A prześmiewcy, których nigdy nie brakowało wśród Polaków, rozpuszczali makabryczne kawały, jak choćby ten: „Pojechał w futerku, a wrócił w kuferku... po zjedzeniu ciastka z k r e m l e m”. Jego pogrzeb zgromadził ogromne tłumy. „Gazety piszą, że przy odwiedzinach jego trumny była »cała Warszawa«, a na pogrzebie »cała Polska«. Opowiada się wzruszające szczegóły o staruszkach niosących kwiaty etc. Możliwe, że śmierć wyzwala w naszym narodzie wspaniałomyślne uczucia, możliwe, że Bierut umiał zaskarbić sobie względy tzw. szarego człowieka (o czym się, owszem, słychiwało), a możliwe, że to tylko pęd sensacji, a nawet chęć zobaczenia go wreszcie umarłym i to w tajemniczych okolicznościach” – zapisała w swoich dziennikach pod datą 16 marca 1956 roku Maria Dąbrowska. A Chruszczow, już po pogrzebie Bieruta, miał się wyrazić do jednego z członków sekretariatu Komitetu Centralnego partii: „Nu, wot, to wy jewo ubili!” [To wyście go zabili!]. A gdzie leży prawda? Nie znajem [Nie wiemy].
Po podaniu zlecenia wystawionego przez administrację więzienną na wydanie biletu w jedną stronę do stacji Płochocin, kasjerka spojrzała na niego znacząco z lekkim współczuciem, gdyż w ostatnich tygodniach widywała ich po kilku każdego dnia z takimi samymi zleceniami. Jechali do najróżniejszych miejscowości, nieraz bardzo odległych od Warszawy. Ale ten, poza smutkiem, miał w twarzy coś takiego, wręcz niepozwalającego jej oderwać od niego wzroku. To nie było wyłącznie cierpienie, to był smutek kogoś, kto miał dar „wnikania w ludzką duszę”. Jego oczy wyrażały bezgraniczną dobroć, wręcz miłość... Tak z pewnością wyglądały twarze tych wszystkich świętych, w których już mało kto dziś wierzył, zwłaszcza po tej strasznej wojnie i po niej, w latach niespotykanego na tak szeroką skalę terroru. Chciałoby się rzec, że nie był to czas świętych, jakby jeszcze święci nie byli gotowi, żeby się objawić, może później, może kiedyś już po opadnięciu emocji, objawią się światu z całą mocą i w całej swojej okazałości... I nie wszystkim.
Patrzyli na siebie w milczeniu, jakby czas się nagle zatrzymał, a ona przeczuwała, że jest to ktoś „nie stąd”, że ma w sobie jakieś nadprzyrodzone piękno możliwe do zobaczenia tylko „oczami duszy”, bo tak w rzeczywistości to ta jego twarz powinna wzbudzać raczej odrazę, chorobliwie blada, krostowata, o zapadniętych policzkach pokrytych zarostem, no i te łachmany, ta brudna koszula, niegdyś biała, o postrzępionym kołnierzyku, wkładana przez głowę, i kapota w jodełkę o jeszcze bardziej niż koszula wystrzępionych rękawach.
Stał przed kasą wpatrzony w dziewczynę i ona w niego. Patrzyli na siebie z podziwem, ale na dwa różne sposoby, on z tą nie do ukrycia pożądliwością młodego samca, a ona z jakimś niepojętym wręcz współczuciem dla tego biedaka, aż nie odczytała w jego oczach tej straszliwie palącej go namiętności i nie otrząsnęła się wreszcie, przerywając to długotrwałe wzajemne w siebie zapatrzenie.
– Płochocin, mam wypisać bilet do Płochocina, bo tak tu jest...
– Tak, do Płochocina, bo od stacji to już se pójde na piechote, prosto do domu... – mówił, nie dowierzając, że mówi to w rzeczywistości wyśnionej przez te długie lata spędzone w mokotowskim więzieniu.
