"Goniec" dziekuje wydawnictwu "Czas" z Litwy
Wydawnictwo „Czas”, Wilno 2008.
"Akwarium" bez alkoholu było nudne i na pół puste. Popisy śpiewaczek, zarówno "operowych", jak "kaskadowych", brzmiały dla trzeźwych uszu bardzo nędznie. Tłusty "reżyser" pan Pinter i szczupły "dyrektor" pan Bielat krążyli smutno po wyludnionej sali. Nastrój podniosły i bojowy trzymał się. Nic nie wiedzieliśmy o galicyjskich organizacjach "sokolskich", tj. o legionach Piłsudskiego, zjawili się natomiast w czamarkach legioniści Gorczyńskiego. Do legionu Gorczyńskiego wstąpił młodszy kolega Tadeusza Marianek Bielma-Bielinowicz. Niewielu znalazł naśladowców. Trzeźwi "mińczucy" osądzili, że w wielkiej wojnie, w której giną Polacy w trzech obcych armiach, nie ma sensu przebierać się w jakieś niezgrabne czamarki i w nich ginąć bez wyraźnego celu.
"I do polskiego serca niemiecką kulą strzel" deklamowała wiersz Słońskiego przymilna Rommówna na patriotycznych wieczorach. (W rok później po drugiej stronie frontu kula niemiecka zmieniła się w kulę "moskiewską"). Orzeczono więc, że byłoby szaleństwem ryzykować dla czamarki, że się dostanie kulę niemiecką lub austriacką, albo że się będzie strzelać kulą moskiewską do Polaków w mundurach niemieckich lub austriackich. Wojna 1914 miała tę dobrą stronę, że wykręcanie się od służby frontowej było nie tylko dopuszczalne, lecz nawet patriotycznie zalecane: "Bić się za Moskali wierząc w piękne słówka Mikołaja Mikołajewicza? Nie, dziękuję!" (Co trzeźwiejsi już powątpiewali w moc prawną pięknej literacko odezwy cesarskiego stryja). Tadeusz Irteński raz jeden widział Gorczyńskiego w kawiarni "Selekt". Nieduży wzrost nadrabiał czamarą i olbrzymimi wąsiskami. I tylko z tymi wąsami przeszedł do historii. Legenda Gorczyńskiego nie powstała.
Na razie trwał miodowy miesiąc wojny (o ile można tak mówić o wojnie). Przyszło zaćmienie słońca. Pełne. Mińsk leżał w samym centrum pasa zaciemnienia. Na dobre dwie minuty słońce stało się czarną tarczą w delikatnej aureoli bladozielonej poświaty. Na chwilę zabłysły tu i ówdzie gwiazdy i w skwarze południa powiało chłodkiem.
W tym pierwszym okresie wojny Tadeusz był świadkiem pogrzebu wojskowego, który zrobił na nim niezapomniane wrażenie, chociaż później oglądał wiele pięknych pogrzebów. W czasie ofensywy rosyjskiej w Prusach Wschodnich poległ książę Mikołaj Radziwiłł związany z Mińszczyzną przez ożenek z supermagnacką fortuną hr. Magdaleny z Zawiszów Krasińskiej. Był to wielki awanturnik – w szlachetnym tego słowa znaczeniu – weteran wojny boerskiej, japońskiej, bałkańskiej. Odznaczał się nieludzką odwagą i szukał guza wszędzie, gdzie się tylko bito. Był niezwykle piękny: nigdy ani przedtem, ani potem nie spotkał Tadeusz mężczyzny o tak doskonałej urodzie. Pogrzeb lub raczej eksportacja z dworca do katedry, a potem znów na dworzec odbyła się w nocy, przy blaskach pochodni i dźwiękach marsza żałobnego Beethovena. Tadeusz nigdy nie zapomniał tych dźwięków, jakby wydobywających się z podziemi piekielnych, ani tego nieba wygwieżdżonego, ani tych żółtych pochodni kołysanych lekkim wietrzykiem nocnym.
