W stołowym, poza przebywającymi do tej pory tutaj, na kwaterze dowódcy zgrupowania, pojawiło się jeszcze trochę nowych osób, kilku oficerów i podoficerów oraz dwie łączniczki. „Janeczka”, drobna o dziecięcej buzi, filigranowa, istne chucherko o łagodnym spojrzeniu wielkich brązowych oczu w ciemnej oprawie i włosach ciemnoblond upiętych w misterny kok. I ta druga o pseudonimie „Siłaczka”, jakże pasującym do jej masywnej budowy ciała, wysokiej, baby-herod, poważnej i skupionej, sprawiającej wrażenie osoby stanowczej i „zdecydowanej na wszystko”. Jakże bardzo kontrastujące ze sobą te dwie, należące do ścisłego grona podkomendnych majora „Tarnawy”. Obie – przyjaciółki, na śmierć i życie!
Oczy nowo przybyłych, mimo woli, spoglądały na przemian to na „Siłaczkę”, to na „Waligórę”, zastanawiano się, czy przypadkiem nie są rodzeństwem, a jeśli nie, to jako para świetnie by do siebie pasowali – jak sądziło wielu. Ale, chyba tylko na zasadzie przeciwieństw, „Waligóra” spoglądał co chwila na tę małą, „Janeczkę”. Najwyraźniej wpadła mu ona w oko.
Zastępca pana komendanta, kapitan „Żbik”, ten sam, który podważał prawdziwość misji „Virtusa”, wstając od stołu, zastukał widelcem w talerz i poprosił zebranych o ciszę.
– Panowie oficerowie i wy... żołnierze, zebraliśmy się w dniu tak uroczystym jak ten, w dniu imienin, niejako podwójnych imienin, naszego wspaniałego, ośmielę się powiedzieć wręcz, naszego umiłowanego dowódcy, pana komendanta, majora „Tarnawy”, niniejszym pragnąłbym w waszym i swoim imieniu, złożyć panu komendantowi najserdeczniejsze życzenia zdrowia i pomyślności oraz długich lat życia... Skoro już dane jest mi pierwszemu przemawiać, to chciałbym z tego miejsca przedstawić pokrótce zasługi naszego, drogiego nam wszystkim solenizanta. Otóż, jeszcze jako kilkunastoletni chłopiec, wręcz wyrostek, obecny tu pan komendant działał w tajnym, konspiracyjnym ugrupowaniu młodzieży szkolnej – „Żagiew”, wydając potajemnie szkolne pisemko „Młody Bojownik”, w którym to pisemku zamieszczał, między innymi, odezwy do swoich rówieśników nawołujące do stawiania, wszelkimi możliwymi środkami i sposobami, oporu carskim władzom zaborczym. Tylko cudem, ten dzielny, wtedy jeszcze młodzian, a dziś nasz drogi pan komendant, uniknął aresztowania, a w konsekwencji wywózki na Sybir.
W kilka lat później, pan major zetknął się z samym, jak i on dziś, Komendantem, a późniejszym Wodzem Naczelnym i Marszałkiem Polski, nie zawaham się tu powiedzieć, największym strategiem w nowożytnej historii, samym wielkim Józefem Piłsudskim!
Siedzący przy majorze „Tarnawie” zaczęli bić brawa podchwycone natychmiast przez innych. Po chwili kapitan „Żbik” po uciszeniu się oklasków kontynuował mowę:
– Ale byłoby nie na miejscu, gdybym nie wspomniał o zasługach naszego drogiego dowódcy w tworzących się Legionach, gdzie wcześniej jeszcze, jako członek „Strzelca”, powoli zbliżał się do naszego wielkiego wodza. Służąc wiernie Marszałkowi, nasz dzisiejszy, niejako podwójny solenizant – Jan Dominik uzyskał z czasem stopień oficerski, a za udział w obronie naszej Ojczyzny przed bolszewicką nawałą, pan major „Tarnawa” w konsekwencji odznaczony został krzyżem Virtuti i jeszcze Złotym Krzyżem Walecznych. Ranny, cudem uniknął śmierci z rąk wroga! Potem, już w odrodzonej Rzeczypospolitej, nasz pan komendant niezmiennie wierny Marszałkowi, którego Naród zwał familiarnie „Dziadkiem”, służył Mu niemal do końca Jego dni! A teraz wierny ideałom legionowym, nadal kontynuuje dzieło swego wielkiego nauczyciela, jak i on Komendanta, Marszałka Polski, wielkiego Józefa Piłsudskiego! Niech żyje nasz umiłowany pan komendant, pan major „Tarnawa”! – zakończył przemowę zastępca dowódcy Zgrupowania, kapitan „Żbik”.
