Po kilku minutach sformowano kolumnę. Na jej czele stanął jakiś „mołojec”, rudzielec z pistoletem w dłoni, i nim ruszyli, ostrzegł ich, że w razie najmniejszej choćby niesubordynacji – kula w łeb! To była jedyna groźba tej nadzorczej swołoczy i tu, i tam, skąd przybyli. Szli, powłócząc nogami, podtrzymując jedni drugich, szli przez opustoszałe o tej porze małomiasteczkowe ulice. Tylko od czasu do czasu widywano kogoś spieszącego się do pracy. Na ich widok niektórzy tutejsi mieszkańcy rzucali w ich stronę nienawistne spojrzenia, wykrzykując pogardliwie: „Szwaby!”. A brało się to stąd, że mieszkańcom Rawicza wmawiano, i to dość skutecznie, że w tutejszym więzieniu przetrzymywani są głównie hitlerowcy, ale także i „zdrajcy Ojczyzny”.
Zatrzymali się przed więzienną bramą, ogromnymi wrotami, które, jak tam, na warszawskim Mokotowie, otwarły się niespodziewanie i wchłonęły cały ten transport do środka. I wtedy zaczęło się! Przy głośnym ujadaniu „klawiszy”, biciu i kopaniu ich, rozkazano im ustawić się „każdemu według zasług”. Pierwszą grupę stanowili ci, którzy dostali „dożywotki” i „piętnastki”, drugą ci z wyrokami po lat dziesięć, pięć i poniżej. Szczególnie wypytywano o „wywrotowców”, działaczy „nielegalnych organizacji”. A tym, którzy się do tego przyznali, od razu dawano szczególny wycisk. Bito ich niemiłosiernie, gdzie popadło, bito kluczami i dębowymi pałkami, kopano podkutymi butami. Był to jakiś paroksyzm sztucznie wyhodowanego gniewu u tych sługusów komunistycznej władzy. A potem dopiero, kiedy ci sadyści nasycili się biciem, kazano im podchodzić kolejno do stolika, przy którym siedział starszy rangą „klawisz”, i wymieniać swoje nazwisko, imię i wysokość otrzymanego wyroku za popełnione „przestępstwo” (najczęściej nieposiadające znamion przestępstwa sensu stricto). Po sprawdzeniu ich tożsamości i „odfajkowaniu” tego, znowu zaczęło się od wrzasków rozkazujących im rozejść się natychmiast „pod cele”. Ogłupiali do reszty, ci wszyscy nowo przybyli więźniowie biegali bezładnie, próbując znaleźć schronienie w którymkolwiek budynku, ale i tam dopadały ich ciosy wściekłych „klawiszy”. Gdy wreszcie poupychano ich w celach, zjawili się kalifaktorzy z kotłami wypełnionymi wodą, którą zalewano cele, a potem dawano dziesięć minut na zrobienie porządku.
I tak zeszły im pierwsze godziny w tym nowym więzieniu, w Rawiczu.
Panował tu niesamowity zaduch, zwłaszcza że w przeciwieństwie do mokotowskiego więzienia, tu, w Rawiczu, nie było – jak się zdążył od razu zorientować – kanalizacji. W rogu celi stał kibel, zwykłe wiadro przykryte kawałkiem deski lub tektury. Wraz z rosnącą na zewnątrz temperaturą, smród z kibli stawał się coraz bardziej nie do zniesienia, szczególnie że od opuszczenia poprzedniego więzienia minęła dopiero prawie doba i wszyscy „nowi”, nienawykli jeszcze do tutejszych warunków, „nasączeni” do syta świeżym powietrzem, dusili się teraz. Oczy wyłaziły im na wierzch, a ich twarze z wyrazem przerażenia, panicznego wręcz strachu, wyraźnie odróżniały ich od pozostałych więźniów, obojętnych, wręcz apatycznych.
Tutaj także panował ścisk, może nie aż taki jak w Dziesiątym Pawilonie czy na „Ogólniaku”, bo kiedyś tu w Rawiczu, przed wojną, więziono politycznych, głównie komunistów, i w celi siedziało po trzech więźniów, gdy teraz pakowano do tych samych cel po dziesięciu. Sienniki wypełnione były, jak i tam, startą na pył sieczką, o wiele gorsze i bardziej jeszcze dziurawe od tamtych, ale za to „wygodniejsze”, bo na jednym sienniku spały dwie osoby. I było tu jeszcze jedno, istne przekleństwo – pluskwy, wszy i pluskwy! Dopadły one Stanisława natychmiast po wejściu do przeznaczonej mu celi.
