farolwebad1

A+ A A-
Inne działy

Inne działy

Kategorie potomne

Okładki

Okładki (362)

Na pierwszych stronach naszego tygodnika.  W poprzednich wydaniach Gońca.

Zobacz artykuły...
Poczta Gońca

Poczta Gońca (382)

Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.

Zobacz artykuły...
poniedziałek, 12 listopad 2012 08:13

Policyjna prowokacja

Napisane przez
piątek, 09 listopad 2012 22:40

Poselski Punkt Konsultacyjny w Kanadzie

Napisane przez

agorskiPodczas mojego niedawnego pobytu w Kanadzie wyraziłem wolę i gotowość utworzenia w tym kraju, najlepiej w Mississaudze, gdzie jest największe skupisko Polaków, odpowiednika filii biura poselskiego dla lepszego kontaktu z kanadyjską Polonią. Otrzymałem już dwie opinie prawne z Biura Analiz Sejmowych Kancelarii Sejmu, które mówią wyraźnie, że istnieje formalna możliwość powołania przez posła poza granicami Rzeczypospolitej Polskiej Poselskiego Punktu Konsultacyjnego, "mającego na celu ułatwienie kontaktu Polonii z posłem". Jest to tym bardziej zasadne, że jako członek Komisji Łączności z Polakami za Granicą mam zadanie opiekowania się Polonią kanadyjską i chcę dobrze reprezentować interesy tej Polonii.


Moje prawo jako posła na Sejm RP do reprezentowania Polonii wynika z samej Konstytucji RP, która stwierdza w art. 104, że "posłowie są przedstawicielami Narodu", a nie swoich wyborców czy mieszkańców okręgu wyborczego, z którego uzyskali mandat. Taka definicja implikuje konsekwencje zarówno dla wyborców (prawo do czynnego prawa wyborczego mają Polacy żyjący lub czasowo przebywający poza granicami Polski, jeśli posiadają obywatelstwo polskie) oraz dla posłów, których mandat ma charakter "wolny". Mandat wolny jest pochodną koncepcji zwierzchnictwa narodu jako suwerena i opiera się na założeniu, że przedstawiciel (poseł, senator) reprezentuje cały naród, a zatem także tych jego przedstawicieli, których los rzucił poza granice Polski, również tych Polaków, którzy nie posiadają w danej chwili polskiego obywatelstwa i praw wyborczych.


Należy pamiętać, że za granicą tworzy się stałe obwody głosowania dla obywateli polskich przebywających za granicą (w ostatnich wyborach było ich 268). Obwody te wchodzą w skład okręgu wyborczego właściwego dla dzielnicy Śródmieście miasta stołecznego Warszawy. Dlatego posłowie wybierani w Warszawie, w okręgu 19, na których mogą głosować przedstawiciele Polonii, mają dodatkowy powód, by utrzymywać kontakty z wyborcami oddającymi swój głos i przebywającymi poza granicami kraju. Nie skutkuje to jednak dodatkowymi uprawnieniami dla tych posłów.
Poseł nie może utworzyć typowego biura poselskiego "w obwodach zagranicznych", gdyż nie przewiduje takiej możliwości ustawa z dnia 9 maja 1996 r. o wykonywaniu mandatu posła i senatora. Przepisy ustawy nie dopuszczają także możliwości wydatkowania za granicą środków przeznaczonych na obsługę pracy posła (z wyjątkiem oficjalnych delegacji zagranicznych), ani refinansowania wydatków przeznaczonych na ewentualną działalność poselską poza granicami kraju ze środków Kancelarii Sejmu. Jednak w świetle przepisów prawa polskiego nic nie stoi na przeszkodzie, aby Poselski Punkt Konsultacyjny został zorganizowany we współpracy z miejscowymi organizacjami polonijnymi, a obsługą interesantów zajmowali się miejscowi wolontariusze.


Jak pisze w opinii radca prawny Kancelarii Sejmu, "sposób, w jaki poseł zorganizuje punkt konsultacyjny utworzony w celu ułatwienia kontaktu przedstawicieli Polonii z parlamentarzystami w państwie trzecim, podlegać będzie przepisom właściwym dla tego państwa m.in. pod kątem zasad prowadzenia wolontariatu czy ewentualnej odpowiedzialności za wynajmowany lokal". Jednak o przestrzeganie miejscowego prawa powinna zadbać organizacja polonijna, która podejmie się współpracy z posłem. Poseł zaś jedynie ze środków prywatnych może pokrywać koszty tej współpracy (o ile kosztów wynikających z tej współpracy nie weźmie na siebie ta organizacja lub osoby trzecie, zamieszkałe na terytorium danego kraju). Należy przy tym podkreślić, że – jak wynika z opinii radcy prawnego – Poselski Punkt Konsultacyjny nie będzie formalną filią biura poselskiego, która może być utworzona tylko na terytorium RP.


Mam nadzieję, że znajdę partnerów instytucjonalnych i wolontariuszy w Kanadzie, przy współpracy z którymi uda mi się uruchomić w przyszłym roku Poselski Punkt Konsultacyjny w "kraju klonowego liścia".


Artur Górski

piątek, 09 listopad 2012 22:24

Psycholog radzi: Wartości to podstawa

Napisane przez

wielodzietniOd początku mieliśmy problemy córką. Już jako dziecko była marudna i nieposłuszna. Gdy miała 12 lat, urodził się nasz młodszy syn. Przyznaję, że byliśmy nim bardzo zaabsorbowani i zaniedbaliśmy ją wtedy trochę. Córka opuściła się w lekcjach, wagarowała, wracała późno do domu, przebywała w złym towarzystwie, a my jakoś nie byliśmy w stanie ogarnąć tej całej, zagmatwanej sytuacji. Jak córka miała 17 lat, w grę zaczął wchodzić alkohol i narkotyki. Zaczęły się awantury o wszystko, znikanie na noce, a z domu zaczęły ginąć te przedmioty, które mogła sprzedać. Wtedy dopiero dotarło do nas, że przegraliśmy i zawiedliśmy na całej linii. Patrycja jakimś cudem skończyła szkołę średnią, ale tylko dzięki pchaniu na siłę i korepetycjom. Po jakimś czasie jednak wyprowadziła się od nas i zamieszkała z jakimś podejrzanym, dużo starszym od niej mężczyzną. Od znajomych wiemy, że spróbowała wtedy wszystkiego, nawet prostytucji. Córka teraz ma 21 lat i dobrowolnie poddała się leczeniu odwykowemu. Wychodzi powolutku na prostą i próbuje nadrobić to, co straciła. My jako rodzice już zrozumieliśmy, że przegapiliśmy ten okres, gdy nasze dziecko głośno wołało o pomoc. Czasu już nie wrócimy, żałujemy tego bardzo, ale mamy też młodszego syna i chcielibyśmy uniknąć z nim tego, co przeżyliśmy z naszą córką. Tylko tak naprawdę to nie za bardzo wiemy, co powinniśmy w sobie zmienić. (...) Zatroskana matka

Niełatwa jest dzisiaj rola i rodziców, i dzieci. Otaczający nas świat bardzo się zmienił. Dzieci najczęściej w domu słyszą coś innego, niż pokazuje telewizja, radio czy Internet. Z jednej strony, są one zanurzone w kulturze gloryfikującej seks i przemoc, z drugiej, odczuwają presję, żeby być lubianymi przez kolegów i odnosić sukcesy w szkole. Rola rodziców też jest trudna. Nie wystarczy kochać dzieci, żeby wyrosły na osoby zrównoważone i odpowiedzialne. Oczywiście wszystkie dzieci potrzebują miłości, jednak muszą też nauczyć się, jak radzić sobie ze sprzecznymi informacjami, które docierają do nich poza domem rodzinnym. Dzisiejsze dzieci bardziej niż kiedykolwiek wcześniej potrzebują jasnego systemu wartości, które nauczą je samokontroli i pozwolą dokonywać właściwych wyborów. Muszą przede wszystkim nauczyć się odróżniać dobro od zła.