I dalej gapił się na nią w niedowierzaniu swoim, że to nie jakieś senne rojenie, ale rzeczywistość najprawdziwsza, i wycierał spocone dłonie, mokre jak nie wiadomo co. Wycierał je dyskretnie w postrzępioną kapotę, a one jeszcze bardziej wilgotniały, jakby się miał z nią, z tą kasjerką przywitać, ale przecież teraz nie będzie się z nikim witał, zwłaszcza z nią, z dziewczyną, co to na nim robiła takie niespotykane dotychczas wrażenie, z tą „panienką z okienka”, taką śliczną o rumianej uśmiechającej się do niego buzi i główce okolonej bujnymi blond włosami zaplecionymi w gruby, długi warkocz, a te włosy rozświetlało zachodzące za nią słońce. I była jakby jaka święta w tej poświacie. Tylko która to święta? – Romek Szczygieł nie mógł sobie przypomnieć, patrząc na nią oczarowany.
– O, tu jest pański bilet. Warszawa Zachodnia – Płochocin. Pociąg będzie pan miał – spojrzała na zegar w hallu – za niecałe dwadzieścia minut. Z peronu drugiego, pociąg relacji Warszawa Wschodnia – Łowicz, przez Sochaczew.
– Dziękuję. Pani jest... jak by to powiedzieć, taka śliczna, jak jaka święta, ale żem zapomniał już jaka – powiedział, spuszczając oczy, a ona oblała się rumieńcem i też spuściła wzrok.
Na peronie było sporo ludzi wracających z pracy, z Warszawy. Przyglądał się im z wielkim zainteresowaniem. Byli niby tacy sami jak kiedyś, ale jakby już inni. W ich twarzach, u większości z nich, był jakiś dziwny smutek, smutek ludzi zrezygnowanych, stłamszonych czymś. Ale czym? Tylko dzieci, jak zawsze wesołe, ruchliwe, biegały wśród dorosłych, dokazując i głośno się śmiejąc, a upominane przez rodziców nie reagowały aż do czasu, kiedy nie usłyszały swoich imion wypowiedzianych krótko i dobitnie przez milczącego dotychczas ojca: „Maryśka, Pietrek! Co wam matka gadali, byśta byli spokojne oba!”. Romek, stojąc na środku peronu, przyglądał się, mało z zainteresowaniem, ale z nachalną wręcz ciekawością trzem „cudakom”. Ich włosy z przodu ułożone były w misterną „falę”, a z tyłu zaczesane w „jaskółkę” lub w „kaczy kuper”. Całość tych misternie ułożonych fryzur utrwalona była brylantyną, a mogła być usztywniona też jej namiastką, białkiem z jajka, co ścinało „plerezę” na amen. Jedyną słabszą stroną białka było to, że w upalny dzień do tak utrwalonej fryzury garnęły się... muchy! Ubrani byli w samodziałowe, kraciaste „marynary” wypchane w ramionach, co miało czynić z nich lepiej zbudowanych, niż byli w rzeczywistości. Koszule w jaskrawych kolorach, spodnie obowiązkowo czarne o zwężonych ku dołowi nogawkach niesięgających butów na pięciocentymetrowej „słoninie”, żeby widać było skarpetki, także kolorowe jak koszule, a do tego krawaty, najlepiej z namalowaną na nich tancerką, i właśnie jeden z nich miał taki krawat. Nazywano ich bikiniarzami. Wszyscy trzej jedli pestki ze słonecznika, plując łupinami, gdzie popadło, zachowywali się nonszalancko, rżnęli wielkich cwaniaków, wręcz „wirachów” jadących w to sobotnie popołudnie „na wiochę”, na zabawę... Romek nie mógł oderwać od nich wzroku, takich „pajaców” jak żyje nie widział jeszcze.
– Te, Gawryłło! Chcesz w ryłło! – zawołał w stronę Romka ten w krawacie z tancerką namalowaną olejną farbą.
Obejrzał się za siebie, sądząc początkowo, że to nie do niego się odnosi, aż ci dwaj zanieśli się śmiechem, przesadnym, wręcz sztucznym, takim na pokaz, ale na nikim nie robiło to wrażenia. A ten najwyraźniej szukający zaczepki, czyli draki, stanął tuż przy Romku i patrząc nań z pogardą, powiedział:
– Do ciebie mówię, ćwoku zza Buga!