W przeciwieństwie do „Dziesiątki”, kiedy przed dwoma prawie laty trafił tam, pierwszym wrażeniem było to, że wszyscy, tak nagle obudzeni jego przybyciem więźniowie sprawiali wrażenie, jak jeden mąż, bandyckiej recydywy, a jak się później okazało, większość z nich stanowili ludzie jego pokroju, byli uczestnicy Ruchu Oporu w czasie hitlerowskiej okupacji, walczący jak i on w Powstaniu i tworzący, mimo terroru, nowy ruch oporu przeciw nowemu okupantowi z sowieckiego nadania. Tak tu, jak się zdążył zorientować po paru minutach pobytu w celi, siedzieli głównie więźniowie kryminalni. Bezlitośni bandyci, złodzieje i wszelka szumowina, a pośród nich tylko kilku, których można by od biedy zakwalifikować jako więźniów politycznych. Ale to i tak nie miało znaczenia, gdyż tak zwani polityczni to byli zwykli, przeciętni ludzie siedzący głównie za drobne wykroczenia niemożliwe do uniknięcia w tak trudnych czasach, zdemoralizowani długo trwającą wojną i zupełnie nieprzygotowani do życia w narzuconym im siłą ustroju, jak choćby ci, którzy trafili tu tylko za „szeptankę”, czyli za „niewyparzoną gębę”, ci wszyscy nieostrożni, rozsiewający w swoim środowisku mniej lub bardziej prawdziwe wiadomości mające za cel podtrzymać na duchu słuchających ich współrodaków. Siedzieli też i tacy „polityczni”, których jedyną winą była chęć rozbawienia innych przez opowiadanie kawałów politycznych jako forma psychicznej samoobrony wszystkich ludzi bezradnych, jak miało to nagminnie miejsce w czasie minionej okupacji niemieckiej. Był to zupełnie niespotykany rodzaj wykroczenia w społeczeństwie, innym niż socjalistyczne, w sowieckim wydaniu. Stworzono teraz zupełnie nową kategorię więźniów, kategorię zupełnie nieznaną w innych państwach na zachód od Łaby, a do których przecież należała kiedyś przedwojenna Polska.
– Ty! Tak ty, chyba mówie do ciebie po polsku! – krzyknął na Bohuszewicza jeden z knajaków, kiedy ten zignorował rzuconą do niego wulgarną odzywkę. Najwyraźniej ich herszt. – Jaką masz ksywę, frajerze?!
Stanisław zignorował i to pytanie. Tamten, po dokładnym, raz jeszcze przyjrzeniu się mu, rzucił w stronę podwładnej sobie sfory:
– „Kajtek”! Bierz go!
Na te słowa, spośród nich wyrwał się jakiś „karakan”, korpulentny, pokurcz wręcz, i niespodziewającemu się tego Stanisławowi przypadł do nóg, naśladując do złudzenia szczekanie psa, a potem skowyt, jaki wydają tylko psy cieszące się na widok swojego pana. I nagle, chwyciwszy się jego nogi, boleśnie ugryzł go w udo, ku radości tej przestępczej hołoty.
– Boruta!
– Tak jest, obywatelu kapitanie! – odpowiedział oddziałowy, regulaminowo salutując i przybijając obcasami.
– Który to z was jutro w nocy ma służbę?
– Melduję, że Grosiński Wacław... No, znaczy sie „Hiszpan”.
– Macie na myśli oddziałowego Cygana?
– No też, obywatelu kapitanie, ale on sie nie nazywa Cygan, to tylko jego ksywka.
– No to ja już nic z tego nie r o z u m i ę!
– Bo sie o to rozchodzi, że oddziałowy Grosiński ma zasadniczo dwie ksywki, raz „Hiszpan”, a raz „Cygan” na niego mówiom, a razem to i tak na to samo wychodzi, bo trzeba obywatelowi kapitanowi wiedzieć, że rzeczony oddziałowy...
– Wystarczy już, Boruta! Przekażcie oddziałowemu Grosińskiemu, że ma dać odpowiedni wycisk temu niepoprawnemu klerykałowi spod siedemnastki.
