Prawdopodobnie chodziło o to, że w czasie wojny koreańskiej oficerowie informacji mieli za zadanie zwiększyć liczbę współpracowników. Zadaniem oficerów informacji było zwiększenie zwerbowania z jednego na pluton do jednego na drużynę.
Zawsze ta opowieść wraca do mnie, kiedy biorę do ręki materiały Instytutu Pamięci Narodowej lub w okresie obchodów rocznicowych związanych z wydarzeniami w czasie drugiej wojny światowej albo tych po niej. Niedawno nawet rozmawiałem ze swoim bardzo oczytanym kolegą i mówię mu: dlaczego nikt nie pisze o tym, że stanowiska w Informacji Wojskowej do roku 1956 były dublowane? – Jak to dublowane? – zapytał. – No dublowane. Każdy polski oficer miał rosyjskiego oficera dowódcę lub rówieśnika w roli doradcy, który miał prawo rozkazy tego ostatniego zmienić. Miał pełny wgląd w jego pracę. – No, nie słyszałem o tym – mówi mój kolega. – No, ale przecież wiesz, że wszyscy dowódcy dywizji w Ludowym Wojsku Polskim w czasie drugiej wojny światowej byli Rosjanami?
Jakoś tak uciekł nam, Polakom, w dziwny sposób okres wydarzeń od roku 1943, czyli od czasu formowania jednostek Ludowego Wojska Polskiego, do roku 1956, czyli do momentu, kiedy Związek Sowiecki mógł powiedzieć, że stworzył w Ludowym Wojsku Polskim, w milicji i w Służbie Bezpieczeństwa takie kadry, na których mógł polegać.
Kiedy w sierpniu 1944 oddziały I Armii Ludowego Wojska Polskiego podeszły pod Warszawę, w której toczyły się walki, ówczesny jej dowódca bez zezwolenia Rosjan starał się pomóc powstańcom. Generał Zygmunt Berling został za ten akt niesubordynacji zdjęty ze stanowiska dowódcy I Armii Wojska Polskiego, a na jego miejsce przyszedł sowiecki generał Stanisław Popławski. I tu ciekawa historia. Bo przed dowodzeniem I Armią LWP był on dowódcą korpusu piechoty armii sowieckiej. Zanim objął stanowisko dowódcy, był kilka tygodni szkolony w Moskwie do objęcia tego stanowiska. Czego go tam uczono, co mu mówiono, że ma robić w Ludowym Wojsku Polskim? W I Armii, podobnie zresztą jak i w II, zabijano byłych żołnierzy Armii Krajowej. Generał Popławski służył w Ludowym Wojsku Polskim do 22 listopada 1956 roku.
W czerwcu 1956 dowodził oddziałami wojska tłumiącymi wystąpienia robotnicze w Poznaniu – był bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć co najmniej 74 osób (według danych oficjalnych) i ponad pół tysiąca rannych (za IPN).
Tu trzeba dodać, że z kilkuset oficerów i z kilkudziesięciu wyższych oficerów, którzy po 1956 roku zostali odwołani do Związku Sowieckiego, do Polski powrócił i w Polsce zmarł jeden oficer – generał Bolesław Kieniewicz.
Mówiąc w skrócie, w Ludowym Wojsku Polskim masowo wykonywano wyroki śmierci na byłych żołnierzach Armii Krajowej i na tak zwanym elemencie niepewnym politycznie, czyli tych, którzy zbyt głośno i niezależnie wygłaszali swoje poglądy.
Po wkroczeniu na teren Polski armii sowieckiej ogłoszono amnestię dla byłych partyzantów Armii Krajowej. Część z nich ujawniła się. Większość z nich była niedługo po ujawnieniu się aresztowana przez Urząd Bezpieczeństwa lub przez sowieckie NKWD i byli zabijani lub wysyłani na tak zwany Sybir. Duża część tych, którzy się ujawnili, powróciła do konspiracji i do walki z tak zwaną polską władzą ludową i Związkiem Sowieckim.
Dla Rosjan likwidacja polskich patriotów była kontynuacją morderstwa katyńskiego. Jeśli ktoś myśli inaczej, to jest naiwny. Po co było Rosjanom tworzenie olbrzymiego aparatu policji politycznej i po co było utrzymywanie na terenie Polski ponad półmilionowej armii, jeśli nie miało to na celu pozabijanie polskich patriotów?
Nie sądzę, że ci, którzy walczyli po wojnie z tak zwaną władzą ludową, mieli jakąś nadzieję na przetrwanie. Myślę, że dla nich, dla tych Żołnierzy Wyklętych, walka miała uzasadnić to, żeby nie dać się zabić za darmo. Żeby coś jeszcze dla Polski zrobić, żeby śmierć miała sens. Chodziło o to, żeby jakoś godnie umrzeć. Wielu bowiem tych złapanych zginęło bez wieści, lub też zostali tak pobici, że wkrótce później umarli.
