zed zmierzchem. Spróbujemy jeszcze raz, pod osłoną nocy.
– Tak jest!
– Cóż ze mnie za dowódca, skoro nie potrafię wykonać, wydawałoby się, tak prostego zadania – pomyślał, a na pocieszenie miał to, że ci dwaj ciągle jeszcze żyją.
XXVII
Zaraz po porannym apelu zjawił się ten starszy strażnik o wyglądzie zabiedzonego, małorolnego chłopa i stojąc w drzwiach, przywołał do siebie Stanisława, nie tak jak inni strażnicy – krzykiem z natychmiastowym wyrzuceniem więźnia na korytarz, tylko ściszonym głosem poinformował go, że zostaje przeniesiony „na siódemkę”, bo tak „pan, a sie rozumie obywatel-towarzysz kumendant kazali zrobić”, i przypomniał mu jeszcze o zabraniu dokładnie wszystkich swoich rzeczy, jakby ich miał tu nie wiadomo ile, gdyż poza zniszczoną już całkowicie szczoteczką do zębów z odrobiną proszku w brudnym i dziurawym woreczku, kawałkiem mydła oraz szmatą zwaną ręcznikiem – więzień Bohuszewicz Stanisław nie miał już nic ponadto do zabrania. Przenoszono go już drugi raz w tym miesiącu, w myśl zasady, że im częściej więźniowie zmieniają celę, tym trudniej jest im nawiązać jakieś bliższe związki, choćby zwykłej, ludzkiej solidarności, nie mówiąc już o przyjaźni.
Cela, do której go wprowadzono, była kiedyś celą jednoosobową, ale to było dawno, a jednocześnie nie tak dawno, bo zaledwie nieco ponad piętnaście lat temu, czyli jeszcze za „starych, dobrych czasów”. Teraz siedziało tu dziewięciu więźniów, a Stanisław miał być dziesiątym. Patrzyli na niego spode łba, jak na intruza, jakby przyszedł tu do nich z własnej i nieprzymuszonej woli, żeby tylko zakłócić ich spokój. Większość z nich to byli chłopi – jak się potem dowiedział – głównie z północno-wschodniej Polski. Część z nich skazana była nawet na dożywocie za „pomoc wrogim władzy ludowej, zbrodniczym bandom” – jak określano w sentencji tak wysokich wyroków, które przyjmowali z ulgą w przeciwieństwie do tych, którzy za te same czyny karani byli stryczkiem lub kulą. Inną grupę, najliczniejszą, stanowili chłopi siedzący za tak zwane ziorka, czyli za „wrogie, wręcz złośliwe niewywiązywanie się z obowiązkowych dostaw żywca i płodów rolnych” na rzecz, jak na ironię, swojego własnego, bo ludowego państwa, którego, jakkolwiek by patrzeć, byli s o l ą! Tylko za to, że odważyli się stawić opór grabieżcom, otrzymywali, nierzadko kilkunastoletnie wyroki. Według tej nowej władzy, wszyscy chłopi, już z założenia, byli jej wrogami, tylko za swoje przywiązanie do ziemi, zupełnie niezrozumiałe dla tych nowych rządców. Wręcz niepojęty dla rządzących był ich, włościan, opór przeciw „upaństwawianiu” gospodarstw rolnych na wzór sowieckich kołchozów i sowchozów. Ci uzurpatorzy zainstalowani przez Sowietów zainfekowali Polskę, a także inne europejskie kraje, nieuleczalną zarazą atakującą, raz na zawsze, duszę ujarzmionych narodów, w których już nigdy ta dusza się nie odrodzi, a jedynie w swoim umęczeniu będzie wciąż tęskniła za czymś, co utraciła na zawsze. I to, co dla duszy jest najcenniejsze – jej nieśmiertelność, w przypadku duszy całego narodu staje się piekłem, jej przekleństwem. Na wieczność! I ci, siedzący tu „ciemni”, bo niewykształceni na modłę „nowych, wspaniałych czasów”, tego przyszłego „raju na ziemi” obiecanego im przez komunistyczną ideologię, ci chłopi od razu przejrzeli tę szatańską sztuczkę na wylot! W przeciwieństwie do chwiejnych „intelektualistów”, tych wszystkich namaszczonych mędrków z uniwersyteckimi dyplomami, odrzucających prawo naturalne, dane nam od samego Boga, a objawiające się zdrowym rozsądkiem, którego wyzbyli się, idąc na współpracę z tym współczesnym Golemem...
Panował tu niesamowity, jeszcze gorszy zaduch niż w poprzedniej celi. Śmierdziało odchodami z nieopróżnionego kibla i jak wszędzie, tu także czuć było odór potu niemytych ciał zmieszany z nieprzyjemnym zapachem czosnku i cebuli oraz dymu papierosów zrobionych z najgorszego gatunku tytoniu. Z doświadczenia wiedział, że aby się nie udusić, należało jak najspokojniej oddychać i jak najmniej się poruszać, co akurat przy tej ciasnocie nie było trudne, a po jakimś czasie płuca i cały organizm przystosowywały się do panujących tutaj warunków.
– Jestem Czesiek, a ty... – zwrócił się do Stanisława niski, korpulentny więzień o wyglądzie Cygana, patrząc mu bezczelnie w oczy.
Bohuszewicz nie reagował.
– Do ciebie mówię, kolego – nalegał tamten.
– Kolego?
– A co, może nie s i e d z i m tu razem?
– Ale to wcale nie znaczy...
– Dobra, dobra! Ja wiem, to taka choroba i n t e l i g i e n c k a, to sadzenie sie na k o g ó ś co sie nim nie jest!
– Bo ja wiem... A może to tylko sprawa wychowania, jakiegoś taktu, nie sądzi pan, panie... kolego?
– W porządelu, wystarczy... Czesiek jestem, Czesiek Smolarek.
– Stanisław Bohuszewicz – odpowiedział, wyciągając do niego dłoń.
Nie chciał, już na początku, mieć z nim zatargu jak wcześniej z innymi w poprzednich celach.
– Od razu żem zauważył, że nie pasujesz do tego całego towarzycha, do tych... chłopków – powiedział, ściszając głos.
– Warszawiak?
– Któż by inny... c h i b a nie muszem udawadniać.
– To słychać i... to całkiem nieźle.
– A, ty, skąd?
– Z Mokotowa.
– Od razu żem wiedział, że też jesteś z Warszawy... A ja jestem z Woli, a dokładnie z Jelonek... A ciebie, za co tu trzymają? – zapytał niby mimochodem.
– Za Polskę.
– A konkretnie, to za co?
– Za nieposłuszeństwo, czyli za niewinność, jak wszyscy, no... prawie wszyscy.
– Kapuje – odpowiedział Czesiek z miną wielkiego cwaniaka.
– Kapujesz? Naprawdę?
– No, niezupełnie, a już na pewno nie w tym samym pojęciu, o które tobie sie może rozchodzić... – powiedziawszy to speszył się, ale zaraz nabrał znowu animuszu. – Bo, widzisz Stasiek, tu nie ma do kogo gęby otworzyć... Ja się tam na kartoflach ani na krowach nie znam, więc nie bardzo mam z nimi o czym gadać, a na inne tematy to szkoda sobie nawet strzępić język. Chamy, zwyczajne ory i nic więcej!