A ten doskoczył do Franka i przyłożywszy mu giwerę do szyi, powiedział nad wyraz spokojnie i dobitnie:
– Słuchaj synek! Jak za chwilę nie dostanę tu swoich fantów, to jak Bóg na niebie... – zawiesił głos, dźgając go lufą w gardło – rozwalę ciebie i ilu się tylko da, żebym tu miał sam paść, a tego „szajsera” i tak stond wyrwe!
Na szczęście stał pod ścianą i całą piwnicę miał na oku. I znowu dźgnął go lufą swojego automatu, tak że wystraszony Franek, blednąc, teraz miał twarz prawie taką samą jak twarz „Albinosa” i jeszcze widząc, że ten jego koleś stoi jak zahipnotyzowany, krzyknął:
– Kurwa! Oddaj mu tą pukawkie i ten cały, zasrany chlebak!
Na co „Albinos” skoczył, jakby to jego bezpośrednio dźgnięto odbezpieczoną bronią, i po chwili stał już przed „Waligórą” z automatem i chlebakiem, co do których „Waligóra” nie miał żadnych wątpliwości, że należą do „Orkana”.
– Pod ścianę! – rozkazał zebranym. – Najmniejszy głupi ruch i strzelam! – wykrzyknął, zabierając odzyskaną broń i ten nieszczęsny chlebak, w którym wymacał jakąś książkę i plik gazet. Tak, bez wątpienia to był chlebak „Orkana”. Trzymając swoją zdobycz, zwrócił się jeszcze do ich dowódcy:
– Czy wiesz pan, jaka jest różnica między chorążym, takim jak pan jezdeś, a kometom?
A ten ni to podoficer, ni oficer, rozdziawił gębę i patrzył na niego, nie dowierzając, że to może się dziać naprawdę. „Waligóra”, siląc się na spokój, dopowiedział głośno i wyraźnie:
– Otóż kometa to jest gwiazda z kutasem, a pan jako chorąży, jesteś akuratnie na odwrót!
Odpowiedział mu czyjś stłumiony chichot, a później gremialny, głośny śmiech. A najgłośniej śmiała się ta kobieta o wyglądzie wiedźmy, unieruchomionej czasowo z powodu braku miotły. Śmiała się wniebogłosy i kiedy wreszcie nieco oprzytomniała, wskazując palcem na pijanego i wciąż oniemiałego dowódcę, krzyczała:
– Ku... kutas z gwiazdą! Niech ja skonam! Cha, cha, cha! Niech ja skonam!
Waligóra”, korzystając z chwili zamieszania, wbiegł na gruzowisko i słysząc za sobą ciągle jeszcze ich śmiech, wydostał się na Podwale i pognał w kierunku ulicy Kilińskiego, tam gdzie ciągle jeszcze leżał częściowo wgnieciony w mur ten strasznie zdeformowany, niczym cynowa zabawka, „czołg-pułapka” będący przyczyną śmierci prawie kilkuset Bogu ducha winnych mieszkańców Starówki.
Nagle przypomniał sobie o „Orkanie” zapewne ciągle jeszcze czekającym z jego walterem, na domiar złego, być może nienaładowanym... I znowu biegiem, ale już przez ruiny, na skróty, ruszył tam, gdzie był go zostawił. Nie zastał ani jego, ani tych chłopaków z bandy Wicka i pełen najgorszych przeczuć ruszył w kierunku ulicy Długiej. Zatrzymał go tłum szczelnie okalający jedyny tutaj otwarty właz do kanału prowadzącego pod ulicą Miodową, Krakowskim Przedmieściem i dalej pod Nowym Światem aż do ulicy Wareckiej w Śródmieściu, na razie wolnym od Niemców, trzymającym się jeszcze... Panował tu ogromny chaos. Wszyscy, nie wyłączając cywilów z dziećmi, obarczonych walizkami i tobołkami – resztkami dobytku ocalałego z pożogi, wszyscy ci ludzie chcieli za wszelką cenę dostać się do kanału. Żandarmeria, z przemęczenia padająca z nóg, próbowała zaprowadzić jako taki porządek. Daremnie. Dodatkowym utrapieniem były niemieckie pociski padające co jakiś czas w tę zwartą ludzką ciżbę, masakrujące coraz więcej zdesperowanych, mających nadzieję na przedostanie się do Śródmieścia. Krzyki i płacz mieszały się z nawoływaniem zaginionych.
