Dla nas w Ontario ważna jest najbliższa nam zmiana na stanowisku premiera dobrze usadowionych w prowincji liberałów. Mamy nową premierę! Nie tylko pierwsza Dama (?) na czele rządu, ale także pierwsza oświadczająca śmiało, że jest osobą kochającą inaczej. Trudno przewidzieć – bo niezbadane i nieprzewidywalne właśnie są sympatie ludu – jak to wpłynie na jej popularność wśród wyborców – nie tylko liberałów.
Paręnaście lat temu (starsi imigranci pewno pamiętają) była już podobna sytuacja politycznej roszady, tyle że na szczeblu federalnym i w rządzie konserwatystów. Premier federalny Malroney, realizujący konsekwentnie rozwój gospodarczy Kanady i w doskonałych stosunkach z USA i prezydentem Reaganem, był zajadle krytykowany przez liberałów i NDP. Prasa i pozostałe media zwykle lubią się odchylać w lewo – bo co to szkodzi szermować szczytnymi hasłami, kiedy nie odpowiada się za ewentualne opłakane często efekty ich realizacji. Malroney, będący też prosperującym biznesmenem, zrezygnował, a jego następczyni prędziutko przegrała następne wybory. Rządy konserwatystów w Kanadzie przywrócił dopiero Harper.
W Ontario, najbogatszej prowincji, wahadło historii odchyliło się najbardziej wtedy w lewo i rządy objęła NDP. Wyborcy (vox populi vox Dei) wybrali na premiera nową, elokwentną gwiazdę na politycznym firmamencie – Boba Rae. Pełny po konserwatystach skarbiec pozwolił na realizowanie szczytnych, między innymi "medialnych", społecznych postulatów.
Bob Rae narobił szybko długów po uszy, rozdawał pieniądze podatników na lewo i prawo. Związki zawodowe (zaplecze NDP) rozszalały się w żądaniach płacowych, a ponieważ każdy skarbiec ma swoje dno, które się w końcu pokazało – żeby nadal zaspokajać potrzeby świata pracy – trzeba było przycisnąć tych, którzy ich zatrudniali. Wzrost podatków – bo jak mawiał kiedyś nasz polski mąż stanu – "z próżnego i Salamon nie naleje", oraz wygórowane żądania płacowe spowodowały ucieczkę biznesów za południową granicę. Miejsc pracy ubywało, związki (i lewicujące media) darły szaty, obwiniając za istniejącą sytuację wszystkich z wyjątkiem siebie, a "ichni" premier sromotnie wybory przegrał. Długo się potem usprawiedliwiał, uczciwie bijąc się w piersi, widocznie wystarczająco głośno, bo zapomniano mu grzechy młodości, a kiedy lewa noga mu zaciążyła – zmienił nawet barwy z pomarańczowych NDP na czerwone liberałów.
Ciekawostką jest, Bob, wychowywany przez samotną matkę, po której ma anglosaskie nazwisko; dopiero gdy skończył 18 lat, dowiedział się od niej, że jego ojciec jest Żydem. Czemu dopiero po osiągnięciu pełnoletności? Młodszy mógłby tego nie zdzierżyć? Dlaczego Boba Rea wspominam? Bo jest on przywódcą federalnych liberałów, a że żadna partia nie rządzi wiecznie, może stać się nową-starą (choć nie wiekiem) twarzą polityczną; ba, trudomania jest ciągle żywa. Wielu liberałów z łezką wspomina tego milionera, socjalistę i populistę. Nam podpadł, bo pochwalił Jaruzelskiego za wprowadzenie stanu wojennego (!).
Bogate z natury Ontario jakoś ciągnie, choć budżet jest niestety na minusie. Czy nowa premiera będzie nie tylko kochającą, ale też rządzącą inaczej od odeszłego premiera – i jakie ma szanse na wygranie wyborów – zobaczymy.
W Stanach – nihil novi – ten sam elokwentny prezydent, bo jak się okazuje, w polityce trzeba być wygadanym i obiecywać – ludzie uwierzą w to, w co chcą wierzyć, a o niespełnionych obietnicach łatwo zapominają. Tak też sprawy się mają między Odrą i Bugiem, gdzie jak w kolędzie, od lat "cuda, cuda ogłaszają!".
We Francji socjalista Hollande to istny Robin Hood. Zabrać bogatym pasibrzuchom, ścisnąć wysokimi podatkami (niech się odchudzą) i rozdawać biednym. Skutki nieletnie dziecko może przewidzieć, ale historia niczego socjalistów nauczyć nie może.
