- Rozmawiałem z nim przez ścianę, pytał za co siedzę i jaki mam wyrok, i jeszcze pocieszał mnie, żebym się, broń Boże nie załamywał, żebym się za nic nie dał zastraszyć. „Bo strach jest naszym największym wrogiem, nie oni, te karły na sowieckiej służbie, ale... strach! Rozumiesz?!” Tak mi wtedy powiedział, a na zakończenie zapewnił jeszcze, że oni w miarę popełniania tych wszystkich zbrodni na nas, boją się z każdym dniem coraz bardziej, bo oni też mają sumienie, jak każdy... I mówił mi jeszcze każąc podejść do okna, że jego żona namawiała go osobiście, żeby podpisał zrzeczenie się swoich poglądów, a wtedy oni dadzą mu spokój i zwolnią go już na trzeci dzień. Także i jego córka, błagała go, żeby się na to zgodził... Wtedy powiedział mi jeszcze, że nie złamał go sam car moskiewski, to jak mogą to zrobić te sowieckie sługusy, te pieski... No, może tak się o nich dokładnie nie wyraził, ale, że on stojący już nad grobem, miałby zdradzić! „Nigdy! Bo to byłaby zdrada nas wszystkich, Polaków. Nigdy!” – powiedział... Już więcej z nim nie rozmawiałem. Próbowałem, pukałem do niego w ścianę, w okno, w rury od grzejników. A on nic! Słabł już biedak coraz bardziej. Raz nawet mi odpukał, ale tak jakoś słabo, niewyraźnie. Domyślałem się, gdy nagle stała się rzecz bardzo dziwna. Wszyscy, nie wyłączając naczelnika, zaczęli biegać do niego i ratować go. Nawet przenieśli go do szpitala, ale i to niewiele pomogło. Zmarł. Odszedł pan Kazimierz... Uciekł tym bestiom – zakończył swoją opowieść Andrzej Kaszycki. I dopiero po kolacji, kiedy już wszyscy szykowali się do snu, zagadnął go Stanisław.
- A wiesz, panie Andrzeju, że miałem okazję spotkać pana Pużaka w Powstaniu, przy placu Krasińskich w bardzo dziwnych ololicznościach, kiedy to Komenda Główna ewakułowała się z Woli na Stare Miasto, wtedy to, milicja jego własnej partii nie rozpoznała go i Delegata Rządu na Kraj – Jankowskiego i obu ich wzięto początkowo za szpiegów i o mały włos, nie zostali rozstrzelani. Na szczęście, w pobliżu był dowódca pepeesowskiej milicji i on ich rozpoznał...
- A czy ty, panie Stanisławie wiesz, że jego żona, Jadwiga Pużakowa była z domu... Bohuszewicz?
XXXVIII
„Pod cieniem skrzydeł Twoich osłoń nas Panie” - modlitwa sióstr szarytek na Nowym Mieście w Warszawie podczas Powstania Warszawskiego.
Lucyna dopiero teraz znalazła chwilę czasu, żeby przeczytać raz jeszcze liścik od Staszka napisany na świstku pakowego papieru starannie złożonego w kostkę, listu zaczynającego się od słów: „Najdroższa moja, kochana, tęsknię za Tobą aż do bólu, a kiedy udaje mi się na chwilę zamknąć oczy, wtedy widzę Cię uśmiechniętą, szczęśliwą bez granic i zawsze jesteś w takiej jasnej poświacie i zaraz otwieram oczy odganiając od siebie choćby tylko przelotną myśl, że mogłoby spotkać Cię coś niedobrego, choćby najdrobniejsze niepowodzenie jakieś... Nie daj Boże! Ale wierzę usilnie, że przejdziemy przez tę całą zawieruchę i spotkamy się już niebawem. Bądź dzielna Lucynko, Ty moja najukochańsza „Sosenko”. Do rychłego zobaczenia. Całuję Cię bardzo czule, jak najczulej. Twój na zawsze. Staszek”.