Znowu rozległy się brawa, tym razem jeszcze głośniejsze. A kiedy wreszcie ucichły, przemówił sam solenizant. Wstając powoli, rozejrzał się po zebranych i po długim namyśle, jakby nie wiedział, jak się ma do nich wszystkich zwrócić, w jakich słowach podziękować za urządzenie mu tak wspaniałego przyjęcia, z tak wykwintnie, jak na powstańcze warunki, zastawionym stołem, odchrząknął i nabrawszy powietrza powiedział:
– Dziękuję wam żołnierze, moi żołnierze! – podkreślił. – Bo cóż z tego, że będąc waszym dowódcą, miałbym was, bez tego zapału, wręcz wielkiego oddania dla naszej wspólnej walki, bez tych pięknych, bohaterskich przymiotów... Wszystko byłoby na nic! A tak, możemy dzięki tylko wam wierzyć w ostateczne zwycięstwo nad naszym śmiertelnym wrogiem – Niemcami, że już nie wspomnę o innym, także śmiertelnym zagrożeniu, wprost powiedziawszy, grożącym zabiciem naszej polskiej duszy przez nie mniej od Niemców groźnego nieprzyjaciela, jakim jest sowiecka armia czyhająca tuż za Wisłą i niemająca wcale zamiaru przyjść nam z pomocą. A dlaczego? Myślę, że na to pytanie, wcześniej czy później, odpowie nam Historia... wcześniej lub później... – powiedział major „Tarnawa”, popadając w zamyślenie, a kiedy się wreszcie ocknął, stanąwszy na baczność, przybijając obcasami, powiedział uroczystym głosem: – Panowie oficerowie, żołnierze, a szczególnie wy, drogie panie, goście moi kochani... Dziękuję wam z całego serca, dziękuję! – powiedział i opadł ciężko na krzesło.
– Proponuję wznieść toast za zdrowie pana komendanta, naszego drogiego solenizanta!
Wszyscy wstali jak na rozkaz, szurnęły odsuwane krzesła i jak jeden mąż huknęło „Sto lat!”.
– A co to ma znaczyć, panie poruczniku? – zwrócił się do „Virtusa” przez stół kapitan „Żbik”. – Jakże tak można? Nie wypić za zdrowie solenizanta?!
– Mam rozkaz stawić się jak najprędzej w Komendzie Głównej, wobec tego proszę wybaczyć, usprawiedliwić, panie kapitanie.
– No nie, no chyba nie odmówi pan wzniesienia toastu, wypicia jednego kieliszka, tak wybornego, francuskiego koniaku za zdrowie naszego pana komendanta, a na domiar dzisiejszego solenizanta!
– Przykro mi, panie kapitanie, ale służba nie drużba.
– Aha, rozumiem i... nie rozumiem. A może pan porucznik nie raczy wznieść toastu, powiedzmy bardzo oględnie, z powodów, jak by to powiedzieć... politycznych! – podkreślił ostatnie słowo.
„Virtus” patrzył na niego zdziwiony, a jednocześnie starał się opanować w sobie narastające zdenerwowanie.
– Może pan jest z przekonania, powiedzmy na przykład... komunistą, i to, co powiedział pan komendant o Sowietach stojących bezczynnie za Wisłą, obraziło was, t o w a r z y s z u, co? – powiedział, dolewając tym oliwy do ognia.
– Oznajmiam panu, panie kapitanie – powiedział „Virtus”, stając w postawie zasadniczej. – Nie jestem komunistą i nazwanie mnie kimś takim obraża mój oficerski honor! Gdyby nie warunki, w jakich przyszło się nam spotkać, żądałbym od pana satysfakcji!
Zrobiło się bardzo cicho. Wszyscy patrzyli teraz tylko na nich dwóch.
– I chciałbym jeszcze dodać, że ślubowałem na wierność Ojczyźnie jako żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych! – powiedział i zwrócił się do majora „Tarnawy”. – Najmocniej przepraszam pana majora za to zajście wywołane z mojego powodu.
– Nic nie szkodzi. Proszę to potraktować jako takie małe qui pro quo ze strony pana kapitana „Żbika”, mojego zastępcy. A swoją drogą, ten jeden kieliszeczek koniaku na pewno nie miałby wpływu na pańską, poruczniku, misję. Niemniej, cenię sobie wierność swoim zasadom, zwłaszcza wśród naszej młodej kadry oficerskiej, a i szeregowych żołnierzy. A od kiedy, jeśli można wiedzieć, pan porucznik zaczął służbę w Narodowych Siłach?
