– Dosyć tego! Słuchaj ty przeklęty katabasie, jeśli zaraz nie powiesz mi prawdy, to cię tak urządzę, że nie wyjdziesz stąd o własnych siłach! Mówisz czy nie?! – wrzasnęła rozdzierająco i nie słysząc ze strony księdza odpowiedzi, postanowiła dać mu nauczkę.
Wstała nagle zza biurka i zbliżywszy się do niego, wściekła, wpiła swoje polakierowane na karminowo szpony w sutannę, próbując ją rozerwać. A on, znieruchomiały tylko patrzył na nią współczująco, a w niej pod wpływem tego spojrzenia rozkręcała się coraz intensywniej ta dziwna spirala, której istnienia była świadoma już od dawna, i teraz z całą pewnością wiedziała, że powoli zaczyna w niej puszczać, i wiedziała też, że nie może pozwolić rozkręcić się jej, jak wtedy... wobec tamtego, który tak bardzo podobny był do Marcela, że nawet w pierwszej chwili myślała, że to jest on, że jednak zdarzają się cuda! Ale to nie był on, ten Francuz, paryżanin, którego poznała w tak dziwnych okolicznościach, kiedy to wracając z kolejnej studenckiej zabawy, próbowała swoją wciąż jeszcze niezbyt płynną francuszczyzną przekonać zaspaną consierge, żeby wpuściła ją do środka, bo mieszka w tym domu, co prawda od niedawna, i że dzieli tu pokój ze swoją koleżanką Dominique Ferrant, a ta wiedźma bezczelnie wmawiała jej, że tu ż a d e n Dominique F e r l a n t nie mieszka i nigdy nie mieszkał... Stanęła przed perspektywą spędzenia kilku godzin w parku albo spacerując całkiem pustymi o tej porze ulicami, gdy zjawił się On i z czarującym uśmiechem zaoferował jej swoją pomoc, kiedy wytłumaczyła mu wreszcie, co się stało i niechybnie przyjdzie jej czekać aż do świtu, a wtedy ten nieznajomy powiedział, że świt już nadszedł, mimo iż dochodzi dopiero druga w nocy. Zrobiła bardzo zdziwioną minę, na co przedstawił się – Marcel Aube! [Świt] Studiował, jak i ona, na Sorbonie. Po dwóch tygodniach poprosił ją o rękę, ale ona odmówiła, twierdząc, że niebawem musi wracać do Polski, bo tam czeka na nią schorowany ojciec, zatajając, że od siedmiu lat jest żoną starszego od siebie o dwadzieścia lat mężczyzny, a także matką sześcioletniego chłopca. Po powrocie do Lwowa opowiadała, że była modelką pewnego hiszpańskiego malarza, który z czasem stał się bardzo sławny, a może nawet najsławniejszy ze wszystkich współczesnych i nie tylko współczesnych malarzy. To był Pablo Picasso.
Jakże ona ich wszystkich nienawidziła! Tych ich maślanych oczu, tandetnych zaklęć, a gdy tak często, jeszcze jako nastolatka, dawała się z taką łatwością nabrać na ich obietnice, żeby tylko osiągnąć, jakże egoistyczny cel, cel zaspokojenia swoich żądz, a kiedy się to już stało, zawsze pieprzyli te swoje kawałki o spełnieniu i jaka to ona jest cudowna... tylko, żeby była choć trochę zgrabniejsza, no i te jej nogi, za krótkie i takie klocowate... Słuchała nie raz opinii o sobie od swoich bardzo, bo aż do bólu szczerych koleżanek powtarzających to, co o niej mówili ci jej zasmarkani, najpierw adoratorzy, a potem kochankowie, a którym tak prędko, wręcz za prędko ulegała... Aż zjawił się Jonatan, znacznie od niej starszy, swoim zachowaniem bardzo przypominał jej ojca, jej najukochańszego tatusia, który miał być dla niej, wtedy jeszcze sześciolatki, tym jedynym, idealnym mężczyzną aż do czasu, kiedy jako już dorastająca panna chciała jak niegdyś usiąść mu na kolanach i pochwalić się swoim wierszem, gdy