Każde dziecko musi wiedzieć dokładnie, kim jest i w co wierzy. Kiedy nas nie będzie w pobliżu, to wartości będą dla niego mapą, do której będzie mogło zajrzeć, żeby wiedzieć, jaką pójść drogą. Im silniejsze będzie miało zasady, tym lepiej będzie sobie radzić w każdej sytuacji. Będzie pewne siebie, będzie mogło samo ocenić swoje zachowanie czy dokonywane wybory. Kiedy uda mu się postąpić zgodnie z wpojonymi mu przekonaniami, będzie z siebie dumne. Kiedy pogwałci swój system wartości, będzie wiedzieć, że zrobiło błąd i będzie umiało go naprawić.


Aby przekazać dzieciom jakiś system dobrych wartości, to najpierw trzeba go samemu mieć. Niektórzy rodzice są świadomi zasad, jakimi kierują się w życiu, inni, sami zagubieni, nie wiedzą, co mają przekazać swoim pociechom. Brak wyraźnie określonych zasad to błąd, który naprawdę należy naprawić.
A co ty byś chciał przekazać swoim dzieciom? Czy może najbardziej cenisz sobie wykształcenie, pracowitość, grzeczność i uczciwość? A może traktowanie innych ludzi z szacunkiem, dobrocią i czułością? A może po prostu najważniejsza wg ciebie jest wiara i zasady moralne, które za nią idą? Pomyśl, jakie wartości chcesz wpoić swoim dzieciom, i reaguj, gdy ich zachowanie jest z nimi sprzeczne. Ale pamiętaj też, że najlepszym sposobem, aby nauczyć dziecko, co jest dobre, a co złe, jest dawanie mu dobrego przykładu. Ono czuje się zgubione, jeśli np. prawisz kazania o uczciwości, a sam nieuczciwie postępujesz, czy jeśli przeklinasz, ale oczekujesz, że ono nie będzie używać tzw. brzydkich słów. Jeśli jesteś rodzicem, kontroluj swoje postępowanie. Bądź przykładem życia zgodnego z zasadami. Dzieci naśladują rodziców. Jeśli nie podoba ci się coś w zachowaniu dziecka, to najpierw uczciwie zastanów się, czy nie nauczyło się tego od ciebie.
Zainteresowania, zajęcia i idole twojego dziecka powiedzą ci najwięcej o systemie jego wartości dziecka. A więc zastanów się:
* jakie programy telewizyjne ogląda,
* jakiej słucha muzyki,
* jakie plakaty wiszą w jego pokoju,
* jakie ogląda filmy,
* jak się ubiera, maluje, a może tatuuje,
* jacy są jego: ulubieni aktorzy, piosenkarze, sportowcy, przyjaciele,
* co robi poza szkołą,
* co kolekcjonuje.
Odpowiedzi na te pytania odzwierciedlają wartości twojego dziecka. Pomyśl, czy są one zgodne z tymi, jakie ty wyznajesz?
Kiedy twoje dziecko boryka się z jakimś problemem, to nie wystarczy go pocieszyć, pokazać mu, jak rozwiązać tę konkretną sytuację. Ono musi rozumieć, dlaczego jako rodzic chcesz, żeby postępowało w taki, a nie inny sposób. Trzeba mu to zawsze wyraźnie wytłumaczyć. W ten sposób, kiedy szuka rozwiązania swoich problemów, nauczy się kierować wartościami. Jeśli nie posiądzie tej umiejętności, będzie kierować się w życiu w oparciu o to, co np. jest przyjemne czy zapewni mu nagrodę lub pozwoli uniknąć kary. A to czasem może sprowadzić je na manowce. Oczywiście kary i nagrody są nieodłączną częścią naszego życia, ale naprawdę nie zastąpią wartości. Dziecko musi chcieć postępować właściwie nawet wtedy, gdy nie otrzyma za to nagrody i nawet jeśli sądzi, że nieposłuszeństwo się mu upiecze.
Pamiętajmy, jeżeli jako rodzice, przekażemy dzieciom dobre moralne drogowskazy, to przeprowadzą je one bezpiecznie przez życie.

 

B. Drozd - psycholog

piątek, 09 listopad 2012 19:54

Elantra 2013 - 99,99 procent perfekcji

Napisane przez

mwalitkoOd kiedy Hyundai kojarzył się w Kanadzie z samochodami jakości tylko odrobinę lepszej od tych produkowanych w ZSRS, minęło ładnych kilkadziesiąt lat. W tym czasie, nowe modele firmy skutecznie zmyły gorzki smak złej jakości, jaki pozostawił po sobie model pony.
Dzisiaj Hyundai to dobra jakościowo alternatywa dla toyoty, hondy i innych "japończyków".
Zresztą modele tej koreańskiej firmy cieszyły się zawsze dużym wzięciem wśród Polaków, co potwierdza p. Małgorzata Walitko (na zdjęciu), od sześciu lat sprzedająca te wozy w Westend Hyundai (nieopodal kościoła Christ the King przy Lakeshore – zainteresowanych odsyłam do reklamy na sąsiedniej stronie "Gońca"). Westend Hyundai to dilership w tej samej grupie, do której należy Lakeshore Honda – co ciekawe, diler istniejący od samego początku, kiedy Hyundai wszedł ze swą ofertą na kanadyjski rynek.


Minęły bezpowrotnie czasy, kiedy elantra była popularna wśród Polaków, bo – jak słyszałem – przypominała poloneza; dzisiejsza elantra to dojrzały samochód – piąta już generacja modelu. Na dodatek samochód, który zaskakuje najbardziej wybrednych, "auto roku 2012", tak w Ameryce, jak w Kanadzie.


I nie ma się co dziwić. W segmencie kompaktów jest to auto, w którym dostajemy najwięcej za najmniej pieniędzy. Jak podkreśla producent, najnowszy model elantry GT (hatchback) jest w cenie przeciętnie o 4 proc. niższej niż konkurencja, jeśli pójdziemy wyżej, dokładając wyposażenie dodatkowe,okaże się, że nawet o 6 proc. niższej.
Podobnie wypada porównanie gdy chodzi o zużycie paliwa; elantra naprawdę pije benzynę drobnymi łykami i z sześciobiegową ręczną przekładnią ma to być 6,8 litra na sto w jeździe miejskiej, 4,9 na autostradzie i 5,95 w jeździe kombinowanej, W przypadku przekładni automatycznej liczby te wynoszą kolejno: 6,9/4,9/6,0. Co, jak na auto ważące prawie 1300 kg, jest świetnym wynikiem.
Zacznijmy zatem po kolei.


Po pierwsze, mamy do wyboru dwa zasadnicze modele – zwykły/coupe i hatchback. Pierwszy raczej dla stateczniejszych ludzi, według mojej oceny hatchback to wóz dla osób o bardziej "młodzieżowym i sportowym nastawieniu.
Obydwa modele wyposażone są w ten sam silnik, 1,8-litrowy z aluminiowym blokiem i systemem Dual Continuously Variable Valve Timing, czyli zmiennym ustawieniem zaworów w zależności od prędkości i obciążenia, o 148 KM mocy, zawieszonym na hydraulicznych amortyzatorach.
Napęd przenoszony jest przez sześciobiegową skrzynię biegów – w zależności od preferencji kierowcy automatyczną lub ręczną. Automatyczna ma system shiftronic pozwalający kierowcy samemu zmieniać bezsprzęgłowo biegi.
Każdy model ma skórzane fotele i boczne poduszki powietrzne w przypadku kierowcy jest również poduszka chroniąca kolana.
Do tego wszystkiego możemy sobie podobierać najbardziej wyszukane opcje, łącznie z podgrzewaniem tylnych siedzeń i systemem nawigacyjnym.
Mnie, oczywiście, najbardziej interesują nie dzwonki i bajery, tylko "czucie" samochodu. I tu elantra zaskakuje, doskonale trzymając się drogi na zakrętach. Jest to samochód bardzo przyjemny w prowadzeniu, a nastawienie na ekonomiczną jazdę wcale nie odbiera dynamiki; przy owych 150 koniach można całkiem ostro poszaleć.