– Do mnie? – zapytał zdziwiony, dotykając palcem swojej piersi.
– A do kogo, ty w dupe kopany repatriancie ruski!
– Ja nie jestem żaden Ruski! – odpowiedział stanowczo.
– Ale wyglondasz mi na kacapa! Chono tu, frajerze! Kopsnij szluga!
– ?
– No, co sie tak gapisz, ćwoku! Nie rozumisz po polsku, czy jak?! Po francusku mam gadać? – prowokował go ten typ z bakami, szczerząc zęby przeżarte próchnicą. – Cygaretu chaczju! Ponimajesz? – mówił, nacierając na Romka.
Niespodziewanie pchnął go z całych sił na stojącą obok parę, eleganckiego młodzieńca w garniturze i wyfiokowaną dziewczynę w jasnym kostiumiku, z fryzurą zrobioną na okupacyjną jeszcze modłę, tak rzadko już spotykaną u młodych niewiast. Romek byłby niechybnie upadł, gdyby nie podtrzymał go w porę ów elegant, który bez namysłu zdjął marynarkę i przewracając ją podszewką na wierzch, złożył starannie i wręczył swojej pani. Niespiesznie podwinął rękawy i podszedł do napastnika, po czym błyskawicznym, silnym ciosem zwalił go z nóg. A tamci dwaj, widząc swojego kolesia „w potrzebie”, natarli na eleganta, ale nie zdążyli nawet podnieść na niego ręki, kiedy poczęstował ich jeszcze szybszymi, także silnymi uderzeniami, posyłając i ich, jak tamtego, na ziemię i upewniwszy się, że to im w zupełności wystarczy, założył marynarkę. Wśród oczekujących na pociąg przeszedł szmer podziwu dla tak sprawnego i tak eleganckiego boksera. Po chwili nie wiadomo skąd pojawił się milicjant, zapinając w pośpiechu pasek pod brodą, pasek od czapki z okutym daszkiem, co miało znaczyć, że właśnie jest na służbie gotów do interwencji. Milicjant w asyście aż trzech SOK-istów (Służba Ochrony Kolei) doskoczył do wystraszonego całym tym zdarzeniem Romka Szczygła i dopiero na skutek wyraźnych protestów zgromadzonych świadków, „władza” zajęła się poturbowanymi bikiniarzami. Natomiast owa elegancka para stała sobie spokojnie nieco dalej i poza wszelkimi podejrzeniami.
Tych trzech i Szczygła zabrano na komisariat kolejowy, gdzie zaczęło się przesłuchanie wraz ze spisaniem protokołu „zajścia chuligańskiej bijatyki na terenie Dworca Warszawa Zachodnia, na peronie drugim...”. Początkowo ci trzej bikiniarze próbowali wmówić przesłuchującym ich milicjantom, że to właśnie ten oberwaniec zaatakował ich pierwszy, a oni tylko, żeby „nie robić draki”, dali mu się „norrmalnie”, poturbować. Przyciśnięci przez jednego z milicjantów, przyznali się wreszcie, nie bez wstydu („ja cie chromole”), że oberwali od „takiego jednego lalusia, któren ich wszystkie trzech, z wielkom hańbom zdołował bez tego tu, w torbe ubogiego, co sie na niego wzioł i wywalił... sie rozumie, ten tu, sie wywalił na tamtego...”. Gdy tylko opisali jak najdokładniej sprawcę tak brutalnego na nich ataku, zaraz wysłano dwoch „sokistów” po tego eleganta, a kiedy wrócili po półgodzinie, okazało się, że „odjechał w kierunku zachodnim, pociągiem relacji Warszawa Wschodnia – Łowicz przez Sochaczew, a odchodzącym o godzinie osiemnastej minut pięćdziesiąt trzy, jak zeznało dwóch świadków, których dane spisano celem załączenia ich do protokółu”. I wyszli „celem” pełnienia dalszej służby. Milicjant w randze starszego sierżanta zapytał jeszcze Romka, „ile odkiblował i za co”, a kiedy Szczygieł w swojej szczerości jął wyłuszczać przyczyny tak wysokiego wyroku, milicjant skrzywił się z niesmakiem i natychmiast kazał się im pogodzić „ze sobą nawzajem przez podanie sobie p r a w e j ręki”, a zaraz potem „rozejść się w spokoju celem uniknięcia dalszych awantur na terenie obiektu publicznego”, jakim bez wątpienia był Dworzec Warszawa Zachodnia.
