rejonie wymagany jest najczęściej dodatkowy etap, zanim "building permit" zostanie wydany. Jest to tak zwany "site plan approval".
Są to wstępne rysunki pokazujące, jak nasz proponowany dom ma wyglądać (rzuty i elewacje) oraz bardzo szczegółowa mapka lokalizacyjna pokazująca, jak nasz dom będzie osadzony na działce. Ten proces łatwo może wydłużyć nasze oczekiwanie o następne dwa miesiące (w Mississaudze) plus niestety ostatnio drastycznie zdrożał i wynosi około 4500 dol., kiedy do niedawna była to 1/3 tej sumy.
Miastem, w którym załatwia się projekty szybko i sprawnie, jest Oakville. O ile w Mississaudze wszystkie zmiany muszą być składane ponownie jako rewizje, które urzędnik zobaczy, jak będzie miał czas czy ochotę, to w Oakville wszelkie zmiany są zwykle dyskutowane z "planexaminatorem" na miejscu i często wystarczy wrysować zmianę przy nim i postawić inicjał. Tak to powinno wyglądać. Wstyd dla Mississaugi! Urzędnicy sprawiają tu wrażenie, jakby pracowali za karę!
Jeszcze łatwiej proces ten może przebiegać poza miastem. Zwykle urzędy w Caledon czy Halton Hills są bardzo sprawne i przychylne nowym podaniom. Ostatnio załatwiałem pozwolenie w Haliburton i tam wszystko było zatwierdzone w ciągu 10 dni! Brawo!
Koszty pracy architektów różnią się znacznie i mogą wynosić od 5000 do 50.000 dol. za projekt. Jest to sprawa umowna i zwykle wielu architektów czy projektantów bazuje na stawce dolarowej od stopy projektowanego domu. W całości kosztów budowy opłata ta jest naprawdę znikoma, ale jak wspomniałem, dobry projekt podnosi wartość domu.
Jak już złożymy projekt do miasta i wiemy, że mamy kilka tygodni, zanim zostanie on zatwierdzony, warto zastanowić się, jak chcemy zorganizować samą budowę.
Jak wspominałem tydzień temu, w naszym środowisku mamy wielu bardzo dobrych kontraktorów, którzy często budują albo dla siebie, albo na zlecenie, i warto z ich pomocy skorzystać. Jeśli jednak ktoś chce to robić na własną rękę, to wówczas mogą zacząć się tak zwane "schody".
Wiadomo, że każdy dom składa się z bardzo dużej liczby zróżnicowanych elementów i sam proces budowy jest rozbity na różne etapy. Często musimy zacząć od wyburzenia starego domu, następnie wykopy, fundamenty, ściany piwniczne, dreny, izolacja, zasypanie wykopów, "framing".... itd. Dla kogoś, kto wie, co robi, to proste, dla nowicjuszy to ciężka nauka, która kosztuje. A koszty za poszczególne elementy od jednego subkontraktora do drugiego potrafią się różnić bardzo znacznie. Często podwykonawcy, widząc, że właściciel chce wybudować swój własny dom i nie ma jeszcze doświadczenia, są bezlitośni i zawyżają stawki. Na początku, kiedy zaczynamy budowę i nie mamy doświadczenia, pieniądze idą bardzo szybko i może się okazać, że budżet jest znacznie przekroczony i zabraknie pieniędzy na prace wykończeniowe.
Wielu "budujących", by uniknąć takiej sytuacji, próbuje zatrudnić kontraktora, podpisując kontrakt na całość budowy wraz z elementami wykończeniowymi. Jest to oczywiście dobry pomysł, ale też jest tu wiele kruczków. Po pierwsze, by to zrobić, należy doskonale orientować się w szczegółach, czego chcemy. Na etapie wstępnym, czyli wykopów, ""framingu"", czy nawet elewacji jest to jeszcze dosyć proste, ale kiedy przychodzi do prac wykończeniowych, mogą być spore problemy. Wiadomo, że kontraktor nie chce stracić na budowie, dlatego będzie szukał oszczędności, gdziekolwiek jest to możliwe. Tańsze materiały, tańsze okna, płytki, dach itd. Właściciel często musi zgadzać się na takie materiały czy rozwiązania, jakie mu proponuje budowniczy, albo dopłacać za lepsze. Powoduje to ciągły stres i częste nieporozumienia.
Moim zdaniem, znacznie lepszym rozwiązaniem jest zatrudnienie głównego wykonawcy, któremu jest płacone ustalone z góry "management fee". Jest to czasami ustalona suma, ale najczęściej jest to procent od kosztów budowy i materiałów. Jest to oczywiście umowna suma, ale najczęściej jest to zakres od 10 do 20 proc. Jak to pracuje i dlaczego jest to moim zdaniem lepsze rozwiązanie? Otóż po pierwsze mamy lepszą kontrolę nad tym, ile płacimy za poszczególne etapy, na każdym możemy poprosić naszego menedżera o kilka wycen od różnych subkontraktorów. Sami też możemy dla porównania uzyskać podobne wyceny. To samo dotyczy materiałów wykończeniowych. Możemy wybierać to, co jest najtańsze, albo to, co jest najlepsze i najbardziej dla nas pożądane. Nie musimy się obawiać, jak w poprzednim rozwiązaniu, że kontraktor zmusza nas do tego, co jest korzystne dla niego, a nie dla nas.
Wszelkie oszczędności, które wynikną ze znalezienia okazyjnych materiałów albo tańszych wykonawców, pozostają w naszej kieszeni. Jest jeszcze jedna zaleta – jeśli okaże się, że menedżer nie spełnia naszych oczekiwań albo nie jest do końca uczciwy – łatwiej jest taki związek zakończyć niż w przypadku, kiedy mamy wykonawcę na całość za ustaloną cenę. Znacznie trudniej jest wówczas znaleźć chętnego do zakończenia budowy.
Jest to obszerny temat i jeśli to Państwa interesuje, to możemy go kontynuować za tydzień.
Powiem w co warto inwestować i na co zwracać uwagę wykańczając dom!
Maciek Czapliński
Mississauga
905-278-0007