Olbrzym „Waligóra” torował sobie drogę, bezpardonowo roztrącając stojących mu na przeszkodzie „karłów”. Gorączkowo poszukiwał „swojego” pana podporucznika „Virtusa” lub choćby kogoś z plutonu. Wreszcie natrafił na dawnego kolesia, z którym, w krótkich przerwach w wojaczce, prowadził drobne interesy. Ale ten, „w torbe ubogi”, nie był nawet powstańcem i nie miał „lebiega” o niczym zielonego pojęcia, poza tym, że tak jak inni chciał tylko jak najprędzej dostać się do kanału.
Bezradny „Waligóra” miotał się w tę i z powrotem, aż wreszcie natrafił na dziewczynę, sanitariuszkę, i jak sobie zaraz przypomniał, to ona była tą śliczną druhną na ślubie pana porucznika i pani porucznikowej i gdyby nie Janeczka, to... Powiedziała mu, że Lucyna najprawdopodobniej jest już w drodze do Śródmieścia, a Stanisława widziała przed kilkunastoma minutami w szpitalu, skąd gorączkowo ewakuowano lżej rannych, mogących poruszać się o własnych siłach z pomocą zdrowych. Po drodze spotkał też plutonowego podchorążego „Henryka”, dawnego zastępcę „Virtusa”, kiedy jeszcze walczyli razem w obronie ulic Świętojańskiej i Kanonii, na barykadach tuż przy placu Zamkowym.
– Panie podchorąży, nie widział pan przypadkiem mojego pana porucznika „Virtusa”? – zapytał płaczliwie, tonem zrozpaczonego dziecka.
– „Waligóra”! Żyjesz, chłopie, co za spotkanie! A mówili mi, że już dawno po tobie...
– Żyję, bo mam do załatwienia jeszcze parę spraw! Nie widział pan...
– Widziałem, ale zapytaj tego doktora, on tu organizuje ewakuację – powiedział, wskazując jakiegoś cherlawego okularnika w pokrwawionym, gumowym fartuchu.
– Przepraszam, panie medyk, nie wie pan, gdzie może być mój dowódca, pan podporucznik „Virtus”, małżonek pani porucznikowej, pani Lucyny, co robiła tu za siostrę, znaczy sie, sanitariuszkie?
– Nie wiem! Nie widzisz pan, co się tu dzieje! A co do pani Lucyny, to już jakiś czas temu wyszła z rannymi.
Nagle poczuł, że ktoś dotknął jego pleców i usłyszał głos „Orkana”:
– „Waligóra”! Ty żyjesz?
– Nie, w torbę... udaję tylko! Nie żyję! Właśnie rozmawiasz z moim duchiem! – powiedział, wciskając mu do rąk odbitego szmajsera wraz z chlebakiem.
– Dzięki! Wielkie dzięki! Jesteś nieoceniony i... żywy, co najważniejsze! Bogu dzięki! Bo taki jeden od „Gustawa” mówił mi, że widział cię, jak oberwałeś serię gdzieś na Miodowej.
– Ano, właśnie zapomniałem ci powiedzieć, że to był mój drugi brat bliźniak, bo pierwszego, nadającego sie tylko do parku sztywnych, widział któś od podchorążego „Henryka”, tego z obrony Kanonii, pamiętasz tego gościówe?! A na przyszłość pilnuj tej swojej pukawki i sakwojażu, bo już drugi raz nie będę narażał swojej dobrej reputacji! Sprawdź, czy nic nie zginęło, a tak, apropos po drodze, to powiedz mi wróbelku, skąd ty się tu wziąłeś, no i oddaj mi moją „aferkę”.
– Proszę, oto twój walter. Na śmierć zapomniałem, wybacz mi – powiedział, wyciągając zza pasa krótką broń „Waligóry”. – Cały i zdrów! Tylko nie był nabity i gdyby się coś wydarzyło, to sam wiesz... A tamci wszyscy zaraz mi zwiali.
– No i dobrze, bo byliby bardzo wszystkie głupie, jakby tak mieli sie ciebie bać z tym nienabitym walterem! A najważniejsze, że się udało i mi, i tobie!
– Nie wiem, jak ci mam podziękować, doprawdy nie wiem...