Oczywiście, nie sposób tutaj wymienić wszystkich możliwych opcji, które mniej lub bardziej dostępne są we wszystkich współczesnych samochodach – niektóre pachną rzeczywiście luksusem – jak choćby schładzany klimatyzacją schowek.
Pani Małgorzata z pewnością Państwu to wszystko lepiej wytłumaczy. Ja mogę tylko powiedzieć tyle, że elantra 2013 to jest wspaniały melanż dobrego wyglądu, obfitego wyposażenia i przyjemnego prowadzenia się.
Patrząc na ten model, aż trudno uwierzyć, że kiedy przyjechałem 25 lat temu do tego kraju, marka Hyundai niewiele odstawała od Lady; trudno uwierzyć, jak wiele można osiągnąć w motoryzacji, zaczynając niemal od zera.
Brawo Hyundai!


Teraz zaś po cichu powiem Państwu w zaufaniu o samochodzie lepszym od elantry 2013 – a jest nim elantra 2013 GT.
To jest auto kierowcy! Samochód wygląda "po europejsku". I w wersji standardowej ma takie łakocie, jak poduszka powietrzna chroniąca kolana kierowcy, wspomniany już schładzany schowek, trzy różne stopnie wspomagania układu kierowniczego (Flex steering), siedzenie tylne składane na płasko z podłogą bagażnika, co tworzy przestrzeń, w której od biedy można się nawet przespać.
Model GL – czyli właściwie najnowszy, da nam także 16-calowe koła, system bluetooth czy cruise control.
Do tego możemy doposażyć auto kamerą patrzącą do tyłu, systemem nawigacyjnym GPS czy odpalaniem silnika przez naciśnięcie jednego guzika – zamiast przekręcania kluczyka. Miłe jest też i to, że nawet najlepiej wyposażoną wersję można dostać z ręczną skrzynią biegów, a właśnie "biegówka" da nam najwięcej przyjemności w fotelu kierowcy.
Wszystko to – zapewnia pani Małgorzata z Westend Hyundai – dostaniemy już od 19 tys. dolarów z groszami. Na dodatek Hyundai ma do końca listopada specjalne ceny "dla przyjaciół" – Employee Friends and Family Pricing. Tak że naprawdę można kupić sporo samochodu za niewielkie pieniądze. A z panią Walitko można porozmawiać nie tylko o samochodach, ale też o polityce – jest stałą czytelniczką "Gońca".
Wszyscy zgodnie podkreślają, że ten elantra GT prowadzi się z prawdziwą przyjemnością i że jest to auto nadspodziewanie praktyczne, projektowane z myślą o rynku europejskim, "co widać, słuchać i czuć"... Hyundai wysunął elantrę GT do bezpośredniej konkurencji z takimi potentatami tego segmentu jak VW Golf.


Tak że, pełny szacunek dla tego niewielkiego samochodu!
Kupując hyundaia otrzymujemy też jeden z najlepszych na rynku pakietów gwarancyjnych - 5 lat/100 tys. km – w zasadzie od zderzaka do zderzaka (choć firma z powodów prawnych nie lubi używać takiego określenia a p. Małgorzata tłumaczy, że kiedyś gdy tak mówiła klientowi ten później przyjechał do niej z samochodem po stłuczce, bo skoro "zderzak jest na gwarancji...".
Do tego dochodzi satelitarne radio z opłaconym abonamentem na trzy tygodnie.
Ze swej strony powiem, że w program radiowy z satelity nie wierzę, raczej będzie to już wkrótce radio "po Internecie", ale za to bardzo podoba mi się wejście na USB pozwalające na podłączenie pamięci stałej z piosenkami.
Tak więc to auto można każdemu polecić z czystym sumieniem.
No a niezależnie od tego, czy rzeczywiście zdecydujemy się na kupno tego czy innego samochodu, zawsze będę apelował, by kupować od Polaka. Pieniądze wydane w naszej społeczności krętymi drogami wracają do nas i umacniają nas razem, jedni drugim dajemy pracę i gdyby to tak na koniec podliczyć, to działa jak kilkuprocentowy upust z ceny, o czym Państwa szczerze zapewnia


Wasz Sobiesław

piątek, 09 listopad 2012 19:49

Skąd się bierze niepodległość?

Napisane przez

witoldJasek copyNa pewno bocian jej nie przynosi. Tak tytułem wstępu... 
Marszałek Józef Piłsudski był wielkim Polakiem, militarnym wodzem, nie był natomiast wytrawnym, wypudrowanym politykiem mówiącym gładko i słodko.
Gdyby startował w tak zwanych demokratycznych wyborach, nie miałby najmniejszych szans wygrania.
Język, jakim się posługiwał, był bardzo prosty, szorstki, żołnierski. Nie owijał żadnego problemu w bawełnę, tylko przedstawiał sprawę tak, jak ją widział swoją żołniersko-rycerską duszą i oczami przywykłymi do trudu walki i do niebezpieczeństw.
Cofając się bowiem do czasów rycerskich, człowiek uczący się rzemiosła rycerskiego od najmłodszych lat, od dzieciństwa hartowany był do fizycznej i psychicznej twardości, po spartańsku. Taki rodzaj wychowania, sposób myślenia i działania miał wpływ na charakter Piłsudskiego i oczywiście, ponieważ był liderem, wodzem w II Rzeczypospolitej, wpłynął na młode pokolenie niepodległej Polski i cały naród.
Gdy, jak wskazywał Piłsudski – zawodzą polityczne zabiegi, petycje, demonstracje i negocjacje – pozostaje naga prawda. Prawda ponadczasowa.
Polacy chcą niepodległości, lecz pragnęliby, aby ta niepodległość kosztowała dwa grosze i dwie krople krwi – a niepodległość jest dobrem nie tylko cennym, ale i bardzo kosztownym. Z okazji kolejnej rocznicy odzyskania niepodległości warto przypomnieć słowa przekazane przez człowieka, który, jak pokazała historia – miał rację, przyczyniając się do odzyskania spod ręki zaborców niepodległości i utrzymania jej mimo sowieckiej nawały. Słowa te nie dla wszystkich mają to samo znaczenie. Tylko dla ludzi o prawdziwej duszy rycerskiej. Kupiec jest od kupczenia, eunuch od pilnowania haremu.

rydzimarszalek


Witold Jasek
komendant ZS Strzelec
kontakt Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

piątek, 09 listopad 2012 19:23

Szlakami bobra: Herbatka z sumaka

Napisane przez

Dzisiaj propozycja dla mieszkańców północnej Mississaugi i Milton, propozycja spędzenia pół godziny w pięknym, malowniczym miejscu. Esquesing Conservation Area jest jednym z najmniejszych terenów chronionych w południowym Ontario, ma tylko 37 akrów powierzchni. Ale co się na tej powierzchni znajduje!