Miodowe miesiące wojny kończyły się. Razem z radosną wieścią o porażce Niemców pod Paryżem przyszła wieść o strasznej klęsce rosyjskiego generała Rennenkampfa w Prusach Wschodnich i o samobójstwie generała Samsonowa. (A jeszcze tak niedawno kuplecista w "Akwarium" śpiewał: "A Rennenkampf wsio wpieriod letit"...). Dotąd panuje wśród Rosjan przekonanie, że porażka pod Tannenbergiem była straszliwą ceną, którą zapłacili Rosjanie za wykonanie obowiązku sojuszniczego wobec Francji, gdyż Niemcy odciągnęły dwa korpusy z frontu zachodniego i rzuciły na wschód – ratując Prusy, lecz przegrywając bitwę o Paryż. Zdaje się jednak, że winy za zniszczenie armii Samsonowa i paniczną ucieczkę pozostałej armii należy raczej szukać w niedołęstwie Rennenkampfa, zwłaszcza że te dwa korpusy ściągnięte spod Namur przyszły na wschód już po rozstrzygającej bitwie pod Tannenbergiem.
Coraz gorsze wieści przychodziły z okupowanej przez Rosjan Galicji: unitów przymusowo nawracano na prawosławie, Polaków ze Lwowa wywożono na wschód. Nadchodziły chłody i słoty jesienne. Dość słabym echem powitano zwycięstwo pułków syberyjskich pod Warszawą. Gdyby nie wspaniała opowiastka Perzyńskiego o kłótni między starym małżeństwem w Warszawie ("Strzelają, słyszysz? strzelają, stary durniu?!" – "Duszko, czy to ja strzelam?") krwawe boje pod Sochaczewem i Piasecznem nie zrobiłyby w Mińsku większego wrażenia.
Pod koniec jesieni ocknęło się życie towarzyskie. O tańcach nie było mowy, bo wojnę uważano wtedy za rodzaj żałoby narodowej. Zresztą Rosjanie nie tańczyli i publiczne zabawy taneczne były w ogóle zakazane. Ale odbywały się koncerty i rauty na rzecz Towarzystwa Pomocy Ofiarom Wojny, które miało swe biuro w gmachu Towarzystwa Rolniczego. Ponadto z inicjatywy Henryka Weyssenhoffa i pod jego dyrekcją urządzono w teatrze miejskim szereg żywych obrazów. Był więc Kazimierz Wielki przyjmujący Żydów. Był Jan Sobieski dający audiencję posłowi cesarskiemu. Był wreszcie Hołd pruski ściśle wedle obrazu Matejki skomponowany. W braku starszego pana, który zgodziłby się być królem – proszono pana Emanuela Obrąpalskiego, ale odmówił – Tadeusz zasiadł na tronie za Zygmunta Starego, a przed nim klęczał baron Dangel (żonaty z Wańkowiczówną). Boną była wiecznie młoda belle femme doktorowa Dziekońska. Icek Święcicki był Stańczykiem... Przed obrazem z Kazimierzem Wielkim Henryk Weyssenhoff miał chwilę irytacji:
– Co to za tron? – spytał ostro zarządcę rekwizytorni teatru miejskiego.
– To tron aidzki.
– Boże drogi! Król polski na tronie egipskim! A innego tronu nie macie?
– Nie mamy.
– Merde.
Skończyło się więc, że Kazimierz Wielki, a później Jan Sobieski siedzieli na tronie "aidzkim".
Jak długo potrwa wojna? Na początku, zanim zabawa w szpilkowanie map nie znudziła, obliczano trwanie wojny na tygodnie. Później na miesiące. Ku końcowi 1914 czekano nadzwyczajnych zdarzeń na wiosnę. "Głęboki tył", w którym tkwił Mińsk, dawał poczucie bezpieczeństwa. Front leżał o kilka setek kilometrów na zachód, Niemcy dostali w skórę pod Łodzią i pod Warszawą, Austriacy w ogóle byli bici jak w bęben – nie ma się więc czym przejmować. Przyjeżdżający na krótki urlop z frontu znajomi przywozili w upominku zdobyczne pikelhauby, które można było też kupić za parę rubli u szeregowych. Pokazywali zdobyczne pistolety Parabellum z ładunkami dum-dum w magazynie.