– Znaczy sie, temu Szczygłowi, co to sie... – Oczywista!
– A jeszcze mam takie pytanie do towarzysza kapitana... jeśli wolno.
– Pytajcie!
– A dlaczego to niby ma być akuratnie jutro w nocy?
– Raz, że ma nie być pułkownika Strużańskiego, a po drugie, Grosiński, jak mówicie, „Hiszpan-Cygan” najlepiej nadaje się do dawania wycisku takim, jak ten cały Szczygieł. Tylko nie zapomnijcie mu tego przekazać!
– Tak jest, obywatelu kapitanie!
Następnego dnia, zaraz przed północą wywleczono Romka z celi, a wcześniej Grosiński wezwał do siebie strażnika Kacprzyka Zenona, młodego, niedoświadczonego jeszcze funkcjonariusza służby więziennej, który to pod okiem oddziałowego, mistrza strażniczego fachu, miał dziś zdać niejako swój egzamin z odpowiedniego dyscyplinowania nieposłusznych więźniów. A do takich, łamiących więzienny regulamin, należał przede wszystkim więzień Szczygieł Roman, „notoryczny i niepoprawny klerykał i religiant” – jak go określano w raportach pisanych na użytek oficera polityczno-wychowawczego oraz władz więziennych – a także określano go mianem „elementu niebezpiecznego ze względu na mącenie w głowach innych osadzonych w tutejszym zakładzie penitencjarnym więźniów, szczególnie za szerzenie wśród nich groźnej propagandy religijnej znacznie utrudniającej, jakże odpowiedzialne zadanie resocjalizacji tych wszystkich, którzy po odbyciu kary mogliby jeszcze z powodzeniem żyć później według norm obowiązujących w społeczeństwie socjalistycznym...” – jak się precyzyjnie wyrażano o nim w raportach.
Na oku miał go szczególnie kapitan Magellański z pionu śledczego, który swojej ofierze tak bardzo przypominał doktora Grunsztajna z Płochocina, a pełniący w tutejszym, mokotowskim więzieniu również funkcję oficera do spraw polityczno-wychowawczych, głównie wśród więziennego personelu, a także wśród najbardziej niebezpiecznych więźniów, niebezpiecznych zwłaszcza za swój „upór światopoglądowy”, a w sumie rokujących nadzieję na poprawę – jak ich określał w swoich raportach składanych bezpośrednio samemu dyrektorowi Pionu Śledczego w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, towarzyszowi Pułkownikowi.
– Siadajcie no Kacprzyk! – zwrócił się tonem rozkazującym oddziałowy Grosiński – „Hiszpan-Cygan” w jednej osobie. – Czy wy wiecie, jakie dziś mamy święto?
Strażnik Kacprzyk Zenon zdążył wcześniej już zauważyć stojącą w szafce butelkę czystej z czerwoną kartką, pęto kiełbasy, chleb i miskę kiszonych ogórków.
– Na mój rozum, to b e d z i e jakieś ważne święto, melduje obywatelu oddziałowy.
– A, po czym to poznajesz Zenek?
– Ano, melduje, że po butelce i ogórkach, tam-uj w szafce.
– Już zdążyłeś wywęszyć?!
– No toć na kilometr czuć kiełbasom jałowcowom z czosnkiem, a jeszcze jak sie dźwiczki od ty szafki rozwarły...
– Tak same z siebie się te drzwiczki rozwarły, co?!
– Na to wychodzi, że same.
– No dobrze, powiedzmy... Bystry z was chłopak, Kacprzyk. A czytać i pisać to ty chociaż umiesz?
– Tak po prawdzie to tylo trochu, co drukowane litery lepi mi wychodzom w czytaniu, be te drugie, od renki pisane, to nie za bardzo... Chocia, na siłe...
– Znaczy się, umiesz czy nie? Konkretnie gadaj!
– No, jakżem już wam mówił... trochu umie, obywatelu oddziałowy – powiedział Kacprzyk, patrząc w oczy swojego mistrza niczym wierny pies.
Nagle Grosiński rzucił się do szafki i wyjął z niej zalakowaną butelkę wódki i postawiwszy ją na biurku rozkazał:
– Czytaj no! Co tu stoi napisane?
