Spotkanie wokół książki pt. "Gościńcami Kanady na tropach polskiej kultury" dr Jadwigi Kaczmarzyk-Byszewskiej odbyło się w piątkowy wieczór, 14 września 2012, w Konsulacie RP w Toronto. Prezentację książki współorganizowały Konsulat RP i Kanadyjsko-Polski Instytut Badawczy. W notce wydawniczej czytamy, że w książce tej "czytelnik nie znajdzie ani apoteozy tych, których los rzucił na obczyznę, ani ich potępiania, ale obraz odmiennej rzeczywistości, nieznanych kultur i ludzi (…), których zmagania przedstawione zostały przez pryzmat codziennego życia i osobiste dylematy". Ta niecodzienna publikacja, w której popularnonaukowa analiza środowiska twórczego Kanady splata się z losami fikcyjnych bohaterów, Antka, Agaty, Moniki i Pawła, zainspirowała mnie do przeprowadzenia wywiadu z jej Autorką.
Joanna Lustanski: Jak narodził się pomysł napisania tej książki?
Jadwiga Kaczmarzyk-Byszewska: Był to przypadek. Pomysł nie był mój, ale byłego konsula do spraw Polonii, Andrzeja Krężela. Byłam właśnie w Konsulacie, żeby zajrzeć do teczek o polonijnych wydarzeniach w Toronto, i skomentowałam, że sama zebrałam już więcej informacji o polskich artystach działających w Kanadzie, niż Konsulat ma w teczkach. "Masz teraz czas, to możesz uzupełnić, albo lepiej – napisz o tych ludziach" – usłyszałam w odpowiedzi. Wytrącił mi z ręki najlepszy argument, bo właśnie wtedy przestałam pisywać do "Gazety". Zadzwonił tego samego dnia: "Wiem, że myślałaś nad propozycją. Kiedy zaczynasz? Ze strony Konsulatu postaramy się jakoś pomóc, ale robota na twojej głowie. Nie będę tu wiecznie, a chciałbym się też czegoś dowiedzieć".
JL: A do kogo jest skierowana ta książka? Polaków? Imigrantów? Kanadyjczyków polskiego pochodzenia?
JKB: Chyba do wszystkich wymienionych, chociaż do Kanadyjczyków polskiego pochodzenia najmniej. Oni w zasadzie nie znają polskiego na tyle, aby czytać. Dla nich miała być angielska część publikacji ale... ze względów ekonomiczno-czasowych książka ukazała się jak na razie tylko po polsku. Angielska wersja jest w trakcie pisania.
JL: Jak wyglądała praca nad książką? Skąd czerpała Pani materiały?
JKB: Bardzo trudne pytanie. Materiały zbierałam – też przez przypadek – od przeszło 20 lat. Na spotkaniu slawistów, chyba w 1983, dowiedziałam się, że Ukraińcy chcą przygotować słownik artystów słowiańskich w Kanadzie, ale nie mają nikogo, kto zajmie się Polakami. Pomysł po czasie upadł, ale ja już miałam założone koperty, do których wkładałam, przypadkowo i celowo, zbierane informacje. Powoli zrozumiałam, że we dwójkę z mężem, i do tego bez funduszów (choćby na korzystanie z archiwów, robienie kopii itp.), nie damy sobie rady. Dotarło do nas, że musimy mieć za sobą organizację, najlepiej niedochodową, charytatywną – i tak w 1986 zostało zarejestrowane ECHO, któremu Kanada przyznała status Instytutu Badawczego. Postanowiłam spojrzeć na całość nie oczyma polonijnych Polaków, a oczyma Kanadyjczyków – co oni wiedzą o Polakach, i czy wiedzą cokolwiek, i jak nas oceniają. I tak właściwie głównym źródłem materiałów stały się angielskie publikacje oraz archiwa. Każda drobna notatka była dla mnie odkryciem. Samo pisanie książki nie byłoby jednak możliwe bez wsparcia Ewy Chwojko-Srawley, która, spędzając godziny przy komputerze, zasypywała mnie informacjami. Bez jej pomocy i dyskusji prawdopodobnie jeszcze bym długo pisała.