Schowała list do kieszeni fartucha i rozpłakała się nie zważając na obecność tych wszystkich tutaj ludzi, rannych, cierpiących zapewne bardziej od niej, choćby tylko z powodu samotności, nie tak jak ona, która teraz przynajmniej wie, że Staszek żyje, że nie jest nawet ranny i że ma tak wielką, niewzruszoną nadzieję, tak ją teraz budującą, że i ona uwierzyła, iż nie może się im dwojgu stać nic złego i, że niedługo już...
- Pani Lucyno! Będzie mi pani asystować przy zabiegu. Prędko! – ponaglał doktor „Bartosz”.
- Ale, ja nie jestem nawet pielęgniarką, ja nigdy nie... - Da pani sobie radę! Proszę mnie tylko uważnie słuchać. Przy braku środków znieczulających, nie mówiąc już o odpowiednich opatrunkach, narzędziach, środkach dezynfekujących, a nawet braku bieżącej wody, wykonywano zabiegi chirurgiczne także w najtrudniejszych przypadkach wychodząc z założenia, że każda próba natychmiastowego ratowania rannego jest lepsza niż jej odkładanie na później lub zaniechanie tegoż.
W takich jak te warunkach, śmiertelność była wręcz przerażająca, niemniej robiono wszystko, żeby ratować kogo się tylko da w tych miejscach pomocy noszących szumną nazwę szpitali... A co gorsze ubywało też personelu medycznego, który także coraz częściej bywał raniony lub zabijany przez nasilające się z każdym dniem nieprzyjacielskie rajdy lotnictwa i ataki artyleryjskie. Setkami ginęli cywile. Śmierć była już czymś niemal zwyczajnym, coraz bardziej powszedniała. Nawet dzieci, mimo wszechobecnej grozy, bawiące się po piwnicach, wkalkulowały ją w swoje zabawy udając zabitych i rannych, co nawet nie spotykało się z żadną reakcją ze strony ich rodziców. Dziesiątki, a z czasem i setki rannych od rykoszetów, od bomb i granatów spadających na nich z coraz większą częstotliwością, żywcem grzebanych pod gruzami walących się domów, umierały z braku pomocy... Liczby rannych przechodziły już w tysiące, tych oficjalnie zarejestrowanych, a ci nie mający możliwości otrzymania żadnej pomocy – konający gdzieś w gruzowisku w samotności lub pod okiem bezradnych świadków-współuczestników tej, nie tylko staromiejskiej tragedii, ale tragedii całej Warszawy, tych nieszczęśników przybywło z każdym dniem coraz więcej i więcej...
Patrzył na nich szeroko otwartymi oczami, w których mieszało się przerażenie ze zdziwieniem. Koszulę i spodnie przesiąknięte miał krzepnącą już krwią o barwie rdzawobrązowej, a z rany opatrzonej prowizorycznie kawałkiem jakiejś nie najczystszej tkaniny, sączyła się krew. Twarz stawała się coraz bardziej blada, czoło pokrywał kroplisty pot zalewający mu oczy, a zmierzwione włosy były coraz bardziej mokre.
Po zdjęciu z niego ubrania i usunięciu prowizorycznego opatrunku ukazała się poszarpana i pulsująca krwią rana. Na szczęście postrzał nie był zbyt głęboki. Doktor „Bartosz” po rozszerzeniu rany poprosił Lucynę o przytrzymanie rozwieracza, po czym pęsetą penetrował pole operacyjne i dopiero po zgłębieniu narzędziem natrafił na coś twardego. Chłopak zawył z bólu, a potem jęczał już coraz ciszej, wyraźnie osłabiony upływem krwi trwającym od kilkunastu minut. Lekarz wprawnym ruchem wyciągnął najpierw jeden odłamek, a potem, kiedy ból stawał się nie do wytrzymania, a oczy tego chłopaka zaczęły już „odchodzić”, wyciągnął jeszcze kilka mniejszych kawałków metalu i po dokładnym sprawdzeniu rany, nie znajdując żadnego obcego ciała, zdecydował się na zaszycie go. Pacjent tarcił przytomność, ale w sumie wykazał się hartem ducha, opanowaniem, samozaparciem i wielką wolą życia, co w znacznej mierze pozwoliło pomyślnie zakończyć operację.