– Wiadomo... chy! chy! – niby to zaśmiał się Kacprzyk. – Obywatel oddziałowy c h i b a ze mnie se dworuje, bo...
– Czytaj!
– A, co niby mam mieć tu do czytania, bo i każden dzieciak to wi.
– Czytaj, kurwa, a nie filozofuj mi tu!
Strażnik Kacprzyk Zenon wytężył wzrok, odwrócił się zaraz i patrząc na oddziałowego, spoważniał, marszcząc brwi, znowu wlepił wzrok w czerwony napis na butelce.
– No, czytaj!
– Tu stoi, jak wół, napisane – cedził słowa. – Siwucha!
– Czytaj!
– No, to czytam, znaczy sie, wódka prosto od Baczyńskiego... Tak tu stoi napisane!
– O, żesz ty, barani łbie! Ja ci tu w te i nazad pozmyślam ty, kutasie sparciały! – wykrzyknął „Hiszpan-Cygan” i wyrżnął strażnika Kacprzyka Zenona w pysk, wcale nie za to, że nie umiał czytać, jak i on sam, ale za to, że w obecności przełożonego ten głupi cymbał pozwolił sobie na zmyślanie.
– A teraz gadaj, jakie dziś święto mamy?!
– Świento? A skont moge wiedzieć? Toć to było już świento w zeszłem tygodniu, nasampierw Wszystkich Świentych, zara potem Dzień Zaduszny, ale żeby dyć dzisia jake było to nijak mi sie nie widzi.
– Głupiś. Dzisiaj w nocy wypada wielkie święto, Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej! – powiedział z emfazą Grosiński.
– A to, niby dlaczego akurat październikowej, jak tera jest już listopad? – zauważył przytomnie Kacprzyk.
– Widzisz Zenek, tyś jest jeszcze głupszy niż żem przedtem o tobie sądził. Bo to według ichniego, to jest ruskiego kalendarza, to tera tam u nich wypada o miesiąc wcześniej...
– Nie może być! – odpowiedział przerażony nie na żarty strażnik Kacprzyk.
– Może, może... Tam wszystko może być! Ale do rzeczy! Wiesz, że dziś masz do wykonania trudne zadanie, jako strażniczego praktykanta wyznaczyłem cię sam, osobiście, do wybicia z głowy temu całemu Szczygłowi, temu klerykalnemu pachołkowi, wybicia raz na zawsze tego jego, cholernego religianctwa! Rozumiesz?!
– Ale dlaczego właśnie mnie, panie oddziałowy?
– Ty Zenek, ty uważaj, tylko nie panie, bo panowie to się już dawno u nas skończyli!
– Jezu, przepraszam... obywatelu-towarzyszu, ja... ja...
– No dobrze. Podajcie no, Kacprzyk zagrychę. Wypijemy po jednym i bierzemy się do roboty. Dziś jest, jak już żem wam mówił, wielkie święto robotnicze i... chłopskie też, znaczy się, proletariackie, a służba nie drużba, więc póki co... Zdrowie! – powiedział „Hiszpan-Cygan”, wychylając jednym haustem zawartość musztardówki, po czym wziął się za krojenie chleba i kiełbasy, polecając jednocześnie przyprowadzenie mu więźnia, tego spod „siedemnastki” zaczynającego się na „szy”. Wychyliwszy jeszcze co nieco „na drugą nogę”, a potem jeszcze prędzej i „na trzecią nogę”, zagryzł świeżym, ciągle jeszcze chrupiącym chlebem i kawałkiem pachnącej czosnkiem i jałowcem kiełbasy dostarczonej prosto ze wsi przez starego Józwę sprzątającego tu pokoje administracji.
– Melduje przyprowadzenie wieńźnia, obywatelu oddziałowy!
– O, Szczygieł! A, co to cię tu ptaszku przygnało? – „Hiszpan-Cygan” udawał zdziwionego. – Spać nie możesz? Czyżby święty Franciszek kazał ci tu przylecieć?
Romek stał przed nim ze spuszczoną głową. Milczał.
– Odpowiadaj! – wrzasnął oddziałowy i nie widząc żadnej reakcji z jego strony, skinął na Kacprzyka, a tamten patrzył na niego bardzo zdziwiony.
– No, co się tak gapisz? Bierz się do roboty! Migiem!