Stojąc ściśnięty w zatłoczonym do granic możliwości pociągu, wciąż jeszcze myślał o tych dziwakach i dlaczego jeden z nich właśnie jego sobie upatrzył, a poza tym nie mógł też pojąć, dlaczego nazwał go jakimś „ruskiem”. Dlaczego? No i ten panocek, co to stanął w jego obronie, ot tak zwyczajnie, a mógł i jemu dołożyć, bo przecież jak tamten go popchnął, to Romek, chcąc, nie chcąc, poleciał na niego i tę jego taką bardzo szykowną kobitę. Ona i on wyglądali jak do ślubu. Co tam dużo gadać... Mogło się to wszystko skończyć o wiele gorzej, i nie tylko dla niego... A tą z kasy dworcowej odwiedzi, jak się tylko trochę ogarnie. Musowo odwiedzi...
W ostatniej chwili wygramolił się był z pociągu, w chwili kiedy konduktor zagwizdał, dając znak do odjazdu, a potem stał jeszcze jakiś czas na pustym peronie z napisem PŁOCHOCIN, wciąż nie dowierzając do końca, że trafił tu naprawdę, a nie jest to tylko jakieś piękne, senne marzenie. Przeskoczył tory, jak zawsze, kiedy wracał stąd ze stacji i skierował się przez pole wprost do głównej drogi. Gdy tylko znalazł się przy tej drugiej, węższej drodze, teraz zarośniętej gęsto olszyną, a nawet akacjami i gdzieniegdzie leszczyną, to nie mógł się nadziwić, kiedy to wszystko wyrosło... Ale tak w sumie, to się i niewiele na pierwszy rzut oka zmieniło, czas jakby trochę przyhamował, jakby czekał na jego tutaj powrót. Te same chałupy, tylko jakby troszkę bardziej zaniedbane, ale kilka też było i nowych. –Ciekawe, czy to jake przyjezdne skądś, czy też tutejsze, pożenione... to i nie dziwota, że chałupy potrzebujom, nie dziwota... – szedł, rozmyślając.
Na łąkach kładły się już mgły i słychać było jeszcze coraz słabszy świergot szykujących się do snu ptaków, a od nieodległego już środka wsi dochodziło muczenie krów i szczekanie psów. W mijanym po drodze domu Skwierzynów paliło się nikłe światełko, a obok, tam gdzie był dom Wójcikowy, dół się tylko został. – Pewnikiem, po tem ich strasznem spaleniu, co to sie wszyskie podusili i Antkowe dzieciaki i jego baba, Julcia od Florczyków, a jak poszła za Antka to już była Wójcikowa, to i ona i dziadek z babkom, znaczy sie stare Wójciki, wszystkie we śnie sie podusili. Ino Antek miał jeden to wielkie szczęście, że go zamkli... – tak sobie przemyśliwał wchodząc na rodzicielskie pole, jakoś tak źle podorane, jakby od niechcenia, a może mu się tak tylko wydawało po ciumaku. A na tym drugim spłachetku zostało się kilka rozwalonych i rozmytych przez deszcz, mizernych bardzo snopków, które będzie musiał jutro uprzątnąć, żeby nawet i to trochę ziarna się nie zmarnowało. Gdy dochodził do płotu zaleciał go intensywny smród gnojówki, najwidoczniej nie wybieranej od dawna, a kiedy stanął w sieni zapachniało mu kiszoną kapustą i gotowaną zupą z ziemniakami i z czym tam jeszcze... Powoli podchodził coraz bliżej i bliżej, żeby ich nie wystraszyć, aż stanął cichutko w progu i patrzył na nich dwoje nic się nie spodziewających. Zaraz mu też przez głowę przeleciało, że po tylu latach zjawia się w rodzicielskim domu i to bez żadnego, jakiegoś nawet nie za drogiego prezentu, ale przecie wiadomo skąd to wraca. Matula krzątała się przy kuchni, a tato siedział przy stole, tam gdzie zawsze, na swoim miejscu pod oknem i grzebał w pustej paczce po papierosach, jakby spodziewał się w niej jeszcze znaleźć jakiego, choćby i wykruszonego kiepa...
