– Ty, Roman, a za co cie tak naprawdę zamkli? – zapytał jeden z tych nowych.
– Za to samo, za co i ciebie... za niewinność!
Pułkownik Strużański, wychodząc z narady, spotkał na schodach Monę Blutsteigerową. Bez zastanowienia przywitał ją, jakby nigdy nic, a ona spojrzała na niego bardzo zdziwiona, ale zaraz przybrała maskę wyniosłej niby to obojętności i skinąwszy głową, ruszyła w swoją stronę, wiedząc z góry, że będzie chciał z nią porozmawiać, może nawet będzie próbował ją zastraszyć jakimiś na poczekaniu wymyślonymi groźbami. A przy tym będzie z pewnością robił te swoje jakże głupie miny.
– Idiota, żałosny błazen z tymi swoimi jeszcze żałośniejszymi konfabulacjami, a co najgorsze, że on w nie szczerze wierzy – pomyślała, oddalając się od niego.
– Mona! Poczekaj! – krzyczał za nią, aż inni się oglądali, węsząc sensację, gdyż w ministerstwie wiadomo było powszechnie, że darli ze sobą koty, ale mało kto wiedział, że ten dawny Josze Goldstein, a obecnie pułkownik Józef Strużański, wciąż pałał do Mony gorącym pożądaniem jak dwadzieścia lat temu, kiedy to zobaczył ją po raz pierwszy we Lwowie, a potem pożądał jej także, może jeszcze bardziej w czterdziestym roku, nomen omen też we Lwowie, mimo że był już żonaty i kiedy to od roku na dobre pracował w NKWD. Bez przerwy myślał o niej, pożądał jej aż do bólu, pożądał jej wręcz chorobliwie, jej, występującej pod różnymi pseudonimami, raz jako „Xsenia”, a raz jako „Marta” czy „Ester”. Ostatecznie pozostała przy „Monie”... A on, dobrze po czterdziestce, żonaty, ojciec – głowa rodziny, jak się zwykło mówić o takich, na poważnym, państwowym stanowisku, wykorzystywał coraz częściej więźniarki, nierzadko żony byłych prominentów, używając ich do zaspokojenia swych coraz liczniejszych, zawsze wyuzdanych zachcianek seksualnych, ekscesów pobudzających jego coraz bardziej chorą wyobraźnię.
Wreszcie, mimo piastowanej funkcji, jego przełożeni powoli mieli tego dosyć i było kwestią tylko czasu, kiedy i ta jego „słabostka” obróci się przeciwko niemu, ale jako „dziecko szczęścia”, zawsze spadał na „cztery łapy”, dlaczego więc i tym razem nie miałoby także i to przejść mu na sucho. Wciąż wierzył, że Mona ostatecznie, choćby tylko dla „świętego spokoju”, ulegnie mu, mimo iż starsza od niego o niecałe pięć lat, wciąż jeszcze atrakcyjna kobieta, niezamężna, a więc wolna i niezależna... Dlaczego teraz, kiedy oboje mieli tę samą rangę – pułkownika, nie miałby spróbować „puknąć” do niej, spróbować raz jeszcze, a nawet obrócić w żart cały ten jej donos, bo tak na dobrą sprawę, kto przy zdrowych zmysłach uwierzy w te jej „fantazje” na jego temat... zwłaszcza że to on, a nie Mona, ma dłuższy staż, najpierw w NKWD, a także i w tutejszych Organach startował z silniejszej niż ona pozycji, bo miał całkowite poparcie tych dwóch, „Tomasza” i tego, może ważniejszego od Bieruta, generała Sierowa. Służył im z oddaniem, wiernie jak pies! Chociaż teraz Wera (Mona) Blutsteigerowa, mimo iż posiadają oboje prawie tę samą pozycję, stoi w hierarchii wyżej od niego, bo mówi się o niej jako o ministerialnej, szarej eminencji, więc choćby i z tego powodu warto było spróbować ugłaskać ją, jak wtedy w czterdziestym, kiedy miał ją już uległą, prawie gotową i gdy nagle zjawił się ten cały Marianek, chłoptaś na którego tylko widok, ona, niby dojrzała kobieta, zamieniała się nagle w jakiegoś ni to podlotka, ni to opiekuńczą mamuśkę...
– Nie jestem jeszcze głucha! Co chciałeś? Mów!
– No, nie tutaj, na korytarzu...
– A gdzie?
– Gdzieś na mieście...
– Nie mam absolutnie czasu! – powiedziała, chcąc go najwyraźniej spławić.
– Ale to bardzo ważne! Bardzo ważne dla ciebie, nie dla mnie, rozumiesz!
– No... dobrze. Więc, gdzie proponujesz?
– Na Niepodległości, w tej kawiarni obok... po tej samej stronie ulicy co Ministerstwo.
– Będę tam za godzinę.