– Ale co mam robić?
– A to! – odpowiedział mu, przyskakując do więźnia i chwyciwszy go oburącz za głowę, uderzył nią o swoje zgięte kolano, aż Romkowi pociekła z nosa krew. – Teraz już wiesz, co masz robić, ty ciulu posrany?!
– Ale...
– Nie ma tu, kurwa, żadnego „ale”! Bierz się za niego, bo inaczej ja się w e z n ę za ciebie! Zrozumiano, Kacprzyk?!
– Tak jest! – odpowiedział i zaraz przypadł do Szczygła i zaczął go okładać „cepami”, co chwila przerywając, spoglądał na swojego mistrza, chcąc się jeszcze upewnić, czy dobrze spełnia jego polecenie.
– Odejdź! – rozkazał mu „Hiszpan-Cygan” i chwyciwszy dębową pałkę, zaczął nią bić więźnia. Bił metodycznie, z rozmysłem rozkładając siły, aż „Romcio” zwalił się z nóg, tracąc na chwilę przytomność. – Widzisz, jak się z nim postępuje! Szczególnie z takimi jak ten, świętoszkami, bo tacy są najbardziej niebezpieczni. Udają skurwysyny świętojebliwych, a w rzeczywistości wysługują się naszym największym, odwiecznym wrogom, kapitalistycznym krwiopijcom i agentom, tym wszystkim katabasom, co tylko ludziom zamęt robią w głowach! Kapujesz, Zenek?
– Trochu, ale nie do końca...
– Widzisz, świat jest tak urządzony, że się dzieli na biednych i bogatych, znaczy się krwiopijców i wyzyskiwaczy i ich sługusów, czyli z grubsza mówiąc, tych wszystkich klerykałów, żeby tych biednych, ciężko harujących ludzi otumanić, wyciągać od nich co się tylko da, a w zamian obiecując wieczne szczęście, ale nie tu na ziemi, tylko po śmierci, tam! – krzycząc wskazał sufit. – W tym ich, niby niebie!
– Ale... – powiedział Kacprzyk i zaciął się nagle.
– Co znowuż „ale”?!
– Ale co ten ma z tym wszystkim wspólnego?
– Ten tu? Jak ci powiem, co mi o nim mówił obywatel kapitan polityczno-wychowawczy, to ci się dopiero wszystko zrobi jasne! Dobra! Chwila przerwy. Nalej no na drugą nogę, szybko! Posłusznie nalał drżącą ręką odrobinę alkoholu do jednej z musztardówek.
– A dla mnie? – zapytał zdziwiony Grosiński.
– No, to jest dla obywatela oddziałowego.
– Tylko tyle? I sobie też, całą!
– No, ale... jakże to tak, na służbie? – zapytał nieśmiało strażnik Kacprzyk.
– Pij! Dziś jest wielkie święto! Robotnicze i ... chłopskie – powiedział, nalewając dwa „sztakany”.
Kacprzyk pił małymi łyczkami, a Grosiński czekał, aż on spełni swój „kielich goryczy” do dna. Wtedy dopiero, z wprawą wychylił całą szklankę ciepłej wódki. Szczygieł zaczął odzyskiwać przytomność, a oddziałowy „Hiszpan-Cygan” po wypiciu kolejnej szklanki do dna, wpadł na szatański pomysł. Rozkazał Kacprzykowi podnieść więźnia i postawić go w drzwiach, a sam wyciągnął z szuflady biurka młotek i kilka gwoździ-bretnali.
– Trzymaj go mocno! – rozkazał, przyciskając rękę więźnia do framugi i z wprawą wbił jeden z bretnali w dłoń. Torturowany wydał z siebie przeraźliwy wrzask i nim znowu zaczął tracić przytomność, oprawca zabrał się do przybicia drugiej dłoni, wbił w nią gwóźdź, ale nie do końca, nie bardzo mu to szło, bo „Romcio” szarpnął się raz i drugi, a poza tym wypity alkohol robił już swoje. Podał więc młotek i następny gwóźdź Kacprzykowi i skinął na niego rozkazująco, a ten stał sztywny i coraz bardziej mętniejącym wzrokiem patrzył na oddziałowego. Nagle cała zawartość żołądka podeszła mu do gardła i już nie panując zupełnie nad sobą, chlusnął nią na swojego mistrza.