Jeżeli ktoś chce wyrwać się z domu na króciutki spacer niedaleko do lasu z psem, tam gdzie nie ma tłumów i nie trzeba za ten krótki czas płacić, to Esquesing jest do tego idealnym miejscem; od granicy Mississaugi dzieli je ok. 20 min jazdy samochodem na zachód.
Esquesing znajduje się u podnóża klifu Wypiętrzenia Niagarskiego, o rzut kamieniem od Hilton Falls Conservation Area, w przeciwieństwie do niego wejście jest bezpłatne. Porośnięty jest pięknym mieszanym lasem, w dużej części starodrzewem. Rosną tu stare jodły, klony, białe sosny, buki, brzozy i białe cedry. Nadaje się też idealnie na krótką wycieczkę z małymi dziećmi, również edukacyjną, bo na drzewach poprzybijano tabliczki z nazwą angielską i łacińską każdego gatunku (trzeba ich wypatrywać, bo są z drewna i nieco spłowiałe), a także na spacer ze starszą osobą, która chciałaby pochodzić po prawdziwym lesie, ale nie ma siły na dłuższe dystanse.
Przez Esquesing prowadzi krótki szlak w kształcie pętelki, który idealnie doprowadzi nas z powrotem do punktu startu, nie można się tu zgubić. Po kilkudziesięciu metrach od startu pojawia się odnoga szlaku w prawo, która po kilkunastu metrach doprowadzi nas do stawiku utworzonego z jednego z kilku przepływających przez Esquesing strumieni. Bardzo romantyczne miejsce, w dodatku zaopatrzone w ławeczkę do podumania i stół kempingowy idealny na mały piknik. Esquesing położony jest na pofałdowanym terenie i wypływający dość bystro ze stawu strumień sprawia wrażenie prawie górskiego, co potęgują zielone przez cały rok jodły.


Nad stawem rośnie sumak octowiec (Rhus typhina), który teraz zrzucił już liście, a na pokrytych meszkiem gałęziach pozostaną aż do wiosny bordowoczerwone owocostany. Ojczyzną sumaka jest właśnie Ameryka Północna, ale zawędrował on do Polski i jest tam rośliną ozdobną ogrodów. Gatunku tego nie sposób pomylić z żadnym innym drzewem. Krótki pień sumaka octowca przeważnie tuż nad ziemią dzieli się na rzadko rozstawione, widlasto rozgałęzione konary przypominające poroże. Duże, pierzasto-złożone liście latem są błyszcząco ciemnozielone, jesienią zaś niezwykle efektownie się przebarwiają, przybierając całą gamę bardzo jaskrawych kolorów – od żółtego, poprzez pomarańczowy, aż do ognistoczerwonego. Kolejną ozdobę stanowią owocostany sumaka. Mają one postać dużych gęstych, zbitych, stojących na wierzchołkach pędów. Owocostany początkowo przybierają kolor czerwonobordowy, potem stają się rudo-brunatno-czerwone i gęsto owłosione. Niestety, sumak żyje zaledwie 15-25 lat.
Piszemy tyle o sumaku, ponieważ spotkać go można wszędzie, w parkach, przy ulicach, w lasach. Wszyscy traktują go jako roślinę ozdobną, a spełniał on przez setki, czy nawet tysiące lat bardzo ważną rolę w życiu Indian. Sumak octowiec jest źródłem dużej ilości witaminy C. Indianie używali go jako remedium na przeziębienia i szkorbut. I my go piliśmy, a Państwu podajemy dwa przepisy na przyrządzanie herbatki z sumaka (w smaku jak herbata z bardzo dużą ilością cytryny – bardzo smaczne, choć kwaśne).


Przepis 1. Zrywamy bordowe owocostany, od jesieni do zimy, zalewamy wrzątkiem – jedna kolba na szklankę lub dwie. Można pić po 10 minutach zaparzania i po wyjęciu kolby.
Przepis 2. Zalewamy kolbę zimną wodą i zostawiamy na 24 godziny, wyjmujemy ją i zdrowa herbatka z witaminą C gotowa. Uwaga, nie robić naparu z liści, niektóre źródła podają, że liście mogą być toksyczne, inne źródła temu zaprzeczają.
Zapraszamy do Esquesing tym bardziej, że niestety stary las z jakichś powodów powoli umiera – byliśmy tu tydzień temu i jest mnóstwo nowych zwalonych starych drzew, pnie padłych nie są usuwane, stanowiąc ciekawy obiekt fotograficzny – więc warto go zobaczyć jak najszybciej. Ludzi odwiedza go niewielu i prawie nikt nie przestrzega przepisu trzymania psa na smyczy.

Dojazd: Ze skrzyżowania Winston Churchill Blvd. i Hwy 401 do parkingu odległość 17,5 km, czas 16 min. Z autostrady 401 zjeżdżamy zjazdem nr 320 w Regional Road 25 na północ do Sideroad nr 5, skręcamy na zachód (w lewo), jedziemy do Dublin Line, skręcamy na północ (w prawo). Wjazd do Esquesing znajduje się zaraz za drogą dojazdową do kamieniołomu po lewej stronie, naprzeciwko pola golfowego. Koordynaty do GPS N43 32.313 W79 56.604 (można parkować na drodze Dublin Line lub przed wjazdem do Esquesing Conservation Area).


Tekst i zdjęcia
Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński
Mississauga

piątek, 09 listopad 2012 19:12

Wojna i sezon (2)

Napisane przez

"Goniec" dziekuje wydawnictwu "Czas" z Litwy


Wydawnictwo „Czas”, Wilno 2008. 



"Akwarium" bez alkoholu było nudne i na pół puste. Popisy śpiewaczek, zarówno "operowych", jak "kaskadowych", brzmiały dla trzeźwych uszu bardzo nędznie. Tłusty "reżyser" pan Pinter i szczupły "dyrektor" pan Bielat krążyli smutno po wyludnionej sali. Nastrój podniosły i bojowy trzymał się. Nic nie wiedzieliśmy o galicyjskich organizacjach "sokolskich", tj. o legionach Piłsudskiego, zjawili się natomiast w czamarkach legioniści Gorczyńskiego. Do legionu Gorczyńskiego wstąpił młodszy kolega Tadeusza Marianek Bielma-Bielinowicz. Niewielu znalazł naśladowców. Trzeźwi "mińczucy" osądzili, że w wielkiej wojnie, w której giną Polacy w trzech obcych armiach, nie ma sensu przebierać się w jakieś niezgrabne czamarki i w nich ginąć bez wyraźnego celu.