– Nie przejmuj się, jak tylko przejdziemy do Śródmieścia, postawisz mi lody truskawkowe od Gajewskiego, tylko musowo ze śmietankom! My tu se farmazony prawim, a nie zapytałem cię, gdzie jest nasz pan podporucznik.
– Jest w tamtej sali, rozmawia z lekarzem.
Byli prawie wszyscy, i „Virtus”, i „Malachit”, i cała reszta, tylko „Żbik” ze „Skonką” wyruszyli wcześniej z ciężko rannym chłopakiem od „Chrobrego”, mającym postrzał w bark i w nogę, a którego doktor „Bartosz” zdecydował się wyekspediować jako pierwszego, pod warunkiem że w ciągu kilku godzin będzie miał zmienione opatrunki. „Na mur-beton!” – zapewniali opiekunowie rannego przed wyruszeniem w drogę do Śródmieścia, nieświadomi jeszcze tego wszystkiego, co ich miało spotkać w kanałach.
A im, „Waligórze” i „Orkanowi”, przydzielono pana majora ze Zgrupowania „Radosław”, z zabandażowaną prawie całkowicie głową i ręką zagipsowaną wraz z ramieniem, sprawnie się poruszającego, ale niestety, nic niewidzącego. „Panie majorze, ostrożnie, panie majorze, uwaga na te belki, gruz, druty...” i tak dalej, ostrzegali swojego podopiecznego, jakby nie był całkowicie zdany tylko na nich i jakimś cudem mógł sam omijać te wszystkie przeszkody znajdujące się po drodze do kanałowego włazu. Na szczęście nie musieli go dźwigać, bo i tak cały ciężar musiałby wziąć na siebie „Waligóra”, gdyż „Orkan” – wiadomo, taki cherlak padłby prędzej, niż mógłby się spodziewać, jak wielu innych wchodzących, jak i on, pierwszy raz do kanału.
– Ludzie, ludzie! Nie wszyscy na raz! Odsuńcie się, na litość Boską! – wykrzykiwali ci ledwie przytomni ze zmęczenia żandarmi pilnujący od wczorajszego już popołudnia porządku przy włazie do kanału.
Jedynie ich dowódca, oficer w randze kapitana, stanowczy, bezwzględny dla napierających cywilów, nie mogąc nic wskórać prośbą, groził użyciem siły, a nawet kilkakrotnie mierzył w najbardziej nieustępliwych naładowaną bronią i przeklinając, odpychał ich, torując drogę dla powstańców wchodzących do kanału za okazaniem ważnych przepustek. Dochodziła druga w nocy, a Niemcy co jakiś czas strzelali z granatników, raniąc i zabijając coraz więcej ludzi, jakby nie dość już było tych wszystkich nieszczęść – cierpienia, bólu i śmierci.
„Waligóra” niczym Guliwer wśród liliputów, szedł przodem, a tuż za nim ranny major, trzymając się go tą zdrową jeszcze dłonią za pas, a za majorem posuwał się „Orkan” z rozłożonymi rękoma, jakby to właśnie miało uchronić rannego od tych wszystkich napierających cywilów zgromadzonych wokół włazu, rozhisteryzowanych, wrzeszczących na siebie, zrozpaczonych swoją i wojska bezsilnością oraz beznadziejnością sytuacji, w jakiej znalazła się teraz Starówka.
– Uwaga! Miejsce dla rannego, pana majora! – wykrzykiwał jeden z żandarmów.
I tak, krok po kroku torując sobie drogę w tym roztrzęsionym, wrzeszczącym tłumie, „Waligóra” jak taran parł do przodu. Wreszcie dotarli do włazu. W dole stała dziewczyna, cała mokra, machając latarką przynaglała ich do schodzenia, a nie było to łatwe, bo schodziło się po wąskich i śliskich klamrach wprost do ścieków połyskujących odbitym z góry światłem. „Waligóra” musiał więc wziąć na swoje ramiona rannego i jak najostrożniej zejść z nim na dno kanału, gdzie od razu zanurzyli się do kolan w zimną i cuchnącą ciecz. „Orkan” bezradny, wciąż nie wiedząc, jak pomóc „Waligórze”, skowycząc jak szczenię, wzywał co chwila pomocy Matki Boskiej, aż w końcu i on oderwał się od tych klamer i pacnął całym ciałem na dno kanałowej czeluści. Uderzył go ostry smród siarkowodoru zmieszany z wonią jakby butwiejących roślin i zastałego, gnijącego szlamu. Zanurzył się w błoto wyglądające w blasku światła padającego z góry jak jakiś czarny, płynny metal.
