farolwebad1

A+ A A-

SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (55)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

AntczakWojciech        Najpierw stanęła przed nim ta dziewczyna z bukietem polnych kwiatów przyglądająca mu się bardzo uważnie, jakby to nie ona, ale on nagle wtargnął w jej świat, zakłócił jej spokój, a jednocześnie zafascynował ją swoim niezwykłym wyglądem. On, niewiele od niej starszy, w zszarganym ubraniu, cały mokry i utytłany szlamem z sadzawki... Przyglądała się mu najpierw z ciekawością, a potem z coraz większym strachem i kiedy chciał jej powiedzieć, żeby uciekała stąd czym prędzej, dziewczyna, odrzucając kwiaty, odwróciła się od niego i powoli zaczęła sunąć tuż nad tą breją, przenikając przez idących przed nim uciekinierów, jakby była tylko bezcielesną zjawą, a potem odwróciła się jeszcze i pokazała mu język, a on w końcu pojął, że to jest dusza tamtej dziewczynki, tylko starszej o dziesięć lat Marysieńki ze Śródmieścia... A w chwilę potem pojawił się on, Restun (co za dziwne imię!). Młodzian, który patrząc na niego z jakąś ni to pogardą, ni szyderstwem, a może po prostu ze współczuciem, że jest ciągle jeszcze tak naiwny i wciąż nie przestaje wierzyć temu Zwodzicielowi podającemu się za samego Boga Miłości. I cóż z tego ma, same cierpienia! Bo gdyby Miłościwy Bóg tak naprawdę istniał, to nie pozwoliłby na to wszystko, jak choćby śmierć tej dziewczynki i tych tysięcy zabitych, umierających z wycieńczenia, ran i głodu... On żeruje na waszej naiwności! Szczególnie na waszej polskiej łatwowierności! On chce was wszystkich wyniszczyć... no, może nie tak wszystkich do końca! Zostawi sobie was jeszcze trochę na później, aż zrozumiecie, wy uparci naiwniacy, że on nie jest żadnym Bogiem Miłosiernym, ale najzwyklejszym sadystą, któremu wasze cierpienie, i nie tylko wasze, ale całej przyrody stworzonej niby to przez siebie, sprawia wręcz boską rozkosz! A całe to tłumaczenie o grzechu pierworodnym można sobie włożyć między bajki! Rozumiesz teraz, Wiciu Kawecki, ty maminsynku, wciąż niedowartościowany chłoptysiu, co sobie ubrdałeś, że najwygodniej się w życiu urządzisz, jak zostaniesz katabasem, ty żałosny kutasino... ty... szalony „Orkanie”, a właściwie bezużyteczny... organie! Co się mi tak przyglądasz, że co, że na odchodne nie śmieję się strasznym, szyderczym, szatańskim śmiechem, z jakim przedstawia się mnie w tych wszystkich szmatławych powieścidłach, a ostatnio nawet w filmach?... Zdziwiony jesteś, aż tak bardzo zdziwiony, że jednak istnieję i mówię teraz do ciebie, Witoldzie – „Organie”? Wiem, że nigdy, tak ostatecznie nie traktowałeś mnie serio, a teraz już wiesz, że jestem naprawdę! Jak chcesz, możesz mnie nawet dotknąć... Nie bój się, nie zjem cię! No, śmiało, bohaterze posrany!! Aha, zapomniałem ci się przedstawić prawdziwym swoim imieniem, bo Restun to tylko na użytek pospólstwa, mało inteligentnych osobników. Tobie, jako mimo wszystko w miarę rozgarniętemu chłoptasiowi, wyjawię: „A imię moje jest Czterdzieści I Cztery” – powiedział, zbliżywszy się do „Orkana”, i chuchnął mu w twarz smrodem jeszcze gorszym niż ten panujący tu, w kanale.

        – Obudź się, pomóż mi, do jasnej cholery! – usłyszał głos „Waligóry”. 