"I do polskiego serca niemiecką kulą strzel" deklamowała wiersz Słońskiego przymilna Rommówna na patriotycznych wieczorach. (W rok później po drugiej stronie frontu kula niemiecka zmieniła się w kulę "moskiewską"). Orzeczono więc, że byłoby szaleństwem ryzykować dla czamarki, że się dostanie kulę niemiecką lub austriacką, albo że się będzie strzelać kulą moskiewską do Polaków w mundurach niemieckich lub austriackich. Wojna 1914 miała tę dobrą stronę, że wykręcanie się od służby frontowej było nie tylko dopuszczalne, lecz nawet patriotycznie zalecane: "Bić się za Moskali wierząc w piękne słówka Mikołaja Mikołajewicza? Nie, dziękuję!" (Co trzeźwiejsi już powątpiewali w moc prawną pięknej literacko odezwy cesarskiego stryja). Tadeusz Irteński raz jeden widział Gorczyńskiego w kawiarni "Selekt". Nieduży wzrost nadrabiał czamarą i olbrzymimi wąsiskami. I tylko z tymi wąsami przeszedł do historii. Legenda Gorczyńskiego nie powstała.
Na razie trwał miodowy miesiąc wojny (o ile można tak mówić o wojnie). Przyszło zaćmienie słońca. Pełne. Mińsk leżał w samym centrum pasa zaciemnienia. Na dobre dwie minuty słońce stało się czarną tarczą w delikatnej aureoli bladozielonej poświaty. Na chwilę zabłysły tu i ówdzie gwiazdy i w skwarze południa powiało chłodkiem.
W tym pierwszym okresie wojny Tadeusz był świadkiem pogrzebu wojskowego, który zrobił na nim niezapomniane wrażenie, chociaż później oglądał wiele pięknych pogrzebów. W czasie ofensywy rosyjskiej w Prusach Wschodnich poległ książę Mikołaj Radziwiłł związany z Mińszczyzną przez ożenek z supermagnacką fortuną hr. Magdaleny z Zawiszów Krasińskiej. Był to wielki awanturnik – w szlachetnym tego słowa znaczeniu – weteran wojny boerskiej, japońskiej, bałkańskiej. Odznaczał się nieludzką odwagą i szukał guza wszędzie, gdzie się tylko bito. Był niezwykle piękny: nigdy ani przedtem, ani potem nie spotkał Tadeusz mężczyzny o tak doskonałej urodzie. Pogrzeb lub raczej eksportacja z dworca do katedry, a potem znów na dworzec odbyła się w nocy, przy blaskach pochodni i dźwiękach marsza żałobnego Beethovena. Tadeusz nigdy nie zapomniał tych dźwięków, jakby wydobywających się z podziemi piekielnych, ani tego nieba wygwieżdżonego, ani tych żółtych pochodni kołysanych lekkim wietrzykiem nocnym.
Miodowe miesiące wojny kończyły się. Razem z radosną wieścią o porażce Niemców pod Paryżem przyszła wieść o strasznej klęsce rosyjskiego generała Rennenkampfa w Prusach Wschodnich i o samobójstwie generała Samsonowa. (A jeszcze tak niedawno kuplecista w "Akwarium" śpiewał: "A Rennenkampf wsio wpieriod letit"...). Dotąd panuje wśród Rosjan przekonanie, że porażka pod Tannenbergiem była straszliwą ceną, którą zapłacili Rosjanie za wykonanie obowiązku sojuszniczego wobec Francji, gdyż Niemcy odciągnęły dwa korpusy z frontu zachodniego i rzuciły na wschód – ratując Prusy, lecz przegrywając bitwę o Paryż. Zdaje się jednak, że winy za zniszczenie armii Samsonowa i paniczną ucieczkę pozostałej armii należy raczej szukać w niedołęstwie Rennenkampfa, zwłaszcza że te dwa korpusy ściągnięte spod Namur przyszły na wschód już po rozstrzygającej bitwie pod Tannenbergiem.
Coraz gorsze wieści przychodziły z okupowanej przez Rosjan Galicji: unitów przymusowo nawracano na prawosławie, Polaków ze Lwowa wywożono na wschód. Nadchodziły chłody i słoty jesienne. Dość słabym echem powitano zwycięstwo pułków syberyjskich pod Warszawą. Gdyby nie wspaniała opowiastka Perzyńskiego o kłótni między starym małżeństwem w Warszawie ("Strzelają, słyszysz? strzelają, stary durniu?!" – "Duszko, czy to ja strzelam?") krwawe boje pod Sochaczewem i Piasecznem nie zrobiłyby w Mińsku większego wrażenia.
Pod koniec jesieni ocknęło się życie towarzyskie. O tańcach nie było mowy, bo wojnę uważano wtedy za rodzaj żałoby narodowej. Zresztą Rosjanie nie tańczyli i publiczne zabawy taneczne były w ogóle zakazane. Ale odbywały się koncerty i rauty na rzecz Towarzystwa Pomocy Ofiarom Wojny, które miało swe biuro w gmachu Towarzystwa Rolniczego. Ponadto z inicjatywy Henryka Weyssenhoffa i pod jego dyrekcją urządzono w teatrze miejskim szereg żywych obrazów. Był więc Kazimierz Wielki przyjmujący Żydów. Był Jan Sobieski dający audiencję posłowi cesarskiemu. Był wreszcie Hołd pruski ściśle wedle obrazu Matejki skomponowany. W braku starszego pana, który zgodziłby się być królem – proszono pana Emanuela Obrąpalskiego, ale odmówił – Tadeusz zasiadł na tronie za Zygmunta Starego, a przed nim klęczał baron Dangel (żonaty z Wańkowiczówną). Boną była wiecznie młoda belle femme doktorowa Dziekońska. Icek Święcicki był Stańczykiem... Przed obrazem z Kazimierzem Wielkim Henryk Weyssenhoff miał chwilę irytacji:
– Co to za tron? – spytał ostro zarządcę rekwizytorni teatru miejskiego.
– To tron aidzki.
– Boże drogi! Król polski na tronie egipskim! A innego tronu nie macie?
– Nie mamy.
– Merde.
Skończyło się więc, że Kazimierz Wielki, a później Jan Sobieski siedzieli na tronie "aidzkim".
Jak długo potrwa wojna? Na początku, zanim zabawa w szpilkowanie map nie znudziła, obliczano trwanie wojny na tygodnie. Później na miesiące. Ku końcowi 1914 czekano nadzwyczajnych zdarzeń na wiosnę. "Głęboki tył", w którym tkwił Mińsk, dawał poczucie bezpieczeństwa. Front leżał o kilka setek kilometrów na zachód, Niemcy dostali w skórę pod Łodzią i pod Warszawą, Austriacy w ogóle byli bici jak w bęben – nie ma się więc czym przejmować. Przyjeżdżający na krótki urlop z frontu znajomi przywozili w upominku zdobyczne pikelhauby, które można było też kupić za parę rubli u szeregowych. Pokazywali zdobyczne pistolety Parabellum z ładunkami dum-dum w magazynie.
Ci, co powracali z prawdziwego frontu, mówili mało i niechętnie. Czuło się w ich głosie ciche i nienazwane panowanie nad nerwami w przeciwieństwie do hałaśliwej histerii zwanej bohaterstwem. Za to ci ze sztabów, z oddziałów przyfrontowych i z frontów "nieprawdziwych" gadali i łgali niemiłosiernie, chełpili się posiadaniem nieprzepisowych szabel kaukaskich, nosili na piersiach nadmiar rzemieni z gwizdkami itp. przyborami wojennymi.
Każda wojna jest kombinacją nudów, krwi, łez, potu, wszy, brudu i smrodu. Ponieważ jednak w roku 1914 nie mordowano jeszcze masowo jeńców; nie mordowano i nie wywożono masowo ludności cywilnej; gwałcono i rabowano w miarę; obtłukiwano jeszcze tyłki o siodła ("Ułani, ułani") – przeto niektórzy dziś nazywają tamtą wojnę (Boże odpuść im, bo nie wiedzą, co mówią!) wojną romantyczną.

 

Rozdział II
"PIOTROGRÓD" I ŁOŚ
Wojna wojną, ale przed wyjazdem do Petersburga na tak zwane studia Tadeusz chciał jeszcze zapolować w Baćkowie. Pojechał na wieś w spokoju ducha, gdyż sprawa odroczenia służby wojskowej została załatwiona pomyślnie i w biurze wojskowego naczelnika nikt nawet nie słyszał, aby studentów miano powołać do wojska.
Na wsi wojny nie czuło się zupełnie. Wzięto po kilku rezerwistów i rekrutów z każdej wsi, po czym życie wiejskie potoczyło się spokojnie. Nie tylko studenci byli wolni od służby wojskowej. Nie brano również do wojska tych, którzy mieli "niebieskie bilety" (jedynaków) i tych, którzy będąc zupełnie niezdolni do służby wojskowej, mieli "białe bilety". Nie, ruszano też starszych roczników, do których należeli towarzysze łowów Tadeusza – leśnik Aleksander Klimowicz i furman Józef.


Józef był ciekawym okazem. Nic mu nigdy nie imponowało i niczym nie można go było zadziwić. Na każdą nowość, na każde odkrycie miał gotową odpowiedź: "Wiem, słyszałem" albo "Znam, widziałem". Sam lubił natomiast zaimponować innym. Tym razem pokazywał Tadeuszowi z dumą jednorurkę, którą za bezcen kupił u odjeżdżającego na front kłusownika-rezerwisty. Jednorurka była, jak mówił, przerobiona z francuskiego "antyleryjskiego" karabinu. Nie chcąc go martwić, Tadeusz nie powiedział, że na lufie tej broni wyczytał napis "Iwanowi-Tuła". Zresztą Józef był zacnym człowiekiem i doskonałym, kochającym konie furmanem. I nie był wcale głupi, choć miał wiecznie na twarzy zastygły wyraz podobny do głupawego uśmiechu.