– Cisza! Nie krzyczeć! Ciszaa! – nawoływały półgłosem przewodniczki z zapalonymi świecami. Dopiero po chwili, kiedy ich wzrok nawykł do panującego tu mroku, zauważyli, że woda, a raczej cuchnąca breja, miejscami, w miarę oddalania się od włazu, zaczyna coraz niebezpieczniej podnosić się, to znowu opadać tam, gdzie były niewidoczne podesty wyczuwalne pod nogami, na których można się było tak łatwo potknąć i runąć twarzą w tę śmierdzącą kwaśnym odorem kloakę.
Pływało tu po powierzchni pełno trudnych do rozpoznania przedmiotów, a nawet gdzieniegdzie można się było natknąć na leżące na dnie opuchłe trupy. Po nadepnięciu na nie, każdego z początku dopadało to koszmarne uczucie panicznego strachu, a potem już stawało się to obojętne dla coraz bardziej utrudzonych wędrowców sunących wzdłuż oślizłych kanałowych ścian o szarozielonkawej barwie.
Dopóki nie ochłonęli z pierwszego szoku, szli po omacku, wystraszeni panującą tu ciemnością, wypatrując przed sobą nikłych światełek palących się świec i latarek przewodników, głównie dziewczyn przeprowadzających kolejne partie aż do włazu przy ulicy Wareckiej, gdzie wciąż, mimo pomyślnego przejścia kanałem, tam już na powierzchni mogło ich czekać najgorsze. Ale większość nie traciła nadziei. Mimo głodu, pragnienia i krańcowego wyczerpania, szli, podtrzymując, a nierzadko niosąc rannych, cierpiących jeszcze bardziej od nich. Uciekali przed Niemcami, przed ich bezlitosnym, teutońskim okrucieństwem i zemstą za to tylko, że tak długo, bo przez cały sierpień, nie poddali się. Teraz nadchodził kres oporu, tak heroicznie bronionego Starego Miasta. Kapitulacja mogła nastąpić w każdej chwili. To była kwestia już tylko godzin. A wtedy wróg w swojej wściekłości, zdolny do najgorszych zbrodni, jak te, które w pierwszych dniach sierpnia popełniał na Woli, mógł nie pozostawić nikogo z nich przy życiu...
Kanał pod Miodową był dość szeroki, owalny, nawet dno było zaokrąglone i wody niezbyt dużo, bo tylko do kostek. Kiedy wreszcie dotarli do zbiegu ulic Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia, „Orkan” zdziwił się, widząc dwójkę idących w przeciwnym kierunku, w stronę Starówki. „Zrobić miejsce dla łączników! Zrobić miejsce...” – powtarzano do tyłu i co chwila przed nimi nawoływanie prawie szeptem: „Cisza, zbliżamy się do włazu! Cisza! Gasić świece! Niemcy przy włazie!”. A te dziewczyny z zapalonymi świecami to nie były tylko „przewodniczki”, ale i sanitariuszki towarzyszące rannym prowadzonym lub niesionym przez mężczyzn.
Tuż przed skrętem w prawo „Orkan” zauważył napis: „TU Krak. Przedm.”:, a potem: „TU Trębacka”. Kanał był w tym miejscu wyższy. Można się było nieco wyprostować. „Jesteśmy pod Krakowskim Przedmieściem. Jesteśmy pod...” – informowano się nawzajem, jakby dla dodania sobie otuchy, że jednak ta wędrówka ma sens, że jeszcze trochę, aby przejść do Nowego Światu, minąć ulicę Świętokrzyską i już!
Słychać było chlupotanie tej brei raz niżej, do kostek, a raz wyżej do kolan, a nawet do połowy ud. I ten spokój panujący tutaj, w kanale wypełnionym setkami uchodźców. Stłumione jęki rannych spragnionych, błagających o coś do picia, próbujących zaczerpnąć choćby trochę z tej cuchnącej cieczy, aby zaspokoić pragnienie palące ich wnętrzności, jęczących z bólu jakąś mantrę, mającą niby uśmierzyć to ich cierpienie. Huczące głosy odbijające się od ścian, jakby wydobywały się z wielkiej muszli: „Cisza! Cisza! Niemcy przy włazie!”. I to głuche dudnienie wybuchających pocisków, salw artylerii, gdzieś tam nad sufitem kanału, nad nimi, na Starówce coraz bardziej odległej, dudnienie z pogłosem, słyszane jakby przez długą, ogromną tubę przystawioną do ucha.