Tu należałoby wtrącić uwagę, tak dla jasności sprawy, że ta społeczna filozofia ma wiele twarzy i wiele mylących (czy celowo?) nazw. Zacznijmy od "poniewieranych" z lubością, zdemobilizowanych po I wojnie żołnierzy (znanej z bohaterstwa) armii włoskiej. Bezrobotni i rozgoryczeni zostali skaptowani przez oratora (a jak?) socjalistę Mussoliniego, redaktora pisma "Robotnik". Chwytem populistycznym było nadanie socjalistycznej organizacji nazwy nawiązującej do wielkości Imperium Romanum, symbolu władzy – rózg zwanych "fasces". Stąd pochodzi nazwa faszyzmu, na który tak plują obecni lewacy. Nie znają historii i socjalistycznego rodowodu czarnych koszul? A bolszewizm? Przecież to też nic innego tylko socjalizm internacjonalny (czytaj imperialistyczny, bo chcący opanować cały świat). Nie kim innym, tylko socjalistą był też elokwentny, krzykliwy pewien kapral austriacki. Wykrzyczał, co lud chciał usłyszeć, i po paru latach został dyktatorem. Tu socjalizm tym razem narodowy (co nie przeszkadzało mu w próbach zawładnięcia całym światem) przybrał dla niepoznaki nazwę nazizmu – skrótu od "nazional socializm", lub hitleryzmu. Soc-lewacy mają wiele – czasem bardzo brzydkich – twarzy. A socjalizm lubi się maskować.
W Czechach nowe oblicze władzy. Prezydenta Klausa zastąpił Zeman. Bardziej spolegliwy w stosunku do Unii Europejskiej, którą Klaus nazywał socjalistycznym kołchozem.
Mały (ale śmiały) Izrael ulokowany w nie najlepszym strategicznie miejscu w morzu arabskim, też wybrał nową-starą władzę. Anegdota odpowiada, dlaczego Mojżesz wodził Izraelitów po piaskach i bezdrożach pustyni na chudej diecie z manny, zanim Naród Wybrany osiadł po 40 latach w Palestynie (czy byli już tam wtedy Palestyńczycy Arabowie – oto jest pytanie?). Otóż trwało to tak długo, bo nie jest łatwo znaleźć na Bliskim Wschodzie miejsce, gdzie nie byłoby ropy naftowej.
Kieszonkowe mocarstwo od 1948 roku (ile to już lat?) radzi sobie nad podziw dobrze. Najtrudniejsze były początki. Ale wtedy izraelska kadra oficerska składała się w dużym procencie z byłych polskich żołnierzy pochodzenia żydowskiego.
Ówcześni korespondenci wojenni podawali, że wprawdzie oficerowie ci wydawali już komendy po hebrajsku, ale ruganie odbywało się po polsku. I jak to i u nas bywa, obrażano nie tyle żołnierzy, co ich mamusie. Porównywano ich też do ważnych organów.
Obecnie mały Izrael też nie ma lekko. Gratulacje z pozostania na stołku, panie premierze Milewski... o przepraszam, panie premierze Netanjahu. Pan potrzebowałeś (a może tatuś) zmienić nazwisko na bardziej brzmiące po hebrajsku. I słusznie. Jako Milewski na pewno nie wygrałby pan wyborów. Izrael to nie Polska, gdzie rząd dusz trzymają lub trzymali Gieremkowie, Michniki, Rywinowie czy Urbany. I sporo tych o pięknych nazwaniach. Tatuś pański w samą porę opuścił kraj prywiślański. Tam popularne było od dawna zmienianie niemiecko brzmiących nazwisk na te zakończone na "ski", "icz". Aż trzeba było wprowadzić ochronę nazwisk historycznych, bo Czartoryscy, Lubomirscy czy Potoccy wyrastali jak grzyby po deszczu.
Tu anegdota: w urzędzie zapytany podaje swoje imię. Izaak. Nazwisko? Blumstein. Zawód? Pachciarz. Wyznania? Oj, pan się będziesz śmiał – baptysta.
Trzymamy za pana kciuki, panie Netanjahu. Muzułmanie, zwłaszcza fanatycy religijni, są coraz niebezpieczniejsi nie tylko dla Izraela, ale także chrześcijan na całym świecie. Widmo krąży po Europie! Podlewane ropą naftową, pod półksiężycem i zielonymi sztandarami proroka. Ameryka też nie jest bezpieczna. Powinna wasze małe państwo ochraniać. Ale nowemu-staremu prezydentowi B. Huseinowi Obamie jakoś niesporo idzie twarde postawienie się islamowi (Bengazi). Do tego – otwarcie, głośno zachęcaliście Amerykanów żydowskiego pochodzenia, żeby nie głosowali na Obamę i przeszkadzali w jego wyborze. Nie wyszło. A przecież istnieje przekonanie o waszym silnym lobby w USA. Może to po prostu jeden z mitów? Czy opalony prezydent wam sceptycyzmu nie zapomni?
W każdym razie popieramy wasze, Izraelici, prawo do istnienia, jesteście tam od tysięcy lat i pozostaniecie. A co do muzułmanów – to nasi, chrześcijan, otwarci przeciwnicy. Przysłowie mówi: "Wrogowie naszych wrogów są naszymi przyjaciółmi". Trzymaj się pan nowy-stary premierze ku wspólnemu pożytkowi! Ale unikaj wojny, bo jej wyniki (jak zwykle) są nieprzewidywalne.
Jan Ostoja
Toronto
styczeń 2013