Przyjemnie było wstać o świcie, gdy jutrzenka różowiła się na posrebrzonych rosą pajęczynach, gdy w lesie pachniało kwaśnym winem gnijących liści i gdy na tle soczystej zieleni świerków klony płonęły, jak krzaki gorejące. I przyjemnie było słuchać gonu sześciu ogarów: para Zagraj i Lutnia powiększyła się o dalsze cztery pieski – Dunaja (młodszego), Hałasa, Wierną i Zaliwaja. Przyjemnie było wracać z polowania wzdłuż tylnych opłotków wioski. Szczególny urok miała ta rzadko używana, porosła trawą "boczna ulica" przytykająca do chłopskich sadów i odryn. Na takiej drodze prawie nikogo się nie spotykało. Od pola pachniało nacią kartoflaną, od sadów – konopiami.


Petersburg nazywał się już "Piotrogrodem". Mimo bardzo młodego wieku, Tadeusz odniósł się bez entuzjazmu do zmiany nazwy stolicy imperium. Nie potrafił sformułować swych myśli, ale czuł, że jest coś niepoważnego w kasowaniu nazwy mającej za sobą dwóchsetletnią tradycję. Nie przeczuwał, że w tej zmianie była również jakaś siła fatalna: "Piotrogród" miał przetrwać tylko 10 lat, aby stać się "Leningradem". ("Nie trzeba ruszać starych nazw" – mówił sobie po wielu latach. Dlaczego starożytna ulica Zacharzewska w Mińsku stała się Sowiecką, później – na 11 miesięcy – Mickiewicza, później aleją Stalina, by po destalinizacji jeszcze raz zmienić nazwę? Dlaczego pięknie brzmiące nazwisko Sachsen-Coburg-Gotha zmieniono na neutralne Windsor? Dlaczego plac Saski przerobiono najpierw na Piłsudskiego, a potem na plac Zwycięstwa?).
Były i inne zmiany – mniej ważne. W pierwszym dniu wojny ściągnięto sznurami z dachu ambasady niemieckiej czwórkę koni "brandenburskich". Potem zdziczały tłum wiwatował najpierw przed Pałacem Zimowym, a potem – porwany patriotyzmem – ruszył demolować niemiecką kawiarnię Reinera. Ze szczytu olbrzymiego domu towarowego na Newskim prospekcie znikł świetlny szyld "Gebrüder Jeliseyeff" zastąpiony przez "Jeliseyeff Bros". Na ulicy Gogola restauracja "Wiena" stała się po prostu restauracją Sokołowa. Petersburżanie opowiadali Tadeuszowi, jak manifestanci po splądrowaniu ambasady niemieckiej i kawiarni Reinera mieli wielką ochotę zdemolować "Wienę", ale pan Sokołow przebłagał ich na klęczkach, przysięgając, że z Wiedniem i nienawistnymi Austriakami nie ma nic wspólnego.


W urzędach i innych miejscach publicznych zjawiły się napisy "Zabrania się mówić po niemiecku". Rafio legis tego dziwnego zakazu nie było nigdy jasne. Zapewne chodziło o niedrażnienie uczuć patriotycznych. Bo zakaz nie miał chyba na celu względów bezpieczeństwa i tajemnicy wojskowej? Polacy starszej daty podnosili brwi, widząc te napisy, gdyż przypominały im inne napisy, które znikły zaledwie kilkanaście lat przedtem: "Zabrania się mówić po polsku". Nieco później wprowadzono w myśl hasła "szpieg podsłuchuje" nakaz używania tylko języka rosyjskiego w rozmowach telefonicznych. Za naruszenie tego przepisu groziły surowe kary. Zresztą poczciwe telefonistki zwykle ostrzegały, wtrącając się do rozmowy, którą przez zapomnienie zaczynano np. po polsku. Gazety podały wiadomość o jakiejś krewkiej Włoszce, która mimo ostrzeżenia telefonistki rozmawiała dalej po włosku. Ukarano ją dla przykładu, ale bardzo łagodnie, bo właśnie Włochy przystąpiły do wojny po stronie sprzymierzonych i do obowiązkowego repertuaru hymnów sojuszniczych dołączono hymn włoski.


W teatrach operowych bowiem – a Petersburg miał aż trzy opery – nikogo nie znudził jeszcze zwyczaj, że zaraz po zgaśnięciu świateł i zjawieniu się dyrygenta z galerii padały okrzyki: "Gimn! gimn!". Kurtyna szła do góry i ugrupowani na scenie aktorzy i chórzyści – w kostiumach – śpiewali "Boże caria chrani". Potem zasłona spadała i orkiestra grała kolejno – już bez udziału chóru – Brabansonę, Marsyliankę, God save the King, hymny serbski, japoński, włoski... (Odegranie Braban sony przed Marsylianką i hymnem angielskim było oznaką kurtuazji dla małej i bohaterskiej Belgii).

piątek, 09 listopad 2012 19:02

Mój dom: MLS listing

Napisane przez

maciekczaplinskiBy wystawić dom do sprzedaży, należy podpisać kontrakt z agentem. Kontrakty mają to do siebie, że są pisane "drobnym drukiem". Czy mógłbyś ten drobny druk przybliżyć słuchaczom?

Na wstępie ważne wyjaśnienie. Powszechnie sprzedający nieruchomości myślą, że podpisują kontrakt z indywidualnym agentem. Tak na prawdę kontrakt jest podpisywany z firmą, dla której dany agent pracuje i ta firma reprezentuje Państwa interesy.
Wprowadzając dom do sprzedaży należy podpisać kontrakt z firmą brokerską. Nieruchomość może być sprzedawana za pomocą systemu Multiple Listing (MLS) albo przy pomocy Exclusive Listing. W obu przypadkach obecnie podpisujemy taki sam kontrakt. Ale różnica pomiędzy Multiple Listing a Exclusive Listing jest zasadnicza. W pierwszym przypadku nieruchomość jest wprowadzana do specjalnej bazy danych, do której mają dostęp wszyscy agenci real estate (oraz zainteresowanych poprzez stronę realtor.ca). Powoduje to znakomitą ekspozycję na rynku i potencjalnych klientów. W przypadku Exclusive Listing – nieruchomość nie jest wprowadzana w system komputerowy MLS – w związku z tym promocja jest ograniczona tylko do tego, co indywidualny agent może zaoferować, czyli najczęściej znak przed nieruchomością, strona internetowa agenta czy ogłoszenia w prasie. Wiadomo, że Multiple System ma zdecydowanie większe szanse powodzenia, z tym że niektórzy, chcąc przetestować rynek albo obniżyć koszty, zaczynają od Exclusive System.


Jak wspomniałem, w obu przypadkach konieczne jest podpisanie dokumentu nazywanego Multiple/Exclusive Listing Agreement. Jest to obecnie trzystronicowy kontrakt i chciałbym wspomnieć o jego najważniejszych elementach.


