Tuż za Świętokrzyską pochód zwolnił jeszcze bardziej. Powietrze stawało się coraz bardziej świeże. Cóż za ulga dla płuc! Po chwili dało się już widzieć światło dzienne wpadające przez otwarty właz kanałowy. Stali tak przez kilkanaście minut, zniecierpliwieni, ale szczęśliwi, że są już prawie u celu wędrówki. Niektórzy próbowali nawet dowcipkować, żartowali sobie jedni z drugich z powodu ich wyglądu, prześcigali się w co dowcipniejszych określeniach, jakby nie wiedzieli, że i oni sami przedstawiają nie mniej żałosny widok od swoich kolegów.
Przed nimi wychodziła spora grupa powstańców z jednego z większych zgrupowań, może nawet byli to żołnierze od „Radosława”. Postój spowodowany był zablokowaniem się noszy z ciężko rannym tuż przed samym wyjściem ze studni włazu, a potem regulujący kolejnością wychodzących zarządzili pierwszeństwo wyjścia tych najciężej rannych i dopiero po nich „Waligóra” i „Orkan” zostali przepuszczeni pod sam właz. Tym razem „Orkan” szedł pierwszy, chwyciwszy rannego pana majora za rękaw jego oficerskiej marynarki, niegdyś eleganckiej, zawsze odprasowanej. Znowu się zatrzymali, bo przed nimi wynoszono kogoś ciężko rannego i trzeba było go najpierw przypiąć do noszy dodatkowymi pasami. Wreszcie udało się go podźwignąć dostatecznie wysoko, tak że ci będący już na powierzchni mogli złapać uchwyty noszy i wyciągnąć rannego z kanału. Teraz przyszła kolej na nich. „Waligóra” podpychał od dołu rannego, a „Orkan”, wchodząc jako pierwszy, asekurował majora, próbując chwycić go za kołnierz, co w sumie nie miało najmniejszego sensu, bo i tu klamry były śliskie i nieco mniejsze niż tam, przy wchodzeniu do kanału, tak mu się przynajmniej wydawało, wobec czego, oglądając się za siebie, jęczał tylko błagalnie: – Panie majorze, panie majorze, ostrożnie... – aż nie poczuł na swych ramionach uścisku silnych rąk wyciągających go z kanału.
Pomimo pochmurnego poranka mrużyli oczy rażone rozproszonym światłem i chciwie chłonęli świeże, jakże bardzo świeże powietrze, w porównaniu z powietrzem płonącego Starego Miasta przesyconym spalenizną oraz tym dusznym i wilgotnym powietrzem wypełniającym kanał. „Orkan” próbował usadowić pana majora na noszach podstawionych przez dwie sanitariuszki w białych, nieskazitelnie czystych fartuchach ze znakami Czerwonego Krzyża.
– To do nas należy! Niech kolega da spokój! Niech kolega sobie teraz odpocznie! – usłyszał stanowczy głos jednej z tych dziewcząt.
– O Boże! Udało się! „Waligóra”! Udało się!
– A co się miało nie udać – odpowiedział niby to obojętnie, jakby chodziło o przejście parkową alejką w słoneczny, niedzielny poranek. – Te, koleś! Daj sie sztachnąć – „Waligóra” zwrócił się do pierwszego napotkanego powstańca z przekrzywioną zawadiacko furażerką, ćmiącego spokojnie papierosa.
Śródmieście! Upragnione Śródmieście, sprawiało wrażenie, jakby tu wojna już się skończyła. Budynki w większości całe, niezburzone, a nawet miały szyby w oknach! A dziewczyny w czystych, powiewnych sukienkach, w pantofelkach, w białych skarpetkach... Uśmiechnięte, patrzące na nich, utytłanych, oblepionych kanałową mazią, wycieńczonych, patrzące z niedowierzaniem, że można być aż tak brudnym, jakby przybyli nie wiadomo skąd. Pierwszym pragnieniem było teraz pragnienie odpoczynku, choćby chwilowego. Weszli na jedno z podwórek przy Chmielnej i usiedli pod domem, opierając się plecami o ścianę. Siedzieli z wyciągniętymi nogami, obojętni, milczący, ale wciąż zdziwieni panującym tu spokojem, tą śródmiejską enklawą, której nie objęło jeszcze Powstanie, enklawą wolną od wojny.
Gdzieś z wyższych pięter dochodziły głośne tony „Warszawianki”, a potem nadano wiadomości, a po nich Zbigniew Świętochowski przeczytał bardzo wzniosły, a jeszcze bardziej „bojowy” wiersz i znowu ten sam fragment „Warszawianki” – sygnał powstańczej rozgłośni. Patrzyli w górę, z dna studni podwórka, patrzyli na skrawek szarego wciąż nieba z trzepoczącymi się na jego tle gołębiami, jakby niezdecydowanymi, gdzie mogłyby bezpiecznie przysiąść.
– Panowie! – usłyszeli kobiecy głos. – Poczekajcie, przyniosę wam coś do jedzenia. Nie odchodźcie! – wołała z góry niewiasta w hustce-turbanie z fikuśnym węzełkiem nad czołem.
A oni nie mieli wcale zamiaru stąd odchodzić, przynajmniej na razie. Zjawiła się po chwili, przynosząc im w bańce na mleko trochę kartoflanki i kilka kawałków smacznego, ba, najsmaczniejszego razowca, jaki kiedykolwiek jedli. Spałaszowali to w kilka sekund, a ta kobieta w średnim wieku stała jeszcze nad nimi z wyrazem współczucia, litości na swej brzydkiej twarzy.
– A jakbyście chcieli się panowie umyć, to ja zaraz zawołam pana Wacława, znaczy się pana Kolasę, bo on tu teraz niby dozorcuje w zastępstwie po tym całym Romaniuku, pijaku... Porządny człowiek, przyjechał tu z Krakowa, no i sie musiał zostać na całe te zawieruche... Panowie nie odchodzą, ja zaraz wracam – powiedziała, znikając.
Morzyła ich coraz większa senność w cieple wstającego na dobre dnia. Niewrażliwi na bijący od nich odór, przysnęli w tej ciszy porannej, wolnej od terkotu broni maszynowej, od złowróżbnego skrzypienia nakręcanych „szaf” i pikujących z wyciem messerschmittów, bezwładni odpłynęli w niebyt z głowami na piersiach...
– Halo! Panowie powstańcy, obudźcie się! Halo! Mówię do was, panowie! – usłyszeli męski głos z oddali. – Chodźcie za mną, do pralni. Nalałem wam wody do balii...
Ocknęli się z obezwładniającego ich snu, odruchowo sięgając po broń, którą zostawili przed wejściem do kanału. Stanęli zaraz na równe nogi wystraszeni swoją bezbronnością. Mrużąc oczy przed słońcem odbitym w szybach okien na ostatnim piętrze, rozjaśniającym coraz bardziej podwórko-studnię, powoli wracali do rzeczywistości.
– A panowie skąd się tu wzięli, jeśli wolno zapytać?
– Prosto z kanału... ze Starego Miasta.
– Ma się rozumieć, to od razu widać i czuć. Ale bez obrazy, panowie... Pytam przez ciekawość, bo na Starym Mieście mieszka moja siostra ze szwagrem i trójką dzieci, przy Rycerskiej. Może panowie wiedzą, gdzie jest Rycerska?
Opublikowano w
Lektura Gońca
Z etykietą