– A wszelki duch, Pana Boga chwali!? – powiedział ojciec, wytężając wzrok.
– To ja... nie bójta sie...
– Mój ty Boże jedyny! Mój ty... – nie dokończyła matka, pospiesznie idąc ku niemu, wycierała ręce w fartuch i wciąż nie dowierzała, że to może być on, Romuś jej najmłodszy... – A jużeśmy myśleli z tatom, że i ty dzie we świecie przepadłeś jak te twoje rodzone starsze braciszkowie. Co za szczęście! Patrzaj Józwa, nasz synaczek najmłodszy, Romuś nasz kochany... Matuchno Najświętsza!
I ze łzami radości padli sobie w ramiona, a tej ich radości nie byłoby końca, gdyby pierwszy nie oprzytomniał ojciec i patrząc na niego, tak strasznie wymizerowanego, takiego oberwańca, jakim jego, a i żadnego z tamtych czterech, co poginęli, jeszcze nigdy z matką nie widzieli. Z trudem powstrzymywał napływające łzy, aż przypomniał sobie, że ma schowaną na specjalną okazję wódkę-pocieszycielkę, i zaraz wyjął z kredensu litrową butlę siwuchy, tej, jak powiadali lepszej, bo z czerwoną, a nie niebieską kartką, „Czystej Wyborowej”. Ponaglał matkę, żeby co rychło podała kolację, bo on pewnie głodny, biedaczyna... On, co się im jeden został po tej całej zawierusze, tej strasznej wojnie, jakiej jeszcze świat nie widział, a i potem, za tej nowej władzy niby to ludowej, co tyle narodu pozamykała, w większości za niewinność, jak i ich Romka tylko za to, że się w obronie ojca postawił temu „bolsiewickiemu” partyjniakowi i dopiero teraz, po tylu latach trzymania go tam, jak jakiego bandziora najgorszego, dopiero teraz wypuścili... Chwała Panu Bogu, że dzieciak przeżył ten cały „więzień”, bo gadali, że i stamtąd niektóre chłopy nie powracali... On jeden im się teraz został, najmłodszy ze wszystkich pięciu... On, ich Romuś kochany! Dzięki Panu Bogu Miłosiernemu, że raczył wysłuchać te ich wszystkie do Niego zanoszone co dnia modlitwy...
– A kartofelków z kapustą zjesz? A, czekajże no, to i mleka ci jeszcze naleje i skwarków przypieke... Żebym to ja wiedziała, że ty nieboraku, akurat dziś już będziesz z nami, tobym i mięsa jakiego nagotowała, a tak... Mój ty Boże, mój ty... – powtarzała w kółko to samo, chodząc nieprzytomna szczęściu swemu jeszcze nie dowierzając, że wrócił...
Już go będą teraz hołubić, a pilnować jak oka w głowie, żeby mu się co złego nazad nie przytrafiło, jakby zapomnieli, że to nie ten sam, sprzed dziesięciu już prawie lat, chłopak wtedy niespełna siedemnastoletni, a teraz młodzian już z niego jak się patrzy! Tylo że straszna mizerota... ale podkarmią go i będzie chłop na schwał. Bogu dzięki, że jest już nareszcie z nimi, w którego powrót nigdy nie wątpili, ale... A tu nagle, masz ci, co za szczęście, zjawił się na wieczór dnia, w któren przypadło świętego Bartłomieja, akuratnie w ten sam dzień, co przed trzydziestu siedmiu laty, kiedy to w dziewiętnastym roku brali ślub... Jest już taki zmarnowany i chudy jak patyk, że aż strach pytać, jak mu tam było w tem całem „więźniu”. Będzie chciał, to sam powie, nie to nie, też trza uszanować... Najważniejsze, że jest już z nimi, ich synuś najmłodszy, kochany! Jest już z nimi! Na zawsze!