Dokument ten określa podstawowe zależności pomiędzy właścicielem nieruchomości a firmą brokerską.
1. Podpisany kontrakt daje wyłączne prawo do reprezentowania interesów właścicieli nieruchomości wybranej jednej firmie brokerskiej.
2. Dokument określa wysokość wynagrodzenia, czyli komisowego, płaconego dla firmy brokerskiej, która ma listing, oraz tej firmy brokerskiej, która przyniesie ofertę.
3. Określa on czas trwania kontraktu; w przypadku Multiple Listing wymagane minimum wynosi 60 dni; w przypadku Exclusive Listing nie ma wymaganego minimum.
4. Kontrakt daje wyłączne prawo reklamowania powierzonego do sprzedaży domu zatrudnionej firmie między innymi poprzez umieszczenie domu w systemie MLS, umieszczenie znaku na sprzedaż, ogłoszenia prasowe.
5. Podpisując kontrakt, właściciele zgadzają się udostępniać dom do pokazywania poprzez agentów zrzeszonych w real estate board oraz ich klientom zainteresowanym w zakupie.
6. Firma sprzedająca nie jest odpowiedzialna za potencjalne zniszczenia dotyczące nieruchomości – chyba że wynikają one z ewidentnego zaniedbania przez agenta. Każda firma brokerska jest ubezpieczona i w wypadku zniszczeń z winy jej przedstawiciela – ubezpieczalnia pokryje straty.
7. Właściciele zobowiązują się do kierowania wszystkich osób zainteresowanych nieruchomością do zatrudnionego agenta.
8. Właściciel wyraża zgodę na udostępnienie wszystkich informacji dotyczących oferowanej do sprzedaży nieruchomości w systemie MLS.
Może zaistnieć sytuacja, że agent mający listing będzie reprezentował dwie strony – czyli będzie tak zwanym "podwójnym agentem". Podpisując kontrakt, właściciele nieruchomości akceptują taką sytuację.


Kontrakt zawiera również paragraf dotyczący tak zwanego "holdover close". Oznacza to, że jeśli dom nie zostanie sprzedany i już po wygaśnięciu kontraktu właściciel sprzeda dom prywatnie jednej z osób oglądającej dom w trakcie trwania kontraktu, może on być odpowiedzialny za wynagrodzenie dla agenta, jeśli transakcja nastąpi w ciągu czasu określonego w trakcie podpisywania kontraktu.
Ważną uwagą jest to, że jeśli jest to tak zwany "matrimonial home" i na papierach własności domu występuje tylko jedno nazwisko, to po podpisaniu listingu przez obie osoby będące w związku, nie istnieje potrzeba w czasie negocjacji oferty otrzymania podpisu osoby nie będącej w dokumentach.

Czy są jakieś kruczki prawne, na które należy uważać, podpisując kontrakt z firmą brokerską?
Kontrakt (Listing Agreement) jest przygotowany przez prawników zatrudnionych przez real estate board i jest bardzo obiektywny. Jest tak skonstruowany, by chronić obie strony zarówno sprzedających, jak i firmy brokerskie. Listing Agreement nie jest przygotowywany tak, by jedna strona wykorzystywała drugą. Większość kontaktu jest niezmienna i tylko w kilku miejscach musimy wypełnić puste przestrzenie.


To, na co musimy szczególnie zwrócić uwagę, to:
1. Wysokość wynagrodzenia (commission); musi by jednoznacznie określona. Może to być procent od ceny sprzedaży, może to być określona stała suma (flat fee). Nie ma minimum czy maksimum, z tym że zwykle panują na rynku pewne standardy, do których większość agentów próbuje nawiązać. Jeśli są jakieś umowy wewnętrzne czy obniżki, to powinno to być na piśmie.
2. Długość trwania kontraktu musi być jasno określona – nie wolno pozostawiać pustej przestrzeni, puste miejsce często jest źródłem nadużyć. Osobiście nie radzę podpisywać kontraktu na dłużej niż 90-120 dni. Zawsze przecież może on być przedłużony. Kontrakt z firmą może być rozwiązany tylko poprzez sprzedaż (sale), wygaśnięcie umowy (expired) lub rozwiązanie jej za obopólną zgodą (cancelation).
Kontrakt musi być podpisany przez wszystkich właścicieli, którzy są zarejestrowani, by był ważny. Po podpisaniu przez wszystkich właścicieli, jedna z kopii umowy musi zostać wręczona podpisującym. Jeśli to nie nastąpi – kontrakt może być unieważniony.


Maciek Czapliński
Mississauga

905-278-0007

piątek, 09 listopad 2012 18:58

85 lat Polskiego Towarzystwa Wzajemnej Pomocy

Napisane przez

Polskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy, pierwsza i najstarsza polonijna organizacja w Brantford, obchodzi w bieżącym roku 85. rocznicę swojego założenia. Jest ono równocześnie jedną z najstarszych etnicznych organizacji w Kanadzie.

27 lutego 1927 Polskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy otrzymało swój charter i zostało oficjalnie zarejestrowane jako stowarzyszenie, którego statutowym zadaniem było zachowanie polskiej kultury, języka i tradycji oraz prowadzenie działalności socjalnej w lokalnym środowisku polskich emigrantów.
To historyczne, inauguracyjne spotkanie przeprowadzili: Jan Nezioł – prezes, Bronisław Spychaj – skarbnik, Piotr Wiącek – organizator, oraz Michał Nezioł i Andrzej Mróz jako członkowie zarządu.
Zgodnie z mandatem o utrzymaniu polskiego języka, historii i kultury, zorganizowana została w następnym roku Polska Szkoła, w której kolejno uczyli pani W. Wiącek, pan W. Walaszczyk i pani M. Jóźwik. Aktualnie nauczycielami są pani K. Gotkowska. Równocześnie zostało też założone Polskie Grono Młodzieży.


25 listopada 1934 roku, po latach przebudowy i niezliczonych godzinach pracy ofiarowanych przez ówczesnych członków, oficjalnie oddany został do użytku Dom Polski przy 154 Pearl Street w Brantford.
Wiele wysiłku i ofiarności wykazali członkowie Polskiego Towarzystwa Wzajemnej Pomocy w okresie II wojny światowej, w wyniku czego w czerwcu 1941 roku organizacja nasza przekazała ambulans na potrzeby Polskiej Armii, a także kilkunastu członków wstąpiło w szeregi wojska.
W latach 1939–1946 rozdysponowano z konta Polskiego Towarzystwa Wzajemnej Pomocy 2500 dol. dla polskich żołnierzy, ludności cywilnej i uciekinierów politycznych z państw totalitarnych. Dodatkowo, po 1945 roku Polskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy ofiarowało dla Polski 5000 dolarów, co stanowiło wysoką sumę pieniędzy w ówczesnym czasie. W latach powojennych przybyły w rejon Brantford rzesze polskich emigrantów, z których wielu wstąpiło do PTWP i zostało jego czynnymi działaczami.
W latach 1957–59 istniejący ówcześnie budynek Towarzystwa został unowocześniony i powiększony. Ze względu na fakt, że większość Polaków jest wyznania rzymskokatolickiego, PTWP w 1966 roku szczególnie uroczyście świętowało obchody Milenium – 1000. rocznicy Chrztu Polski. W 1967 roku klub razem z resztą Kanady obchodził 100-lecie kraju.
W 1969 roku dolna sala – bar, otrzymała nowoczesne wyposażenie i meble. Klub był również jednym z pierwszych posiadających pełną klimatyzację.
W 1974 roku PTWP było jedną z głównych sił w organizowaniu Brantford's Bell Centennial. To wydarzenie zadziałało jak twórczy imperatyw w stworzeniu Brantford International Villages Festival i w tej wieloletniej, kulturowej imprezie klub nasz bierze czynny udział od samego początku. Pamiętając statutowe zadanie o utrzymaniu i propagowaniu polskiej kultury, języka i tradycji, został utworzony Zespół Pieśni i Tańca "Hejnał". Stało się to możliwe dzięki wsparciu finansowemu przez Katolicką Ligę Kobiet przy kościele Świętego Józefa, Stowarzyszenie Polskich Kombatantów – Grupa 4, Stowarzyszenie Polskich Weteranów, Klub Kobiet Towarzystwa oraz Polskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy. W 2003 roku, the Immigrant Settlement and Counseling Service of Brant, który był organizatorem International Villages Festival, został rozwiązany. W tym czasie PTWP objęło główną rolę, aby kontynuować festiwal. Pierwszymi Board of Directors zostali: Frank Wdowczyk – President, Pat Ezenga – Vice-President, John Styś – Secretary i Norm Philpot – Treasurer.


