Grzech pierworodny
Do dziś niejasna pozostaje rola Wałęsy podczas krwawego Grudnia '70 w Stoczni Gdańskiej. Badacz przypomina, że rozmowy SB z Wałęsą nocą z 13 na 14 grudnia, a więc w przeddzień wybuchu strajku, zbiegły się w czasie z wprowadzeniem do stoczni pracowników operacyjnych SB w celu kontrolowania coraz gorętszych nastrojów. "Pewnym jest – pisze Sławomir Cenckiewicz – że rozmowy z Wałęsą musiały być związane z początkiem protestu w Stoczni", i dodaje: "Wałęsa wszedł prawdopodobnie w poufny kontakt z bezpieką, zanim jeszcze doszło do decydującej eskalacji grudniowego protestu i jego formalnego werbunku 19 grudnia!".
Grzechu pierworodnego, który zaprowadził Wałęsę na równię pochyłą, dopuścił się on, zdaniem Cenckiewicza, właśnie przed strajkiem. Po raz pierwszy usłyszał słowo "zdrajca!", gdy pokazał się w oknie obleganej przez robotników Komendy Miejskiej MO przy ul. Świerczewskiego. Wciąż nie wiadomo ani jak, ani po co się tam dostał. Dziś rozpowszechnia legendę, jakoby usiłował "negocjować" z milicjantami", "rozegrać sprawę po swojemu" – jakoby właśnie wtedy narodzić się miał przyszły "mąż stanu", widzący szerzej i dalej niż inni.
Kiedy "uśmiercony" przez bezpiekę na potrzeby postępowania przed sądem lustracyjnym w 2008 roku kpt. Edward Graczyk zwerbował Wałęsę 19 grudnia 1970 roku, ten okazał się "bezwzględny wobec kolegów, na których donosił" – pisze Cenckiewicz.
– Śledził ich, podsłuchiwał, dostarczał bezpiece ich rękopiśmienne notatki, by porównać charakter pisma z kolportowanymi ulotkami, a jak nie znał nazwiska, to opisywał w szczegółach i ich sylwetki, zapewniając, że ustali, jak się nazywają. Od dawna wiadomo, że identyfikował znajomych sfilmowanych i sfotografowanych podczas rozruchów. Płacono mu za to dobrze – tak dobrze, że kolegom opowiadać musiał o swoim niebywałym szczęściu w totolotku… A kiedy przestał być potrzebny, wydzwaniał tygodniami do prowadzącego go oficera, nachalnie narzucając się z propozycjami współpracy.
Zdemaskowane mity
Najbardziej interesujące w książce "Wałęsa. Człowiek z teczki" jest to, co autor – historyk trzymający się twardo dowiedzionych faktów – musi pozostawić niedopowiedziane. Nurtuje go sprawa Sierpnia '80 roku i roli, jaką wówczas odegrał Wałęsa.
O tym, że władze traktowały go jako swojego do chwili zakończenia przezeń strajku, wiemy z różnych źródeł. Kim jednak był dla nich potem, gdy dzięki m.in. Annie Walentynowicz postanowiono kontynuować protest z żądaniem zalegalizowana Wolnych Związków Zawodowych? W stoczni potrzebny był przywódca, koniecznie robotnik.
"Lechu", rozbiwszy strajk, zniknął, wrócił jednak do zakładu, gdzie znalazł się między młotem a kowadłem: zdenerwowanymi działaczami WZZ a czuwającą bezpieką. I stało się tak, że jego awanturze ze zwolennikami strajku zaczęła przysłuchiwać się grupka stoczniowców.
"Ludzie nie byli pewni, co się dzieje. Ktoś zaczął wpychać wodza na wózek, a inni zaczęli skandować jego imię. W tej sytuacji nie miał żadnego wyboru, jak chwycić za mikrofon i zacząć mówić" – te słowa świadka wydarzeń cytuje Cenckiewicz, dodając: "W takich sytuacjach nawet niewielka, ale dobrze zorganizowana grupa, która w sposób zdyscyplinowany wykonuje rozkazy, potrafi skutecznie sterować nastrojami i działaniami wielkich mas ludzkich.