ojciec z niespotykaną dotychczas obcesowością upomniał ją tylko, że nie jest już małą Wercią. Doznała szoku. Po tym uprzytomniła sobie, że przecież ten jej ukochany „papcio” zawsze, niby to pół żartem, pół serio, żałował, że nie ma syna, a teraz już wiedziała z całą pewnością, że będąc jego „córeńką”, nie spełniła ojcowskich oczekiwań i... nigdy już nie spełni! Nie pamiętała nawet, jak wyglądał ten jej pierwszy, któremu uległa bez najmniejszych oporów, tak że chyba on sam był bardziej od niej zdziwiony tą jej natychmiastową zgodą, niż ona jego tak nagłą i bezpośrednią propozycją... I dopiero, dwadzieścia lat starszy od niej Jonatan Blutsteiger, ale jakie to wtedy miało znaczenie, skoro był dla niej taki dobry, taki czuły, właśnie on wydawał się być najbliższy jej ideału mężczyzny i nigdy nie proponował jej tego, o co tak natrętnie zabiegali tamci, aż któregoś wieczoru stało się to niby przypadkowo. Doznała wtedy tak błogiej rozkoszy jak nigdy z żadnym z nich, ale także i nigdy potem i nigdy już z nim, zwłaszcza po urodzeniu się ich syna. Z czasem Jonatan stawał się jej coraz bardziej obcy, a w końcu zaczął znikać z domu na całe dnie, aż ona zaniepokojona tym, śledziła go, będąc pewna, że w grę wchodzi jakaś kobieta, ale nie... Chorował coraz bardziej i ukrywał to przed nią i stawał się dla niej prawie zupełnie niedostępny. Którejś nocy dostał silnego krwotoku. Umarł w obecności doktora Landego, zaraz po umieszczeniu go w karetce pogotowia...
A teraz, mimo swoich prawie czterdziestu siedmiu lat, była wciąż kochanką dwóch wysoko postawionych w państwie figur i żeby było zabawniej, wzajemnych wrogów aż od czasów kujbyszewskich... No i jeszcze ten błazen, ten cały, jak i ona w randze pułkownika, niedający jej spokoju, liczący nie wiadomo na co, Goldstein, tfu! Strużański...
Do pomocy wezwała strażnika, zjawił się natychmiast z kawałkiem grubego kabla w dłoni. Rozkazała rozebrać księdza do naga, po czym z jakimś szatańskim błyskiem w oczach popchnęła nieszczęśnika do biurka, a kiedy ten próbował się osłonić, zadała mu silny cios w skroń. Duchowny zachwiał się, tracąc równowagę, wtedy z wprawą chwyciwszy go za genitalia, przytłukła je szufladą.
– Teraz kochasiu, powiesz mi wszystko, jak na spowiedzi! – wycharczała, ciężko dysząc.
Jej oczy stały się jeszcze bardziej ciemne i jeszcze bardziej błyszczące, a usta pociągnięte szminką tej samej karminowej barwy co paznokcie, niemal sczerniały. I pokazała całe swoje prawdziwe oblicze, oblicze bestii w zwykłej, mimo wszystko, ludzkiej posturze.
XXVI
Po raz kolejny byli już tak blisko ulicy Dzielnej, kiedy niespodziewane pojawienie się Niemców nie pozwoliło im na pokonanie zaledwie kilkuset metrów dzielących ich od fabryki Kamlera pod numerem 72, gdzie wciąż jeszcze powinna mieścić się Komenda Główna Armii Krajowej, a i tak „Virtus” nie był pewien, czy po tym wszystkim, co działo się tutaj, na Woli, Komenda nie została już wcześniej ewakuowana. Na domiar złego od rana padał deszcz.
– No i co, koleżanko, nie udało się – powiedział bez złośliwości „Virtus”.
– Przykro mi, panie poruczniku, to nie moja wina, ale od wybuchu Powstania przechodziłam do Komendy z korespondencją i po rozkazy, przechodziłam bez problemu... Dziś pierwszy raz nie udało się, niech mi pan porucznik wierzy!
– Nie przejmuj się „Janeczko”, jakoś sobie poradzimy.