– Od samego początku, od jesieni czterdziestego drugiego...
– Dość późno! Zważywszy na datę wybuchu tej wojny.
– Wcześniej, bo od końca trzydziestego dziewiątego, byłem członkiem Ruchu Oporu.
– A teraz wciąż pan porucznik jest pod rozkazami NSZ-etu?
– Niestety. Po scaleniu, od marca tego roku, podlegam Komendzie Armii Krajowej Pułku „Baszta”...
– Przepraszam, użył pan porucznik słowa „niestety”... Jak mam to rozumieć?
– Ślubowałem Narodowym Siłom Zbrojnym, ale wobec tego, co się stało, nie mając innego wyjścia...
– A czy ktoś pana porucznika zmusił do wstąpienia pod naszą komendę?
– Nie, nikt mnie do tego nie zmuszał.
– No więc, w czym problem?
– W poglądach, panie majorze! – odpowiedział stanowczo „Virtus” i zaraz dodał. – Chciałbym prosić pana majora o pozwolenie kontynuowania swojej misji.
– Ależ proszę, panie poruczniku, bardzo proszę. Nie stawiam sprzeciwu i życzę, mimo wszystko, panu... panom powodzenia – zakończył z lekkim sarkazmem.
– Dziękuję, panie majorze.
– A gdyby pan porucznik miał jakieś trudności z dostaniem się stąd do Komendy Głównej, służę pomocą. Podtrzymuję to, co wcześniej proponowałem, a mianowicie wyręczenie panów przez jedną z naszych łączniczek – powiedział, patrząc z ironicznym uśmiechem na swoich podwładnych. Gdzieś przy końcu stołu dało się wyraźnie słyszeć czyjś chichot.
– Dziękuję, mimo wszystko raz jeszcze dziękuję panu majorowi za wszystko i życzę panu i pańskim podwładnym powodzenia – odpowiedział „Virtus” i skinął na „Waligórę”.
W chwilę później znaleźli się wśród gruzów coraz bardziej rujnowanej Warszawy.
XXIII
Zaraz po „obiedzie” czyli jak zwykle, po tej samej, niezmiennej zupie „robaczywce” okraszonej łbami i ogonami z dorsza, z dodatkiem odrobiny oleju roślinnego, kilku więźniów zostało wywołanych z tej ogromnej, największej celi na „Ogólniaku”, w której przesiadywało ponad stu siedemdziesięciu mężczyzn. Wśród wywołanych na korytarz byli Stanisław Bohuszewicz z majorem Skalińskim. Z innych cel dobrano następnych i kazano im ustawić się w szeregu. Razem było ich siedemdziesięciu ośmiu. Ponad jedna trzecia miała wyroki dożywotniego więzienia. Po dokładnym sprawdzeniu danych personalnych, w obecności aż trzech oddziałowych i kilku strażników, pod bronią zaprowadzono ich na więzienny dziedziniec, gdzie czekały na nich przygotowane już dwie ciężarówki ze skrzyniami krytymi szarą plandeką.
I jak wtedy, przed pięciu laty, w maju czterdziestego trzeciego, tak i teraz pod silną eskortą uzbrojonych w broń automatyczną strażników, na szczęście bez bicia, umieszczono ich na ciężarówce po czterech w rzędzie i kazano im, tak samo jak wtedy, po opuszczeniu aresztu Gestapo, siadać z szeroko rozłożonymi nogami, pomiędzy którymi sadowił się następny więzień. W czasie załadunku, a i potem podczas transportu kazano im trzymać ręce założone na głowie. Jedyną różnicą tego transportu był brak strażników z karabinami. Uzbrojona eskorta jechała przed i za ciężarówkami. W środku wraz z więźniami siedziało po czterech konwojentów uzbrojonych jedynie w dębowe pałki i pistolety. Zakazano im jakiegokolwiek porozumiewania się pod groźbą bicia. A z tym zetknął się już każdy z nich w czasie wielomiesięcznego śledztwa.