        I zaraz podparł to zagipsowane ramię majora i brnął dalej z nimi dwoma, rozpamiętując to, co mu się przed chwilą przywidziało. Ale czy na pewno było to tylko przywidzenie? Później co jakiś czas wracała ta straszna wizja, na jawie i w snach, i coraz bardziej skłonny był wierzyć, że powodem było przemęczenie, zwłaszcza wtedy, w ostatnich dniach, przed kapitulacją Starówki, kiedy posyłani byli z jednego posterunku na drugi i co najgorsze, nie miało to już żadnego wpływu na odparcie nieprzyjaciela, a raczej było czymś w rodzaju łatania dziur rozpadającej się części garderoby przez jej upartego właściciela...

        – „Orkan”! Jesteś?! Nie śpij! Jeszcze trochę... Kurza twarz! – zdążył powiedzieć ochrypłym, nieswoim głosem i potknął się, pociągając za sobą człapiącego resztkami sił majora.                         Idący za nimi pomogli im podnieść się i kiedy już stali na sztywnych nogach oszołomieni kąpielą w kanałowej gówienności, na szczęście sięgającej im do ud, a „Waligórze” tylko przed kolana, wtedy olbrzym nie wytrzymał, bo nawet tu, pod Krakowskim Przedmieściem, gdzie teraz wysokość kanału wynosiła coś około metra siedemdziesięciu, on stał z wciąż zgiętym karkiem i nagle zaczął wyć niczym ciężko rany żubr, a echo niosło w przód i w tył ten straszny ryk, nieludzkie wycie bestii w człowieku doprowadzonym do krańcowej rozpaczy...

        – „Waligóra”! Mietek, przestań, na litość Pana Boga, przestań!!! – wydarł się teraz „Orkan”.

        I zrobiło się wokół nich cicho, bardzo cicho, a po kilkunastu sekundach daleko za nimi usłyszeli huk granatu wrzuconego do włazu i zaraz potem paniczne wrzaski rannych i ciężko wystraszonych tratujących się nawzajem nieszczęśników, a gdy i to ustało, „Orkan” usłyszał znowu głos „Waligóry” mówiącego pierwsze słowa dyszkantem przechodzącym w ochrypły baryton, jakby ten stary koń przechodził właśnie teraz mutację.

        – Najgorsze... w morde... że zabrali nam... przed wejściem tutaj, nasze giwery. To były najlepsze niemieckie, zdobyczne... „fujarki”, ku... rka wodna! A do waltera nie mam już „pestek”! – zakończył i rozpłakał się ten, taki wielki dotychczas twardziel.

        – Nie przejmuj się, „Waligóra”, jak tylko uda się nam stąd wydostać... sam zorganizuję broń, najlepszą, szwabską! Przysięgam ci, „Waligóra”!

        – Aaa tam! – machnął ręką w odpowiedzi i o mały włos nie upadłby z powrotem w cuchnącą breję, co gorsza pociągając też za sobą majora, a może nawet i „Orkana”.

        Tam, w górze słyszeli od czasu do czasu stłumiony chrzęst gąsienic i głuche dudnienie przejeżdżającego czołgu, aż drżały ściany kanału. Natomiast nie słychać już było wystrzałów i wybuchów pocisków. Przy jednym z włazów byli Niemcy. Któryś z nich krzyczał na okrągło: „Wy – chodż! Wy – chodż!” – powtarzał jak nakręcony. A wtedy ci z przodu machali rękami lub przykładali palec do ust, nakazując tym całkowitą ciszę. „Ćśś! Ćśś!” – szedł syk do tyłu wzdłuż tego ludzkiego węża sięgającego swoim początkiem włazu przy Wareckiej, a końcem włazów przy placu Krasińskich i ulicy Długiej. Na szczęście nie przyszło szkopom do głowy wrzucenie teraz „handgranatów” albo tylko posłania serii z broni automatycznej. Po chwili postoju pochód ruszył dalej, ryzykując kolejny raz życie niejednej osoby. Ale czymże były trudy tej koszmarnej wędrówki wobec nadziei ocalenia, wobec perspektywy przejścia do żyjącego wciąż w miarę normalnie Śródmieścia, jawiącego się im wszystkim, którzy już tam dotarli, jako Ziemia Obiecana lub jako Arkadia wolna od tego wielkiego, śmiertelnego strachu, przynajmniej na razie.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.