Przechodząc piwnicznymi korytarzami, co chwila napotykali grupki wylęknionych mieszkańców Woli, szczególnie tych mieszkających przy głównych ulicach: Wolskiej, Chłodnej, Okopowej... Niemcy z germańską bezwzględnością i pedanterią, na rozkaz samego Reichsführera Himmlera, „likwidowali” kogo popadło. Ofiary sięgały już wielu tysięcy zabitych niewinnych ludzi, którzy nie brali bezpośrednio udziału w Powstaniu, a często byli mu wręcz przeciwni. Płacili najwyższą cenę, cenę życia, tylko za to, że w myśl opętanej ideologii byli zaledwie „podludźmi” wobec „rasy panów” – germańskich „Übermenschen” [„nadludzi”] spełniających swoją „dziejową misję” poszerzenia, na razie, „Lebensraum” [„przestrzeni życiowej”] na wschód i dlatego niezbędne było wymordowanie tych wszystkich „Polaken” [„Polaczków”], bez względu na to czy są lub nie winni wzniecenia tego „wręcz bandyckiego buntu”. A z drugiej strony, pod auspicjami samego Himmlera, stworzono już w 1936 roku program o nazwie „Lebensborn” [„źródło życia”], program mający zapewnić hitlerowskim Niemcom zastępy rasowo „czystych” nordyków – „nadludzi”. W celu realizacji tego programu porywano dzieci, głównie z Polski i Ukrainy, gdzie najwięcej było niebieskookich blond dzieci, które według obłędnej, nazistowskiej teorii spełniać miały warunki najwyższej „rasowej czystości”...
– Halt! Hände hoch! – usłyszała „Janeczka” za plecami i zaraz odruchowo podniosła ręce do góry. –Mädchen [panienko proszę bliżej! Bitte, bitte! – wołał jeden z nich.
– Żeby się dać tak zaskoczyć! – pomyślała. A odeszła od swoich tylko na chwilę, po wodę. Kiedy chciała już wracać, znowu usłyszała ich bezwzględny rozkaz.
– Herankommst bitte! Nähe! [Proszę podejść! Bliżej!]
Na szczęście nie miała przy sobie broni.
– Chyba nie jesteś jedną z tych bandyckich dziwek, co?
– Nie jestem żadną dziwką!
– A to się zaraz przekonamy – powiedział ten wyższy, oddając swój automat koledze. Kiedy chciał ją już chwycić wpół, zrobiła nagle unik, a ten drugi Niemiec zaczął się głośno śmiać, co jeszcze bardziej mobilizowało napastnika. A ona bawiła się z nim w „kotka i myszkę” ku coraz większej uciesze jego kolegi. Nagle skręciła za wyłom muru i jednym szusem znalazła się tuż koło piwnicy, w której schronili się oni, wszyscy trzej. Igrając z nim, zwodziła go cały czas, robiąc mu jakby nadzieję i nagle, będąc przy samym wejściu do piwnicy, krzyknęła, wzywając pomocy. Wyskoczył „Waligóra” i potężnym ciosem zwalił zalotnika z nóg i po ogłuszeniu go kolejnym uderzeniem swojej ogromnej łapy, wciągnął go do środka. Na tego drugiego, starszego, otyłego wehrmachtowca nie musieli długo czekać. Zjawił się, nic złego nie podejrzewając. Ociekał wodą coraz intensywniej padającego deszczu i zawodząc, wzywał swojego kompana:
– Dieter! Wo bist duuu?! [Gdzie jesteś] Dieter! – wołał zdezorientowany.
I wtedy pojedynczym strzałem dostał w głowę. Teraz musieli czym prędzej opuścić swoją kryjówkę. Biegnąc w stronę ulicy Leszno, zauważyli pędzący czołg od strony „Kercelaka”. Pojazd zwolnił i skierował się wprost na nich, ale po chwili znowu zmienił kierunek jazdy i pognał dalej, najwyraźniej rezygnując z ataku na nich. Leżeli pokotem wśród porozwalanych belek, gruzu i kabli, aż poczuli charakterystyczny fetor rozkładających się trupów, zwiezionych w to miejsce celem ich spalenia, bo obok leżało pełno desek, sztachet i przeróżnych kawałków drewna mających służyć za podpałkę tych wszystkich zabitych, głównie kobiet z dziećmi i starców. Najwidoczniej zrezygnowano ze spalenia tych ciał z powodu ulewnego deszczu. Zaraz po przewaleniu się czołgu przeskoczyli pojedynczo ulicę Leszno, kierując się już kolejny raz w stronę Żytniej, skąd od Komendy Głównej dzieliły ich zaledwie cztery przecznice.
