– Obudź się, pomóż mi, do jasnej cholery! – usłyszał głos „Waligóry”.
I zaraz podparł to zagipsowane ramię majora i brnął dalej z nimi dwoma, rozpamiętując to, co mu się przed chwilą przywidziało. Ale czy na pewno było to tylko przywidzenie? Później co jakiś czas wracała ta straszna wizja, na jawie i w snach, i coraz bardziej skłonny był wierzyć, że powodem było przemęczenie, zwłaszcza wtedy, w ostatnich dniach, przed kapitulacją Starówki, kiedy posyłani byli z jednego posterunku na drugi i co najgorsze, nie miało to już żadnego wpływu na odparcie nieprzyjaciela, a raczej było czymś w rodzaju łatania dziur rozpadającej się części garderoby przez jej upartego właściciela...
– „Orkan”! Jesteś?! Nie śpij! Jeszcze trochę... Kurza twarz! – zdążył powiedzieć ochrypłym, nieswoim głosem i potknął się, pociągając za sobą człapiącego resztkami sił majora. Idący za nimi pomogli im podnieść się i kiedy już stali na sztywnych nogach oszołomieni kąpielą w kanałowej gówienności, na szczęście sięgającej im do ud, a „Waligórze” tylko przed kolana, wtedy olbrzym nie wytrzymał, bo nawet tu, pod Krakowskim Przedmieściem, gdzie teraz wysokość kanału wynosiła coś około metra siedemdziesięciu, on stał z wciąż zgiętym karkiem i nagle zaczął wyć niczym ciężko rany żubr, a echo niosło w przód i w tył ten straszny ryk, nieludzkie wycie bestii w człowieku doprowadzonym do krańcowej rozpaczy...
– „Waligóra”! Mietek, przestań, na litość Pana Boga, przestań!!! – wydarł się teraz „Orkan”.
I zrobiło się wokół nich cicho, bardzo cicho, a po kilkunastu sekundach daleko za nimi usłyszeli huk granatu wrzuconego do włazu i zaraz potem paniczne wrzaski rannych i ciężko wystraszonych tratujących się nawzajem nieszczęśników, a gdy i to ustało, „Orkan” usłyszał znowu głos „Waligóry” mówiącego pierwsze słowa dyszkantem przechodzącym w ochrypły baryton, jakby ten stary koń przechodził właśnie teraz mutację.
– Najgorsze... w morde... że zabrali nam... przed wejściem tutaj, nasze giwery. To były najlepsze niemieckie, zdobyczne... „fujarki”, ku... rka wodna! A do waltera nie mam już „pestek”! – zakończył i rozpłakał się ten, taki wielki dotychczas twardziel.
– Nie przejmuj się, „Waligóra”, jak tylko uda się nam stąd wydostać... sam zorganizuję broń, najlepszą, szwabską! Przysięgam ci, „Waligóra”!
– Aaa tam! – machnął ręką w odpowiedzi i o mały włos nie upadłby z powrotem w cuchnącą breję, co gorsza pociągając też za sobą majora, a może nawet i „Orkana”.
Tam, w górze słyszeli od czasu do czasu stłumiony chrzęst gąsienic i głuche dudnienie przejeżdżającego czołgu, aż drżały ściany kanału. Natomiast nie słychać już było wystrzałów i wybuchów pocisków. Przy jednym z włazów byli Niemcy. Któryś z nich krzyczał na okrągło: „Wy – chodż! Wy – chodż!” – powtarzał jak nakręcony. A wtedy ci z przodu machali rękami lub przykładali palec do ust, nakazując tym całkowitą ciszę. „Ćśś! Ćśś!” – szedł syk do tyłu wzdłuż tego ludzkiego węża sięgającego swoim początkiem włazu przy Wareckiej, a końcem włazów przy placu Krasińskich i ulicy Długiej. Na szczęście nie przyszło szkopom do głowy wrzucenie teraz „handgranatów” albo tylko posłania serii z broni automatycznej. Po chwili postoju pochód ruszył dalej, ryzykując kolejny raz życie niejednej osoby. Ale czymże były trudy tej koszmarnej wędrówki wobec nadziei ocalenia, wobec perspektywy przejścia do żyjącego wciąż w miarę normalnie Śródmieścia, jawiącego się im wszystkim, którzy już tam dotarli, jako Ziemia Obiecana lub jako Arkadia wolna od tego wielkiego, śmiertelnego strachu, przynajmniej na razie.