W 1978 roku pomieszczenia naszego klubu były używane przy nakręcaniu scen do filmu "Blood and Guts".
W lutym 1982 roku Polskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy zainicjowało i zorganizowało wiec protestacyjny w Brantford, sprzeciwiający się wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce przez komunistyczny rząd generała Jaruzelskiego. Marsz uczestników protestu odbył się od budynku Polskiego Towarzystwa Wzajemnej Pomocy do Brant County War Memorial i wzięli w nim udział także przedstawiciele Polskich Kombatantów, Weteranów, miejscowych Legionów i polityków oraz społeczności etnicznych wietnamskich, ukraińskich, estońskich i innych organizacji. Nasz wiec protestacyjny z 1982 roku był także symbolem akceptacji programu społeczno-niepodległościowego "Solidarności".
Mając na względzie dobro użytkowników, budynek i pomieszczenia socjalne Towarzystwa są poddawane systematycznej odnowie. Wejście, sala główna i scena były odrestaurowane w 1980 roku. Bar, wejście do baru i winda odnowione zostały w roku 1990. Główne renowacje sali i urządzeń kuchennych nastąpiły w latach 1944–1996, a sala główna ostatecznej renowacji poddana została w roku 2003.
W 1989 roku, szczodrej dotacji Polskiego Towarzystwa Wzajemnej Pomocy w kwocie 15.000 dolarów, Zespół Pieśni i Tańca "Hejnał" brał udział w Festiwalu Zespołów Polonijnych w Rzeszowie. Ponadto, w roku 1992 członkowie Zespołu Pieśni i Tańca "Hejnał" wystąpili w filmie "Deadly Matrimony" z Brianem Dennchym i Treatem Williamsem w rolach głównych.
Przez cały okres swej aktywnej działalności PTWP współpracowała i w dalszym ciągu współpracuje z różnymi organizacjami polonijnymi, społecznymi i parafią Świętego Józefa w Brantford. Wśród organizacji działających w obrębie PTWP wymienić należy: Klub Polskich Weteranów, Polską Szkołę, Polski Klub Socjalny, Zespół Pieśni i Tańca "Hejnał", Polski Klub Seniorów, Stowarzyszenie Polskich Kombatantów – Grupa nr 4 i Klub Kobiet.
W ostatnich latach PTWP przeznaczyło tysiące dolarów na dotacje dla kościoła Świętego Józefa, potrzeb lokalnych instytucji, szpitali, drużyn sportowych i stypendia dla studentów, a także dla charytatywnych organizacji w Polsce. Trzeba też wspomnieć, że organizacja nasza przekazała 5000 dolarów na fundusz Katedry Historii przy Uniwersytecie Torontońskim. Również 5000 dolarów PTWP przesłało – dzięki Kanadyjskiemu Czerwonemu Krzyżowi – na pomoc poszkodowanym przez powódź w Polsce. Na ten sam humanitarny cel nasz Klub Kobiet przekazał przez Kongres Polonii Kanadyjskiej 500 dolarów. Od 1987 roku do chwili obecnej dotacje naszego Klubu z Nevada Fund przekroczyły 650.000 dolarów.
Trudno jest wymienić wszystkich aktywnych członków Towarzystwa, których ofiarna praca i poświęcenie przyczyniły się do świetności Polskiego Towarzystwa Wzajemnej Pomocy w minionych latach. Nie dosyć, że posiadali oni tak chlubne cechy, jak uczciwość i bezinteresowność, to jeszcze swoje dzieci wychowali w tym samym duchu, wierze katolickiej i znajomości języka, kultury i obyczajów.
27 października 2012 roku we własnej hali przy 154 Pearl St. w Brantford odbył się uroczysty bankiet, który prowadził pan Wdowczyk, przedstawiając przybyłych gości. Byli: ks. Adam Wróblewicz, mer Chris Friel, MP Phil McColeman z żoną Nancy, MPP Dave Levac, Jan Cytowski – wiceprezes KPK, Ed Chrzanowski – reprezentant SPK, Krystyna Zwierzak – prezeska Klubu Pań Pearl St., Grupę 10 ZPwK reprezentowała Anna Dziadosz i Jan Labanowicz, Grupę 17 ZPwK z Delhi reprezentowali Zdzisław i Kazia Kwarciany oraz Mary i Ted Buch oraz Michele Jamróz, ambasador Village Polonaise.


Prezes John Styś przedstawił krótką historię PTWP i stwierdził z dumą, że organizacja nadal działa prężnie i rozwija się dzięki społecznemu zaangażowaniu się wszystkich członków. W chwili obecnej razem z klubami, zespołem tanecznym i szkółką polską organizacja liczy ponad 350 członków.


Z kolei zabrał głos poseł federalny Phil McColeman, wręczając plakietę z okazji jubileuszu, stwierdził, że organizacja wniosła duży wkład w mozaikę kulturową miasta Brantford. MP Dave Levac w imieniu rządu prowincji wręczył prezesowi J. Stysiowi dyplom uznania. Brawa zebrał mer Chris Friel, dawny tancerz zespołu "Hejnał", obecnie przyjaciel i służący pomocą organizacji z ramienia miasta Brantford.
W imieniu Kongresu Polonii Kanadyjskiej wyrazy uznania złożył i odznaczenie dla Franka Wdowczyka wręczył Jan Cytowski, który również przypomniał, że to w tej organizacji mieścił się Okręg Brantford KPK. Polskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy od początku powstania należało do Kongresu Polonii Kanadyjskiej.


MC John Wdowczyk przedstawił odznaczonych za 25-lecie przynależności: Kathy Yong (Wdowczyk), Helen Jedrawski, Peter Hardy, Albert Huzul. Falę oklasków zebrała najstarsza członkini Veronica Hucul – 68 lat działalności dla organizacji PTWP, następnie panie Victoria Mróz od 1949 r., Stella Poremba od 1951 r. i Antonina Postrożny od 1952.
Corocznie PTWP przydziela stypendia dla młodzieży, której rodzice są członkami organizacji. W tym roku stypendia otrzymali Katie Anne Jagus oraz Jacqueline Jamula.


Na zakończenie przemawiał prezes John Styś, który prezesuje ponad 10 lat, jest to okres rozwoju organizacji; zachęcał wszystkich do wstępowania i działalności. W ostatnich latach zmodernizowano hale, zmieniono halę bankietową i bar z pomieszczeniem na karaoke.
Polskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy w jubileuszowym roku 85-lecia działalności zamierza kontynuować chlubne tradycje pracy społecznej dla dobra Polonii i mieszkańców Brantford, a także dla dobra Kanady.


Tekst i foto J. Król (archiwum)

piątek, 09 listopad 2012 18:53

Listy z nr. 45

Szanowny Panie Andrzeju, z rosnącym zainteresowaniem zaglądam do Pańskich felietonów. Znajduję w nich to, co niezmiernie rzadkie nie tylko w dorobku środowisk polonijnych, ale i krajowych: umiejętność interpretowania spraw polskich w kontekście wydarzeń o charakterze ogólnoświatowym. Ostatni Pański artykuł "Spontaniczność sterowana" z pewnością nie przypadnie do gustu całej masie patriotów, których gorące serca biorą górę nad zdroworozsądkowym myśleniem. Gratuluję odwagi. Pozwoli Pan, że odniosę się szerzej do zdania: "Czy wykrycie śladów trotylu we wraku prezydenckiego tupolewa to kolejne rozdanie w grze »dużego pałacu« (wpływów rosyjskich) z »małym« (wpływami niemieckimi czy amerykańskimi)?". Sprawa rozgrywania katastrofy smoleńskiej przerasta możliwości służb polskich (polskich…
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.