Ci, co powracali z prawdziwego frontu, mówili mało i niechętnie. Czuło się w ich głosie ciche i nienazwane panowanie nad nerwami w przeciwieństwie do hałaśliwej histerii zwanej bohaterstwem. Za to ci ze sztabów, z oddziałów przyfrontowych i z frontów "nieprawdziwych" gadali i łgali niemiłosiernie, chełpili się posiadaniem nieprzepisowych szabel kaukaskich, nosili na piersiach nadmiar rzemieni z gwizdkami itp. przyborami wojennymi.
Każda wojna jest kombinacją nudów, krwi, łez, potu, wszy, brudu i smrodu. Ponieważ jednak w roku 1914 nie mordowano jeszcze masowo jeńców; nie mordowano i nie wywożono masowo ludności cywilnej; gwałcono i rabowano w miarę; obtłukiwano jeszcze tyłki o siodła ("Ułani, ułani") – przeto niektórzy dziś nazywają tamtą wojnę (Boże odpuść im, bo nie wiedzą, co mówią!) wojną romantyczną.
Rozdział II
"PIOTROGRÓD" I ŁOŚ
Wojna wojną, ale przed wyjazdem do Petersburga na tak zwane studia Tadeusz chciał jeszcze zapolować w Baćkowie. Pojechał na wieś w spokoju ducha, gdyż sprawa odroczenia służby wojskowej została załatwiona pomyślnie i w biurze wojskowego naczelnika nikt nawet nie słyszał, aby studentów miano powołać do wojska.
Na wsi wojny nie czuło się zupełnie. Wzięto po kilku rezerwistów i rekrutów z każdej wsi, po czym życie wiejskie potoczyło się spokojnie. Nie tylko studenci byli wolni od służby wojskowej. Nie brano również do wojska tych, którzy mieli "niebieskie bilety" (jedynaków) i tych, którzy będąc zupełnie niezdolni do służby wojskowej, mieli "białe bilety". Nie, ruszano też starszych roczników, do których należeli towarzysze łowów Tadeusza – leśnik Aleksander Klimowicz i furman Józef.
Józef był ciekawym okazem. Nic mu nigdy nie imponowało i niczym nie można go było zadziwić. Na każdą nowość, na każde odkrycie miał gotową odpowiedź: "Wiem, słyszałem" albo "Znam, widziałem". Sam lubił natomiast zaimponować innym. Tym razem pokazywał Tadeuszowi z dumą jednorurkę, którą za bezcen kupił u odjeżdżającego na front kłusownika-rezerwisty. Jednorurka była, jak mówił, przerobiona z francuskiego "antyleryjskiego" karabinu. Nie chcąc go martwić, Tadeusz nie powiedział, że na lufie tej broni wyczytał napis "Iwanowi-Tuła". Zresztą Józef był zacnym człowiekiem i doskonałym, kochającym konie furmanem. I nie był wcale głupi, choć miał wiecznie na twarzy zastygły wyraz podobny do głupawego uśmiechu.
Przyjemnie było wstać o świcie, gdy jutrzenka różowiła się na posrebrzonych rosą pajęczynach, gdy w lesie pachniało kwaśnym winem gnijących liści i gdy na tle soczystej zieleni świerków klony płonęły, jak krzaki gorejące. I przyjemnie było słuchać gonu sześciu ogarów: para Zagraj i Lutnia powiększyła się o dalsze cztery pieski – Dunaja (młodszego), Hałasa, Wierną i Zaliwaja. Przyjemnie było wracać z polowania wzdłuż tylnych opłotków wioski. Szczególny urok miała ta rzadko używana, porosła trawą "boczna ulica" przytykająca do chłopskich sadów i odryn. Na takiej drodze prawie nikogo się nie spotykało. Od pola pachniało nacią kartoflaną, od sadów – konopiami.