Po wyjechaniu z bramy i skręceniu w lewo, ciężarówka z mozołem nabierała prędkości. Dopiero po wjechaniu w Aleje Niepodległości Stanisławowi udało się zobaczyć fragment zabudowań Szkoły Głównej Handlowej. Podążali w stronę Śródmieścia. Ciężarówka jechała z pełną prędkością i dojeżdżając do Wawelskiej, gwałtownie przyhamowała. Usłyszeli głos konwojenta krzyczącego, prawdopodobnie na któregoś z nieuważnych przechodniów, a później pojazd szarpnął, ostro skręcając w ulicę Wawelską. Rzucało nimi po nierównościach, aż po paru minutach znaleźli się niedaleko placu Narutowicza, a rozpoznał to po charakterystycznej, masywnej budowli kościoła św. Jakuba, skąd jechali dalej Grójecką, najprawdopodobniej w stronę Dworca Zachodniego. Zatrzymali się na Szczęśliwicach w pobliżu bocznicy kolejowej. Rozkazano im, zaraz po zeskoczeniu z ciężarówki, kłaść się z twarzą zwróconą ku ziemi, po wcześniejszym uprzedzeniu ich, że najmniejsza choćby próba oddalenia się stąd, czy też jakakolwiek niesubordynacja, grożą kulą w łeb! A kiedy cały ten żywy transport leżał już plackiem na ziemi, za chwilę rozkazano im usiąść.
Chciwie wdychali świeże powietrze. Gdzieś w górze słychać było świergot skowronka, a bujna trawa wydzielała wspaniały zapach... Życie, ach życie! Nareszcie pod jasnym błękitnym niebem! Co za ulga! Co za wspaniałe uczucie! Mimo otaczających ich strażników, a nawet snajperów z bronią gotową do strzału, był to jakby przedsmak, mimo wszystko, wolności! Po długich miesiącach, a dla niektórych i latach spędzonych w zaduchu nigdy niewietrzonych więziennych cel, teraz oddychali świeżym powietrzem! Pełną piersią!
Po kilku godzinach bezczynnego oczekiwania podjechała lokomotywa z przyczepionym do niej, tylko jednym, nietypowym wagonem. Jak się okazało, był to wagon-więźniarka. Przez całą długość tego wagonu przebiegał wąski korytarz. Po obu jego stronach były jednoosobowe cele. Do każdej z tych dwudziestu sześciu cel upychano po trzech skutych z sobą więźniów, po czym zatrzaskiwano za nimi z wielkim hałasem solidne, metalowe drzwi z wizjerem. Po zamknięciu każdej celi zakończono załadunek. Stąd liczba siedemdziesięciu ośmiu osób przeznaczonych do każdorazowego transportu. Uzbrojeni konwojenci, po dwóch z przodu i z tyłu wagonu, zajęli swoje miejsca.
Jeszcze przez ponad dwie godziny stali na bocznicy, a im, stłoczonym na tak małej powierzchni, zaczynało brakować powietrza. Najpierw dało się słyszeć tu i ówdzie, pojedyncze kaszlnięcia przechodzące w rzężenie, a potem desperackie okrzyki: „Powietrza, wody! Powietrza albo zabijcie mnie, skurwysyny!”. Dopiero, kiedy po kilkunastominutowym manewrowaniu, jeżdżeniu po bocznicach, „zbierając” po drodze różne wagony towarowe, tak że pociąg ten, na pierwszy rzut oka, niczym nie różnił się od przeciętnego pociągu towarowego, ruszyli na dobre i dopiero wtedy dało się odczuć napływ świeżego powietrza.
Stanisław wspiął się z pomocą tych dwóch, z którymi był skuty i przez zakratowany lufcik zobaczył ogromne, czerwone słońce zachodzące nad torowiskiem. Wstąpiła w nich nadzieja, że jednak nie będą wywiezieni gdzieś na daleki Wschód do Sowietów, na Syberię albo jeszcze dalej na północ, może nawet aż za koło podbiegunowe. – Nie daj Boże! – rozmyślał Bohuszewicz i nie on jeden. – Piętnaście lat, „tylko” i „aż” tyle, zawsze lepsze to niż dożywocie, nie mówiąc już o karze śmierci, której domagał się major-„prokurator”... Piętnaście długich lat... A kiedy odsiedzi już ten wyrok, czy oni wciąż będą na niego czekali? Jędrek będzie miał wtedy dziewiętnaście lat, a Lucyna... Cała noc zeszła mu na rozmyślaniu nad losem, jaki może czekać ich dwoje, zwłaszcza ją, cierpiącą na tę straszną chorobę, gruźlicę...
I kiedy po wielu długich postojach dojechali wreszcie do celu, zziębnięty i głodny, próbując się zorientować, dokąd ich przywieziono, usłyszał szczęk otwieranych drzwi i głosy strażników. Wreszcie przyszła kolej na ich celę. Strażnik – starszy człowiek o wymęczonej, jak i ich wszystkich, twarzy, nie był agresywny, ale spokojnie wskazał im drogę do wyjścia.