SB taką organizacją dysponowała. Czy jej użyła, by obsadzić i umocnić Wałęsę na pozycji lidera? Na pewno SB mogła znów być usatysfakcjonowana…".
Kiedy już został wodzem "Solidarności", tajemnicą poliszynela stały się jego obyczajowe ekscesy – schadzki organizowane przez kierowcę o podejrzanie dużych prerogatywach, Mieczysława Wachowskiego. Ich dokumentacja trafiła, jak podaje autor, w 1981 i 1982 roku do przedstawicieli Watykanu.
Gdy Wałęsa uwierzył po Sierpniu w swoją charyzmę, nadszedł czas wyrzucania z "S" osób mogących go zdemaskować. Wszak sam wyznał, że donosił, w chwili słabości lub z głupoty, m.in. Annie Walentynowicz, Joannie i Andrzejowi Gwiazdom i Kazimierzowi Szołochowi, autentycznemu przywódcy stoczniowego Grudnia. Zasługi tego ostatniego przypisał, rzecz jasna, sobie.
Znana skądinąd rozpaczliwa szamotanina przewodniczącego między władzą a kolegami z "S" staje się zrozumiała, gdy Cenckiewicz cytuje Stanisława Kanię, następcę Gierka: "Postępujmy ostrożnie, bo go obalą. (…) Wałęsa jest potrzebny (…). Stał się już instytucją i parawanem, za którym można manipulować «Solidarnością»".
Autor pisze o zagadkowych posunięciach "wodza", takich jak próba nawiązania kontaktów z KGB w 1981 roku nad głowami władz PRL; o sprawach niby znanych, lecz nabierających w nieobciążonej aparatem naukowym książce mocniejszej wymowy: o wiernopoddańczym zachowaniu Wałęsy po 13 grudnia 1981 roku, gdy on był "gościem władz", a tysiące działaczy "S" siedziały w więzieniach, wierząc, że "Lechu" się trzyma; o jego zobowiązaniach wobec aparatu przed zwolnieniem; o przyczynach wysłania pamiętnego listu do Jaruzelskiego od "kaprala Wałęsy"; o bezmiernym zdumieniu, że "S" jeszcze istnieje po przyjeździe z Arłamowa do Gdańska; o niechętnym stosunku do "radykała" bł. ks. Jerzego Popiełuszki. I wreszcie o rozbijaniu podziemnej "S" przez powoływanie struktur "nowej «Solidarności»".
Cenckiewicz celnie puentuje lata 80., mówiąc o holowaniu przez władze "wiernego neosolidarnościowego partnera z Matką Boską w klapie, z którym można było w przyszłości zawrzeć prawdziwą transakcję epoki – okrągły stół i bezkonfliktowe przejście z PRL do postkomunizmu".
Lektura "Człowieka z teczki" pozostawia obraz krętacza chytrego na pieniądze, zdrajcy i mitomana wierzącego, że jest potomkiem cesarza rzymskiego Walensa z IV w. po Chrystusie. A nade wszystko człowieka opętanego strachem przed ujawnieniem prawdy o jego życiu.
"Jest prawda i półprawda"
Także o jego życiu sprzed ery "Lecha". Autor sięga po świadectwa ludzi pamiętających młodego Wałęsę, chuligańskie wybryki na mazowieckiej wsi. Rozmawia ze świadkami tragicznej historii jego nieślubnego syna Grzesia, którego się wyrzekł; odnajduje "podmytą przez deszcze mogiłę" bez tabliczki z nazwiskiem. "Wiadomo tylko, że Wałęsa zainteresował się grobem, gdy został prezydentem, ale nie po to, by uczcić pamięć pierworodnego, tylko żeby ją zatrzeć" – pisze. Po co wyciągać te brudy – mógłby ktoś spytać. Autor tłumaczy, że sprawa syna "jest jeszcze jednym świadectwem kłamstwa III RP związanym z nieodkrytą do końca przeszłością Lecha Wałęsy".