Po przeniesieniu rannego na korytarz i uprzątnięciu pomieszczenia spełniającego rolę sali operacyjnej, doktor „Bartosz” poprosił jeszcze Lucynę, aby asystowała mu przy obchodzie ich podopiecznych, spośród których wielu zmarło tej nocy. Odchodzili po cichu, niepostrzeżenie, robiąc miejsce następnym, wciąż przynoszonym tutaj, do tego szpitala mieszczącego się w Pałacu należącym kiedyś do zacnego rodu Raczyńskich.
- Mam spore wątpliwości co do skuteczności i tego ostatniego zabiegu – powiedział z rezygnacją doktor „Bartosz”.
- Chłopak stracił zbyt wiele krwi, a na domiar złego obawiam się czy nie wda się infekcja. Najgorsza jest ta bezsilność, psiakrew! A co do pani, spisała się pani bardzo dobrze, jak prawdziwa pielęgniarka. Gratuluję! A props, kim pani jest z zawodu?
- Tuż przed wybuchem Powstania udało mi się ukończyć polonistykę na tajnych kompletach.
- Nie myśli pani, pani Lucynko, o przekwalifikowaniu się na pielęgniarkę, na razie, a po wojnie o pójściu na medycynę? Dam pani dobre rekomendacje. Przysięgam! – powiedział to patrząc na nią tak, jak może patrzeć tylko mężczyzna ogarnięty falą gwałtownego pożądania.
Zmieszana nic nie odpowiedziała spuszczając wzrok ku ziemi.
Sobota, 26-go sierpnia był dniem słonecznym, ale nie upalnym. Mimo płonących wokół domów, coraz bardziej burzonych przez Luftwaffe i niemiecką artylerię, mimo wściekłych ataków piechoty Wehrmachtu i SS pod osłoną czołgów, broniły się wciąż jeszcze barykady przy Kanonii i Świętojańskiej, Piwnej i na Podwalu oraz te najdalej wysunięte na zachód, przy Miodowej, niedaleko placu Krasińskich.
Powstańcy utracili fabrykę „Quebracho” oddając tym samym prawie całą wschodnią część ulicy Boleść łączącą się z Wybrzeżem Gdańskim patrolowanym całkowicie przez nieprzyjaciela. Od północy, przy Sanguszki broniła się jeszcze „twierdza” Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, mimo iż pojedynczym plutonom niemieckim coraz częściej udaje się wedrzeć do jej piwnic, głównie „ukraińcom” i „kałmukom” z oddziałów RONY SS-Brigadeführera Mieczysława Kamińskiego.
Około drugiej po południu spadł kolejny cios na walczącą Starówkę. Nagle, zupełnie niespodziewanie, jakby bez żadnej przyczyny, zawalił się gmach przy ulicy Freta 16 grzebiąc pod swoimi gruzami całe dowództwo Armii Ludowej Obwodu Warszawskiego, a w niecałe trzy godziny później w wyniku bombardowania kościoła św. Jacka (oo. Dominikanów) przy tej samej ulicy Freta, ginie wielu rannych Powstańców oraz sporo ludności cywilnej. W kościele tym mieścił się szpital polowy...
Coraz bardziej odczuwalny jest brak amunicji. Są problemy z odwodami. Niektórzy Powstańcy bez odpoczynku i pożywienia, a nawet bez bieżącej wody przebywają na stanowiskach, nierzadko po kilkanaście i więcej godzin. Wielu z nich myśli o dezercji stającej się coraz częściej faktem.