Wyznawał słuszną zasadę, że jeśli nie można kogoś pokonać od razu, za jednym zamachem, to trzeba go najpierw obłaskawić, uśpić jego czujność do tego stopnia, żeby przeciwnik pomyślał nawet, że on rezygnuje już z dalszej walki, czy wręcz poddaje się całkowicie na rzecz daleko posuniętej ugody, aby w najmniej oczekiwanym przez przeciwnika momencie zaatakować jak najdotkliwiej, jak najboleśniej. A teraz chciał wybadać, na ile to tylko będzie możliwe, czym się kierowała, składając na niego ten idiotyczny w sumie, donos.
Wychodząc z budynku, natknął się na Wołodię Abramowicza!
– Co za zbieg okoliczności! – nie dowierzając, pomyślał Strużański. – Wręcz nie do wiary, żeby tu i teraz, po tylu latach...
– Wołodia?!
– Ten sam!
Przywitali się serdecznie. Wołodia był niegdyś, jeszcze w czasach lwowskich, jego opiekunem z ramienia NKWD. Pracowali, a właściwie rozpracowywali różnych, głównie tych co to lubili kombinować gdzieś na boku, na własną rękę, a potem Wołodię oddelegowano na Bliski Wschód i zabrał z sobą swojego podopiecznego Joszego Goldsteina, który wtedy nawet nie wiedział, że będzie się nazywał inaczej...
– A co ty robisz w Warszawie? – zapytał pułkownik.
– Jestem tylko przejazdem, na kilka dni, ale gdybyśmy mogli spotkać się, choćby dziś wieczorem...
– Wspaniale! – odpowiedział Strużański z nieukrywaną radością.
Spadł mu ten Wołodia dosłownie z nieba! Z pewnością zaszedł wysoko, może osiągając nawet stopień generalski, a co najważniejsze, bez wątpienia Wołodia obraca się wśród wysoko postawionych figur, osobistości... Wystarczy, że pogada z kim trzeba i sprawa tego całego donosu przestanie już być sprawą, a przy okazji poskromi tę żmiję, da jej nauczkę i pokaże raz na zawsze, że nie tylko ona sięga wysoko!
XXVIII
Widzieli ich teraz bardzo wyraźnie. Ukryci w ruinach obserwowali, jak kilku z nich w zupełnie nowych panterkach z peemami, wychodziło przez uchyloną bramę z fabryki Kamlera. A w chwilę potem, pojedynczo wymykali się stamtąd mężczyźni i kobiety stanowiący obsługę Komendy Głównej.
– A więc, jesteśmy tu w samą porę – pomyślał podporucznik „Virtus”. Czekali, aż wszyscy opuszczą fabrykę. Dopiero po kilku minutach zauważyli trzech starszych osobników otoczonych przez obstawę składającą się z kilkunastu powstańców, także w nowiutkich panterkach i każdy z bronią automatyczną. Ci mieli dodatkowo zatknięte za pasami ręczne granaty. Po nich wychodziła spora grupa cywilów. „Virtus” nie miał wątpliwości, że byli to głównie zawodowi wojskowi.
I znowu znaleźli się wszyscy trzej w kropce. Ujawnienie się w tym momencie mogłoby narazić ich na ostrą reakcję ochrony Sztabu Komendy Głównej. Nie chcąc doprowadzać do ewentualnej strzelaniny, „Virtus” postanowił poczekać jeszcze trochę i dopiero ruszyć za nimi, zachowując bezpieczną odległość.
Po kilkunastu minutach ostrego marszu, potykając się o przeszkody, jakieś porozrzucane stalowe pręty, kawałki szyn i tony gruzu, szli ich tropem. Przechodząc koło Pawiaka i Gęsiówki musieli bardzo uważać na Niemców osadzonych w wieżach wartowniczych i w bunkrach, a także na gniazdo cekaemów na wieży kościoła św. Augustyna, notabene, jedynej budowli, która tu ciągle jeszcze stała w promieniu kilkuset metrów, już po całkowitym zrównaniu z ziemią byłego getta. Była to pustynia pokryta zwałami gruzu. Mieli teraz przed sobą do przebycia najtrudniejszy odcinek z Woli na Stare Miasto, dzielnicę wciąż jeszcze niepokonaną, wciąż jeszcze walczącą Starówkę. Co chwila, na ich każdy, niezbyt ostrożny krok, najmniejszy choćby hałas odzywały się serie niemieckich karabinów. Kiedy znaleźli się w odległości zaledwie kilkunastu metrów od Nowolipek, usłyszeli za sobą stanowcze:
– Hasło!
„Virtus” odpowiedział znanym sobie hasłem sprzed dwóch dni i jak się zaraz okazało, zupełnie już nieaktualnym, co, jak zawsze, tak i teraz wzbudziło podejrzenia zatrzymującej ich powstańczej czujki.
– Rzuć broń, jeden z drugim! Padnij! – usłyszeli i zaraz poczuli na sobie lufy ich peemów.
Po zarekwirowaniu broni kazano im wstać i z rękoma na głowie, bez oglądania się, odprowadzono tę bardzo podejrzaną trójkę idącą tropem ewakuującej się Komendy Głównej, wprost na teren Ogrodu Krasińskich, gdzie pełno było świeżo usypanych powstańczych mogił z prowizorycznymi krzyżami, wykonanymi z byle czego i byle jak.