Jeszcze tam, pod Miodową, gdzie kanał był dość szeroki i ścieki sięgały nie wyżej niż do kolan, można było na chwilę przysiąść i odpocząć na szerokich kamiennych ławach umieszczonych po obu stronach kanału, ławach służących kanalarzom do chodzenia po nich, zamiast po śliskim, zaokrąglonym dnie. Wtedy nikt jeszcze nie myślał o odpoczynku, ale dopiero tu, pod Nowym Światem, gdzie było już bardziej wąsko i niżej, tak że ci najwyżsi niosący „na barana” rannych musieli posuwać się na zgiętych kolanach, a każdy choćby krótkotrwały postój i oparcie się o śliską ścianę obrośniętą gąbczastym i cuchnącym osadem groziło zjechaniem w dół i zachłyśnięciem się tą płynną mazią, a nawet, w najgorszym wypadku, utonięciem, nim idący z tyłu nie pomógłby ewentualnie wydostać się na powierzchnię. Nie było żadnej możliwości, żeby móc uchwycić się czegokolwiek, więc, chcąc, nie chcąc, trzeba było wytrwale brnąć do przodu.
W miarę oddalania się od Miodowej cichły te głuche odgłosy wybuchów i człowieka ogarniało po czasie zadowolenie, że jednak opuścił to piekło, tam gdzie zwłaszcza za dnia żar bijący z płonących domów i zgliszcz nie dawał nawet przez chwilę wytchnienia, a wielu dziwiło się sobie, jak mogli to wszystko wytrzymać przez cały miesiąc.
„Jeszcze trochę!” – powtarzali sobie w myślach, pocieszając się, że tam, gdzie idą, znajdą wreszcie wytchnienie, że być może, jakimś cudem, w Śródmieściu skończy się wreszcie to Powstanie i bez względu na jego wynik, ocaleją! To i tylko to trzymało ich wszystkich człapiących powoli w tej cuchnącej zawiesinie odchodów, pomyj, porzuconych części garderoby, resztek jedzenia skrzętnie dotychczas ukrywanego w torbach, plecakach i walizkach – jedzenia przeznaczonego na „czarną godzinę”, o której nikt nie wiedział, kiedy nastąpi.
Szli. Coraz bardziej spragnieni, głodni i wyczerpani. Wytrzymać! Za wszelką cenę wytrzymać! Zwłaszcza że właśnie z przodu podano wiadomość, przekazywaną sobie z ust do ust, że zbliżają się do Królewskiej, a stamtąd już tylko „parę kroków” do Świętokrzyskiej, a od niej zaczyna się przecież Nowy Świat, a już pierwsza przecznica za Świętokrzyską to upragniona ulica Warecka! Wytrzymać!
Prawie nikt nie zdawał sobie sprawy, jak długo już przemieszcza się w cuchnącej rurze, w tym jelicie grubym wielkomiejskiej arterii wypełnionym na całym, prawie dwukilometrowym odcinku ludźmi uciekającymi przed nadludźmi o zbrodniczych instynktach, a uważających ich, z całą swoją pogardą, za podludzi zasługujących na najgorszą karę tylko za to, że w swojej bezczelności odważyli się stawić opór hitlerowskiej bestii... Szli już trzecią godzinę, pokonując odległość, jaką w normalnych warunkach, idąc chodnikiem i wcale się nie spiesząc, można by przejść w pół godziny.
Major tracił coraz bardziej siły i jak wszyscy ranni jęczał stłumionym, zachrypniętym głosem: „Pić, pić!”. A nawet próbował sięgnąć tą zdrową dłonią po „wodę” chlupoczącą pod nogami. Powstrzymywany przez nich dwóch, milkł tylko na chwilę, żeby zaraz znowu zacząć swoje jęki od nowa.
– Panie majorze, panie majorze już niedługo, już widać światło – uspokajał go „Orkan”.
Także i on, jak i wszyscy, konał z pragnienia, głodu i wyczerpania, a na domiar złego zaczynał mieć omamy