Idąc wzdłuż ulicy Płockiej, Niemcy nawołują mieszkańców okolicznych domów do niezwłocznego opuszczenia piwnic, a ci koczują w nich od ponad doby, stłoczeni, głodni i niewyspani. Ich domostwa są albo zburzone, albo wciąż jeszcze płoną, mimo deszczu, płoną żywym ogniem domy przy Wolskiej, Działdowskiej, Staszica... Każdego, kto nie usłucha rozkazu, spotka, wcześniej czy później, śmierć od wrzucanych do piwnic granatów i podpalania budynków miotaczami ognia.
Z piwnicy przy Płockiej 23 wychodzi wraz z innymi Maria. Lewą dłonią trzyma za rączki trzyletnią Zosię i sześcioletnią Joasię, a prawą ściska dłoń dziesięcioletniego Maćka. Kieruje się wraz z innymi w stronę ulicy Wolskiej. Maria jest w dziewiątym miesiącu ciąży. Niemcy krzyczą coraz głośniej, wykazując niespotykaną dotąd nerwowość. Co chwila padają strzały kładące trupem każdego, kto tylko zwleka z przyłączeniem się do opuszczających piwnice coraz bardziej płonących już domów. Mimo wciąż padającej gęstej mżawki bucha straszliwy żar. Idą, potykając się o rozwleczone druty trakcji elektrycznej, belki, resztki mebli, gruz...
Zatrzymują się przed bramą jednej z mieszczących się tu fabryk. Niemcy formują kolumny po sto osób. W grupie Marii sporo jest samotnych dzieci w różnym wieku, płaczących ze strachu, z powodu oddzielenia ich od rodziców. Czekają około godziny, nim zostaną wepchnięci przez bramę na fabryczny dziedziniec, gdyż Niemcy zgarniają coraz więcej osób z okolicznych ulic, Działdowskiej, Płockiej, Staszica i Wawelberga. Słychać jeden wielki lament i płacz, głównie dzieci...
Na dziedzińcu, po przekroczeniu bramy, Maria i wszyscy tam wchodzący zastają makabryczny widok – ciała pomordowanych zepchnięte pod ściany fabrycznych zabudowań sięgają prawie metrowej wysokości. Po uformowaniu ich w „czwórki”, wszystkich wchodzących zabija się strzałem w tył głowy. Systematycznie, z zimną krwią, „czwórka” po „czwórce”. Maria jest jedną z ostatnich. Po przekupieniu jednego z oficerów kilkoma sztukami pozostałej jej jeszcze biżuterii, nie traci nadziei na ocalenie, choćby tylko jej dzieci. Oficer, chowając precjoza do kieszeni kurtki, kieruje ją wraz z dziećmi z powrotem w stronę bramy. I kiedy jest już prawie przy samym wyjściu na ulicę, wyższy od tamtego rangą oficer „SS” rozkazuje jej wracać. Na jej tłumaczenie się, a potem płacz, ów oficer reaguje krzykiem, gdy to nie pomaga, bez wahania oddaje strzał w głowę Maćka... I tylko tym zmusza ją do powrotu na dziedziniec. Po uderzeniu jej karabinową kolbą przez towarzyszącego oficerowi żołnierza, Maria puszcza wreszcie rękę martwego już syna. Odruchowo tuli do siebie obie, płaczące wniebogłosy córeczki. Stając naprzeciw tego, który przyjął od niej okup, patrzy na niego z ogromnym wyrzutem, jakby szukając odrobiny nadziei, że może znajdzie w nim jakiś ludzki odruch... A ten odwraca od niej głowę i wydaje rozkaz. Pada kolejny strzał w jej stronę. Maria kurczowo zaciska dłonie na rączkach córeczek. Nim upadnie, tracąc z wolna przytomność, słyszy jeszcze przeraźliwy, coraz bardziej oddalający się krzyk dziewczynek... Kula przeszywa prawą część jej górnej szczęki.