Petersburg nazywał się już "Piotrogrodem". Mimo bardzo młodego wieku, Tadeusz odniósł się bez entuzjazmu do zmiany nazwy stolicy imperium. Nie potrafił sformułować swych myśli, ale czuł, że jest coś niepoważnego w kasowaniu nazwy mającej za sobą dwóchsetletnią tradycję. Nie przeczuwał, że w tej zmianie była również jakaś siła fatalna: "Piotrogród" miał przetrwać tylko 10 lat, aby stać się "Leningradem". ("Nie trzeba ruszać starych nazw" – mówił sobie po wielu latach. Dlaczego starożytna ulica Zacharzewska w Mińsku stała się Sowiecką, później – na 11 miesięcy – Mickiewicza, później aleją Stalina, by po destalinizacji jeszcze raz zmienić nazwę? Dlaczego pięknie brzmiące nazwisko Sachsen-Coburg-Gotha zmieniono na neutralne Windsor? Dlaczego plac Saski przerobiono najpierw na Piłsudskiego, a potem na plac Zwycięstwa?).
Były i inne zmiany – mniej ważne. W pierwszym dniu wojny ściągnięto sznurami z dachu ambasady niemieckiej czwórkę koni "brandenburskich". Potem zdziczały tłum wiwatował najpierw przed Pałacem Zimowym, a potem – porwany patriotyzmem – ruszył demolować niemiecką kawiarnię Reinera. Ze szczytu olbrzymiego domu towarowego na Newskim prospekcie znikł świetlny szyld "Gebrüder Jeliseyeff" zastąpiony przez "Jeliseyeff Bros". Na ulicy Gogola restauracja "Wiena" stała się po prostu restauracją Sokołowa. Petersburżanie opowiadali Tadeuszowi, jak manifestanci po splądrowaniu ambasady niemieckiej i kawiarni Reinera mieli wielką ochotę zdemolować "Wienę", ale pan Sokołow przebłagał ich na klęczkach, przysięgając, że z Wiedniem i nienawistnymi Austriakami nie ma nic wspólnego.
W urzędach i innych miejscach publicznych zjawiły się napisy "Zabrania się mówić po niemiecku". Rafio legis tego dziwnego zakazu nie było nigdy jasne. Zapewne chodziło o niedrażnienie uczuć patriotycznych. Bo zakaz nie miał chyba na celu względów bezpieczeństwa i tajemnicy wojskowej? Polacy starszej daty podnosili brwi, widząc te napisy, gdyż przypominały im inne napisy, które znikły zaledwie kilkanaście lat przedtem: "Zabrania się mówić po polsku". Nieco później wprowadzono w myśl hasła "szpieg podsłuchuje" nakaz używania tylko języka rosyjskiego w rozmowach telefonicznych. Za naruszenie tego przepisu groziły surowe kary. Zresztą poczciwe telefonistki zwykle ostrzegały, wtrącając się do rozmowy, którą przez zapomnienie zaczynano np. po polsku. Gazety podały wiadomość o jakiejś krewkiej Włoszce, która mimo ostrzeżenia telefonistki rozmawiała dalej po włosku. Ukarano ją dla przykładu, ale bardzo łagodnie, bo właśnie Włochy przystąpiły do wojny po stronie sprzymierzonych i do obowiązkowego repertuaru hymnów sojuszniczych dołączono hymn włoski.
W teatrach operowych bowiem – a Petersburg miał aż trzy opery – nikogo nie znudził jeszcze zwyczaj, że zaraz po zgaśnięciu świateł i zjawieniu się dyrygenta z galerii padały okrzyki: "Gimn! gimn!". Kurtyna szła do góry i ugrupowani na scenie aktorzy i chórzyści – w kostiumach – śpiewali "Boże caria chrani". Potem zasłona spadała i orkiestra grała kolejno – już bez udziału chóru – Brabansonę, Marsyliankę, God save the King, hymny serbski, japoński, włoski... (Odegranie Braban sony przed Marsylianką i hymnem angielskim było oznaką kurtuazji dla małej i bohaterskiej Belgii).