JL: Czy spotykała się Pani z bohaterami swojej książki? Czy wiedzieli, że Pani o nich pisze? Jak reagowali?
JKB: Oczywiście wielu z nich znałam, wliczając Krystynę Sadowską – to ona mnie uczyła tkactwa artystycznego i wprowadzała w kulisy Polonii; Mary Schneider, którą, razem z Janiną Stensson, odwiedzałam w domu spokojnej starości. Z artystami jak Jerzy Kołacz (jeden z dyrektorów naszego ECHO) prowadziłam długie dyskusje, w tym również o pisanej książce, gdyż on był jedną z niewielu "wtajemniczonych" osób. Innych, jak Reinharda Skorackiego, Janusza Malinowskiego czy Ewę Stachniak znam z kontaktów osobistych i oczywiście z ich twórczości – ale mało kto z nich wiedział, że chcę ich "opisać".
JL: Jest Pani skromną osobą, dość trudno zdobyć informacje o Pani, a dokonania Pani są imponujące. Nawet tak przepastne źródło informacji jak Internet nie za wiele miejsca Pani poświęca. Jak to się stało, że zdecydowała się Pani "ujawnić", pisząc tę książkę?
JKB: Temat wymagał "otwartego nadstawiania głowy", a nie tylko części nazwiska czy pseudonimu. W zasadzie ci, którzy znają nas w Toronto, znają jako Byszewskich, nie wiedząc, że jest to tylko część nazwiska, zarówno mojego męża, jak i mojego. Postanowiłam z tym skończyć i powrócić do "korzeni".
JL: Główny bohater to Antek, który dojrzewa na kartach książki. Poszukuje swojej przynależności narodowej: z nieświadomego swojej etnicznej historii (nie chcącego jej zaakceptować?) staje się Polakiem-Kanadyjczykiem dumnym ze swojego pochodzenia. Jak scharakteryzowałaby Pani tę postać?
JKB: Antek to zlepek tego, co obserwowałam tutaj wśród ludzi, chociaż jest to chyba najbliższa mi postać. Moje są jego przemyślenia i reakcje na sytuacje, ale wtórują mu w tym pozostałe osoby: Paweł przedstawia moje zderzenia z rzeczywistością, Monika moje załamania, a Agata... chyba samozaparcie. Najbliższy mi jednak, i to niezaprzeczalnie, jest Antek, ponieważ dzięki niemu ta książka nabrała życia i nie jest tylko zbiorem suchych informacji, a ja, poprzez niego, uzyskałam niezbędny dystans do tego, co napisałam.
JL: Książka napisana jest techniką spirali, to znaczy, że powraca Pani kilkakrotnie do tego samego zagadnienia – ale w innym wątku, i przedstawia go coraz to z innej perspektywy: raz od strony czysto faktograficznej, raz w postaci fabularnej. Co daje taka technika?
JKB: Spirala jest jak przemyślenia każdego z nas. Zaczynamy od jednego tematu, ale myśli same biegną w odmiennym kierunku. Powracamy więc do pierwotnego problemu i odnajdujemy inne aspekty tych samych przemyśleń, więc powracamy ponownie do podjętego tematu i analizujemy go z jeszcze odmiennego punktu widzenia. Raptem odkrywamy, że ta wielokrotność ma swoje pozytywne cechy – za każdym razem widzimy inną stronę zagadnienia. Technika spirali pozwala na taką wielostronność, w chwili gdy proste opisanie "wszystkiego" byłoby nudne.
JL: Jest Pani członkiem Stowarzyszenia Artystów Kanadyjskich. Jak Pani ocenia sytuację artysty w Kanadzie?
JKB: Zdecydowanie lepsza niż przed laty, ale daleko jeszcze do tego, co znamy z Europy, więc trudno się do tego przyzwyczaić. Artysta tutaj to nadal nie zawód czy powołanie, ale bardziej hobby – jeśli ktoś ma zbyt dużo czasu, to może sobie tworzyć. A żyć z czego? – i tu najczęściej spojrzą na pytającego jak na wariata – chyba nie ma na myśli, że wyżyje z tego, co tworzy? Kanada ma przed sobą jeszcze bardzo długą drogę legislacyjno-świadomościową.