W nocy z 25 na 26-go sierpnia po ewakuowaniu się ze Starówki Komendy Głównej Armii Krajowej kanałami wzdłuż ulicy Miodowej, Krakowskiego Przedmieścia aż do Wareckiej przy Nowym Świecie – do Śródmieścia uchodzą kolejne zgrupowania, głównie z rannymi. Po przeciwnej stronie ulicy Miodowej, w kierunku Żoliborza szturmem wzięto właz do kanału strzeżony przez żandarmerię i część, głównie żołnierzy intendentury wdarła się nad ranem do tego kanału i ruszyła na Żoliborz, gdzie podobno mieli odpowiedzieć za tę jawną dezercję. Ale najpewniej skończyło się na groźbach wobec sytuacji stającej się z każdym dniem coraz bardziej beznadziejną i prowadzącą nieuchronnie do kapitulacji.
Gdzieniegdzie mówiono, że nawet zaczęły się już rozmowy kapitulacyjne, ale jak zwykle i te wiadomości były tylko pogłoskami bez pokrycia, a z drugiej strony Niemcy coraz bardziej zaciskali pierścień wokół całego Starego Miasta. I gdyby nie systematyczne ataki lotnictwa oraz ciężkiej artylerii z torów kolejowych, a także zza Wisły, kto wie czy wróg byłby w stanie rzucić na kolana ten warszawski Alcazar nawet w ciągu najbliższych tygodni.
Tego dnia, 26-go sierpnia, w sobotę, dotarła do Warszawy wiadomość, że dzień wcześniej, 25-go został wyzwolony Paryż przez brygadę pancerną generała Leclerc’a po kilku dniach trwającego powstania oraz przy czynnym wypieraniu Niemców na wschód przez 3-cią Armię Amerykańską pod dowództwem generała Pattona, bezpośrednio jednak nie uczestniczącej w wyzwoleniu miasta, gdyż z niewiadomych przyczyn została zatrzymana z rozkazu generała Eisenhowera przed stolicą pozwalając na zajęcie miasta przez francuską 2-gą Dywizję Pancerną dowodzoną przez generała Philippe Marie Leclerc’a. Podobnie jak Paryż, w zbliżonym czasie mogłaby zostać wyzwolona od Niemców Warszawa, prawdopodobnie... gdyby nie cynizm Stalina nakazującego Armii Czerwonej czekać aż do upadku Powstania. Paryż ocalał, bo dowodzący siłami niemieckimi wojskowy komendant stolicy Francji, generał Dietrich von Choltitz zignorował rozkaz wydany mu wcześniej przez Hitlera w kętrzyńskiej kwaterze, nakazujący mu bronić miasta za wszelką cenę, a w przypadku gdyby obrona nie była skuteczna, Führer polecił von Choltitz’owi spalić Paryż. Dzwoniąc do niego Hitler krzyczał pytając: „Czy Paryż już płonie?!” Wcześniej, ten sam rozkaz spalenia innej stolicy europejskiej, Warszawy, Hitler wydał SS- Obergruppenführerowi Erichowi von dem Bachowi i ten wykonał rozkaz aż nadto skrupulatnie.
Na szczęście generał von Choltitz utwierdził się w całkowitym przekonaniu, że ma do czynienia z Hitlerem-psychpatą i zignorował ten jego rozkaz. Tylko dzięki temu stolica Francji ocalała po kilkudniowych walkach zainicjowanych przez komunistów i wierne im oddziały policyjne. Walki trwały niecały tydzień i zakończyły się w piątek, 25-go sierpnia 1944 roku. Poniesiono minimalne straty z pozytywnym skutkiem w porównaniu do tych strat, jakie poniosła stolica Polski w Powstaniu trwającym aż 63 dni i zakończonym klęską, nie tylko militarną! Armia Amerykańska była prawdziwym wyzwolicielem Francuzów wypierając Niemców z ich terytorium metodą blitzkrieg’u.