Tak było z kuzynem mojej babci, porucznikiem Urbanem. Po aresztowaniu przez Urząd Bezpieczeństwa w Jarosławiu, został położony na drewnianej ławie, na nim położono drewnianą deskę i w tę deskę walili młotem do wbijania pali drewnianych. Odbito mu wnętrzności. Wypuścili go z więzienia i w miesiąc później już zmarł. Zmarł niejako sam z przyczyn naturalnych. Tylko najbliższa rodzina i bliscy znajomi wiedzieli, dlaczego zmarł.
Niektórym z tak zwanych Żołnierzy Wyklętych udało się ukryć pod przebranym nazwiskiem. Pamiętam znajomego mojego taty. Ja zresztą też go znałem. Nazywał się Kiszkiel. Pamiętam go z tego, że mieszkał w Jeleniej Górze na ulicy Paderewskiego. Ulica Padarewskiego w Jeleniej Górze była przez lata niejako poza miastem. Dopiero później, już w latach osiemdziesiątych, wrosła w Jelenią Górę. Tato mój często rozmawiał z panem Kiszkielem. Później, po jego śmierci, tato opowiedział mi jego historię.
W roku 1939 pan Kiszkiel był żołnierzem i został wzięty do niewoli przez Rosjan. Niedaleko od Moskwy udało mu się uciec z transportu, którym wieźli go na Sybir. Szedł kilka miesięcy na piechotę do Polski i udało mu się uciec do strefy okupowanej przez Niemców. Tam po jakimś czasie wstąpił do Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ). Będąc w Narodowych Siłach Zbrojnych, walczył również po wojnie. Nie ujawnił się, pamiętając swoją wywózkę na Sybir w 1939 roku. Zdobył dokumenty jakiejś zabitej osoby, wyjechał na tak zwane Ziemie Odzyskane i tu na obrzeżach Jeleniej Góry mieszkał i żył skromnie nikomu nieznany. Nie wiem, kiedy opowiedział mojemu ojcu swoją historię, ale ja dowiedziałem się o niej gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych.
Inną historią z lat osiemdziesiątych, głośną w Jeleniej Górze, była sprawa wyburzenia budynku byłej komendy powiatowej Urzędu Bezpieczeństwa w Lubaniu Śląskim. Otóż, prostowano drogę w Lubaniu Śląskim i wyburzono budynek, w którym mieścił się po zaraz po wojnie Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa. W piwnicy tego budynku pod podłogą robotnicy znaleźli zwłoki pięciu mężczyzn.
Kim były te osoby? O tym było głośno w Jeleniej Górze. Były szef Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Lubaniu, o ile pamiętam, o nazwisku Skoczylas, mieszkał w Jeleniej Górze. Zmarł nieniepokojony przez nikogo chyba pod koniec lat dziewięćdziesiątych.
Losy byłych partyzantów związanych przysięgą z rządem Rzeczpospolitej Polskiej w Londynie były paskudne. Ginęli w walce, często bezimiennie. Ci, o których wiemy, że zginęli lub że zostali zabici wyrokiem sadów, byli bardziej znani. Ponieważ poszukiwano ich, byli znani. Zrobiono im procesy lub zginęli w walce. Ponieważ byli znani, to ludzie ich zapamiętali. Ale tysiące zniknęło z powierzchni ziemi. Kiedy znajduje się groby lub zwłoki jakichś nieszczęśników tak w Lubaniu, to można się domyślić, że to ci, których nie zabito w Katyniu, a których dorwano nieco później. Zresztą ci z Katynia mieli to szczęście, że Niemcy trafili na ich groby i że było im wygodnie w trakcie przegrywanej już wojny ogłosić to światu.
Z tym dorwaniem przez NKWD lub UB wiąże się też historia Żołnierza Wyklętego "Zapory" (Hieronima Dekutowskiego). Otóż, według jednego z jego podkomendnych, w roku 1946 "Zapora" próbował przedostać się przez Czechosłowację na Zachód. Dotarł do Pragi. W Pradze udał się do ambasady USA i tam opowiedział Amerykanom o tym, co się dzieje w Polsce. Prosił ich o interwencję w imieniu ukrywających się byłych żołnierzy Armii Krajowej. W ambasadzie amerykańskiej miał usłyszeć, że USA związane są umowami ze Związkiem Sowieckim i że Polska podlega wpływom Związku Sowieckiego i niestety USA nie będą mogły pomóc ani interweniować w sprawie byłych żołnierzy Armii Krajowej.
W niedzielę, 26 lutego, odbyła się w kościele św. Kazimierza przy ulicy Roncesvalles w Toronto Msza św. za tak zwanych Żołnierzy Wyklętych. Mszę odprawił ksiądz Marian Gil. Kościół był pełen ludzi. Kazanie wygłoszone przez o. Mariana Gila nie mogło być piękniejsze. Chór też spisał się świetnie.
Staraliśmy się modlić jak najlepiej, jak najmocniej, żeby tym, którzy zostali zabici i o których wiemy, gdzie spoczywają, ale również tym, o których nie wiemy, gdzie spoczywają, Pan Bóg pobłogosławił.
Jeśli za życia mieli przechlapane, to niech chociaż w niebie lżej mają.
Janusz Niemczyk
fot. Marek Gołdyn