Przeciwstawiając się hagiograficznemu przesłaniu filmu Andrzeja Wajdy, Cenckiewicz kreśli obraz kombinatora rządzącego się w Państwowym Ośrodku Maszynowym w Łachocinie jak na własnym podwórku. Ważne są te początki zawodowego życia byłego prezydenta, ponieważ wówczas ukształtowała się jego "socjalistyczna mentalność, przeniesiona na postawę lat następnych, gdy miał realny wpływ na losy państwa". To z tamtych czasów wyniósł przekonanie, że "jest mniejsze większe zło, jest prawda i półprawda, a nawet ćwierćprawda, pamięć może być niepamięcią, bo to, co było, może po prostu przestać istnieć, przeszłość można ukształtować w dowolny sposób, a za dokonywane wybory można nie ponosić odpowiedzialności".
Obrońca postkomuny
Ten, któremu czasem roi się, że w pojedynkę "obalił komunizm", oczekuje świadectwa moralności od Jaruzelskiego i Kiszczaka, umawia się z dawnymi ubekami, szukając pomocy – jak to uczynił w czerwcu 2008 roku, spotykając się na lotnisku im. Lecha Wałęsy z mjr. Jerzym Frączkowskim, u którego UOP znalazł w 1993 r. mikrofilmy z tysiącem stron dokumentów obciążających "ikonę". Jego paniczny lęk potęguje świadomość, że materiały kompromitujące czekają gdzieś na półkach w instytucjach obcych państw, m.in. w Moskwie.
Dlaczego "sprawy Wałęsy" nie można odłożyć ad acta? Bo jako prezydent "gwarantował osłabionej Moskwie geopolityczne status quo, deklarując, że Polska nie będzie zgłaszać swoich proatlantyckich aspiracji". Bo wymyślił NATO bis, a on i jego wiceminister obrony Bronisław Komorowski "fraternizowali się z najbardziej gorliwymi oficerami stanu wojennego". Bo, wreszcie, obalenie przezeń rządu Jana Olszewskiego miało "swój kontekst interesu rosyjskiego i postsowieckiego w wojsku polskim", a ze swojego gabinetu "uczynił rodzaj urzędu grupującego takich jak on byłych, wszelkiego rodzaju agentów komunistycznych".
Koniec końców, pisze Cenckiewicz, "spełnił wyznaczoną mu przez Jaruzelskiego rolę obrońcy postkomunizmu". Ile nieszczęść ściągnął na Polskę? Jakie decyzje wagi państwowej podjął w interesie ochraniających go służb? Co zrobił pod presją grup biznesowych o ubeckim rodowodzie? Ten, kto podjął się pracy nad rozwikłaniem kłamstwa, któremu na imię "Wałęsa", uchylił drzwi do prawdy o III RP.
Od poprzednich publikacji dotyczących roli "Bolka" w historii Polski od Grudnia '70 ta różni się lekką, publicystyczną formą. Tym, którym zabraknie w niej aparatu naukowego, przypomnieć wypada, że autor ma prawo formułować twierdzenia obalające oficjalną wersję biografii Lecha Wałęsy i identyfikować go jako bezpieczniacką wtyczkę i donosiciela, bowiem źródłowe dowody potwierdzające ten fakt zawarł w obszernej książce "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii", wydanej wspólnie z Piotrem Gontarczykiem przez IPN w 2008 roku.
Historyk obnażający Wałęsę mimo wszystko współczuje mu. "Nawet ten nieszczęśnik może któregoś dnia przemówić ludzkim, szczerym, własnym głosem. Gdy odejdą Jaruzelski i Kiszczak, «ikona» może poczuć się wolna od zagrożenia z ich strony. Może więc któregoś dnia zrobi nam niespodziankę. Bo przecież póki człowiek żyje, żyje z nim jego sumienie…".
Sławomir Cenckiewicz, Wałęsa. Człowiek z teczki, Poznań 2013. Książkę Sławomira Cenckiewicza "Wałęsa. Człowiek z teczki" można nabyć w księgarniach "Naszego Dziennika": – w Warszawie, al. Solidarności 83/89, tel. (22) 850 60 20, – w Krakowie, ul. Starowiślna 49, tel. (12) 431 02 45.
Księgarnia w Krakowie prowadzi także sprzedaż wysyłkową. Zamówienia można kierować na adres e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Anna Zechenter
"Nasz Dziennik"