Budzi się, kiedy już na dobre ustają strzały. Przygnieciona kilkoma trupami, słyszy wrzaski i śpiewy pijanych oprawców, a ci, co jakiś czas, chodzą z psami po zwałach trupów, szukając zegarków i biżuterii. Któryś z nich odpina zegarek z jej pokrwawionej ręki i spokojnie odchodzi, dalej szperając wśród zwalonych ciał. Po chwili, jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, Maria dostaje postrzał w nogę przy dobijaniu rannej, leżącej tuż obok kobiety. Całą prawą stronę głowy ma odrętwiałą. Resztkami sił próbuje przewrócić się na bok, a to powoduje wzmożony krwotok. Wypluwa kulę, skrzepy krwi i kilka zębów.
Wieczorem Maria znów odzyskuje przytomność, a nawet wstępuje w nią nowy zapał, kiedy czuje ruchy nienarodzonego maleństwa. Z nastaniem nocy, gdy nie słychać już nic poza wyciem przeciągających tu i ówdzie czołgów, decyduje się na opuszczenie tej katowni. Po odwaleniu kilku przygniatających ją ciał, lepiąca się od krwi i posocza, pełznie w stronę głównej hali fabrycznej. Nagle, od strony bramy słyszy wrzaski ujadających wściekle Niemców. Zamiera na chwilę w panicznym strachu. Oni, na jej szczęście, idą dalej, a zaraz potem robi się bardzo cicho.
Podwórze zawalone jest szczelnie trupami. Żadnego wyjścia. Powoli traci nadzieję na wydostanie się z tej ludzkiej jatki. Dopiero nad ranem, kiedy zaczyna szarzeć, Maria znajduje wąski prześwit między zwalonymi ciałami. Stamtąd, z wielkim wysiłkiem czołga się na drugie podwórze i po znalezieniu piwnicznego okienka przeciska się przez nie resztkami sił. Pada na podłogę, pustej na szczęście, piwnicy tuż pod fabryczną halą.
Słysząc szczekanie psów i krzyki Niemców, a potem jeszcze pojedyncze strzały – domyśla się, że to kolejna już grupa sprawdza, czy nie pozostał jeszcze ktoś przy życiu. Zagrzebuje się w szmatach wypełniających ogromną skrzynię i tak przeczekuje niemal całą dobę.
Następnego dnia, kiedy tylko przestaje krwawić, czując coraz silniejsze ruchy dziecka, decyduje się na opuszczenie fabryki. Po kilku nieudanych próbach, słaniając się na nogach, tą samą bramą wychodzi z powrotem na ulicę Wolską i dołącza do sporej grupy ludzi miotających się z jednej ulicy na drugą w poszukiwaniu jakiegoś bezpiecznego schronienia, aż wreszcie wpadając w ręce Ukraińców, zostają, na rozkaz niemieckiego dowództwa, podzieleni na dwie grupy. Młodych i zdrowych mężczyzn prowadzą w gruzy i tam ich rozstrzeliwują, a resztę przy wtórze kpin, śmiechu, kopania i bicia kierują do pobliskiego szpitala.
W kilka dni później Maria szczęśliwie rodzi syna. Wychowując go potem, zawsze z trudem hamuje w sobie okazywanie przy nim nienawiści do Niemców i wszystkiego co niemieckie, unikając też, choćby tylko wspomnienia głośno w jego obecności o swojej tragedii...
Syn Marii, Bogumił, w 1979 roku, podczas swej pierwszej zagranicznej podróży na Zachód, występuje o azyl w Republice Federalnej Niemiec...
[Powyższa historia jest sfabularyzowana, oparta na wspomnieniach z Powstania Warszawskiego Wandy Lurie pt. „Było to w sobotę 5 sierpnia...”. Została ona zamieszczona w tomie „Moje Powstanie” (Fundacja „Nasza Przyszłość”; Szczecinek 2004). Imiona bohaterów są wymyślone przez Autora].