JL: Jakie są szanse na sprecyzowanie statusu artysty w świetle prawa?
JKB: Przestałam wierzyć, że kiedyś się skończą dyskusje na ten temat. Rozmowy trwają przez cały czas, jak jestem w Kanadzie. Cierpliwy parlament wysłuchuje już którejś tam wersji i nadal odsyła do korekty. Jedne prowincje aprobują jedne fragmenty, a drugie – inne. Dopóki nie będzie ujednolicenia opinii na temat, do czego artysta ma prawo, a do czego nie – nadal wszystko pozostanie w sferze czytania i dyskusji.
JL: Wróćmy jeszcze do rozmowy o książce… Czego Pani się nauczyła o sobie, pisząc tę książkę?
JKB: Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć... chyba jednak udowodniłam i sobie i innym, że to można zrobić, ale wiem też, że temat nie został wyczerpany. To tylko fragment, który pozostawia innym możliwość dalszej realizacji.
JL: Czy ta książka jakoś Panią zmieniła? Czy zmieniła Pani spojrzenie na wkład Polaków w rozwój Kanady?
JKB: Czy mnie zmieniła? Chyba nie. Nadal jestem uparta, bo taka się urodziłam, ale mówiąc szczerze, sama byłam zaskoczona liczbą osób, o których mało kto jeszcze pamięta, a inni mogą równie szybko popaść w zapomnienie. A jeśli mówimy o rozwoju Kanady, to Polacy zrobili bardzo, bardzo wiele i często nam samym trzeba o tym przypominać.
JL: Ano właśnie. Czy sądzi Pani, że przesłanie tej książki zostanie właściwie odczytane? Że ludzie nie spłycą lektury do kolejnej okazji roztrząsania sporów wewnątrzpolonijnych?
JKB: Chciałabym być pozytywnie rozczarowana, ale nie mam złudzeń. Przygotowana jestem na zarzuty, na które jest tylko jedna odpowiedź: coś jednak zostało zrobione, dyskusje niech się toczą, a przede mną i grupą życzliwych mi osób pozostaje do realizacji wersja angielska.
JL: Na koniec chciałabym prosić Panią o refleksję… Jak, Pani zdaniem, można "ocalić od zapomnienia" dorobek polskich artystów? Co – oprócz książki – można i należałoby robić, by następne pokolenia polskich imigrantów i Kanadyjczycy mieli świadomość, że kształt kultury kanadyjskiej to również zasługa polskich imigrantów i Kanadyjczyków polskiego pochodzenia?
JKB: Jest to ostatni moment, aby "ocalić od zapomnienia", ponieważ Kanada, chociaż i tak nigdy się zbytnio nie interesowała artystami, ma teraz inne priorytety – zajmuje ją zagadnienie "person of colour" definiowane jako "persons, other than Aboriginal peoples, who are non-Caucasian in race or non-white in colour". Ta definicja propagowana jest przez rząd kanadyjski i wspierana przez CARFAC – czyli Stowarzyszenie Artystów Kanadyjskich. Zupełnie zapomina się, że "persons of colour" przybywają tu już "na gotowe" i dlatego uważam, że wkład właśnie tych, którzy działali tu przed nimi, nie powinien być zapomniany. A jak temu dopomóc? Ułatwić, aby książka angielska powstała i trafiła nie tylko do Polaków w Kanadzie. To ich dzieci powinny ją poznać, a one czytają po angielsku, ich koledzy również. Dlatego jestem przekonana, że wersja angielska jest konieczna, aby "ocalić od zapomnienia". I nad tym będziemy pracować przez następne długie miesiące.
JL: I tego właśnie Pani życzę, żeby wydanie angielskie książki jak najszybciej trafiło na półki księgarskie i znalazło swoich zagorzałych czytelników. Dziękuję serdecznie za rozmowę.
Rozmawiała Joanna Lustanski
Książka "Gościńcami Kanady na tropach polskiej kultury" jest do nabycia w księgarni Pegaz. Zamówienia telefoniczne przyjmuje również ECHO-RI, tel. 416-540-ECHO (3246).