Błąd
  • JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: /var/hsphere/local/home/goniec/goniec24.com/images/domdziecka1619
Uwaga
  • There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery Pro plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder: images/domdziecka1619

farolwebad1

A+ A A-

Kartki z pamiętnika Jasi

Oceń ten artykuł
(12 głosów)

Szanowni Państwo!
Na wstępie, chciałabym w kilku słowach wyjaśnić, co skłoniło mnie do sporządzenia tych kilku kartek z mojego życiorysu i podzielenia się z Państwem moimi przeżyciami. Sprawiła to bezwzględnie autokarowa pielgrzymka do Amerykańskiej Częstochowy. W drodze powrotnej każdy mógł dzielić się swoimi wrażeniami i przeżyciami. Tak się złożyło, że przy tej okazji zaczęłam wspominać dawne czasy mojego dzieciństwa i młodości. W autokarze wszyscy zamilkli i słuchali w wielkim skupieniu moich opowieści o katorżniczej doli Sybiraków.
Kiedy skończyłam, wiele osób jeszcze przez chwilę pozostało w głębokim zamyśleniu. Po czym zachęcano mnie i wręcz proszono, abym spisała swoje przeżycia, przekazując je do wiadomości dzieciom i wnukom, żeby nie odeszły w zapomnienie.


Długo zastanawiałam się, zanim podjęłam decyzję o słuszności tego pomysłu, a utwierdziłam się w tym przekonaniu, gdy przeczytałam wiersz autorstwa Wandy Bogusz pt. "Dziesiąty Luty", napisany dla uczczenia 70. rocznicy pierwszych wywózek na Sybir. Pamiętny dziesiąty lutego 1940 roku to dzień, w którym rozpoczął się nasz koszmar, zsyłka – bez wyroku, na nieludzką podróż, do nieludzkiej ziemi.
Przyznam, że po siedemdziesięciu latach dużo szczegółów uleciało z pamięci, jednak są chwile, które utkwiły w niej na zawsze, bo tych najbardziej przykrych chwil w żaden sposób nie da się z pamięci wymazać. Jestem z pokolenia, które wciąż nosi w sercu blizny tamtych czasów, przestałam je rozdrapywać, lecz często wracają jak przysłowiowy bumerang. Zainteresowanych zapraszam na strony kilku kartek wyjętych z mojego życiorysu.


Jasia Kowalczyk

 


•••


Nazywam się Janina Kowalczyk z domu Duchnowska. Jestem jedną z tych, którym udało się przeżyć Syberię, czyli jak mówią o nas – Sybiraczką. Urodziłam się w 1931 r. w małej wiosce Zawady odległej dwa kilometry od Łomży. Mój ojciec, urodzony w 1897 r., brał udział w wojnie z bolszewikami. Mama urodzona w 1899 r., w czasie tej wojny z niewiadomych mi powodów znalazła się w Rosji wraz ze starszym bratem i swoją matką, wdową. Była tam sześć lat. Po powrocie do Polski spotkała mojego ojca i zawarli związek małżeński. W roku 1940 było nas sześcioro rodzeństwa, a siódme dzieciątko znajdowało się w łonie matki. Ja miałam trochę ponad osiem lat. 


Dzień dziesiątego lutego 1940 r., godzina piąta rano – usłyszeliśmy głośny łomot do drzwi kolbami karabinów. Kiedy ojciec wstał i otworzył, wpadło do mieszkania kilku uzbrojonych rosyjskich żołnierzy. Posadzili ojca na krześle, nie pozwolili ruszyć się. Jeden z nich trzymał go pod karabinem, a pozostali wyciągali nas z łóżek. Mama zaczęła płakać i my wszyscy razem z nią. Wtedy jeden z żołnierzy wrzasnął: "Przestańcie płakać! Szybko się ubierać, bo macie tylko dwadzieścia pięć minut". Gdy mama zapytała, gdzie nas zabierają, usłyszała, że do innego rejonu i tutaj już nie wrócimy. Mama była zupełnie bezradna, przerażona całą sytuacją, nie wiedziała, co ma ze sobą zabierać, a żołnierze, wciąż ponaglając, pomagali nam rozespanym, wystraszonym i zapłakanym ubierać się.


Wsadzili nas na sanie razem z ojcem, którego cały czas trzymali pod lufą karabinu, i wyruszyliśmy z zasypanego śniegiem podwórka. W zaspach śniegu nie było widać drogi, toteż konie wpadły w jakiś dół i nie mogły się z niego wydostać. Żołnierze zaczęli bić konie batem, powstał jeden wielki hałas. Konie rżały, my płakaliśmy w głos, do tego nasz pies zaczął głośno szczekać. Wtedy padł strzał, który uciszył psa – zabili na naszych oczach naszego ukochanego pieska Reksia.


Po chwili konie jakoś wydostały się na drogę i sanie ruszyły w kierunku oddalonej o dwa kilometry Łomży. Kiedy mijaliśmy dom wujka, jego córka usłyszała nasz płacz, wybiegła, podając nam bochenek chleba. Ten chleb to było wszystko, co mieliśmy do jedzenia. Mama była w ostatnim miesiącu ciąży, więc nie miała siły, a czasu też nie było, żeby pomyśleć o jedzeniu, zdążyła tylko pozawijać nas w koce.
Po dotarciu na stację kolejową zostaliśmy załadowani do pociągu. Pociąg stał przez cały dzień na stacji i dowożono kolejne osoby. Między innymi w naszym wagonie umieszczony został stryjek, młodszy brat ojca, którego uwięziono w 1939 r. Stryjka nie poznaliśmy, był zarośnięty i wychudzony. Za nim wprowadzono jego żonę z dwójką małych dzieci oraz jego siostrę, młodą mężatkę z maleńkim dzieckiem, mąż jej siedział w więzieniu. Doprowadzono też matkę stryjka, czyli naszą babcię.


Po całym dniu w wagonie byliśmy tak spragnieni, że zlizywaliśmy szron z zardzewiałych gwoździ. Jechaliśmy pociągiem dwa tygodnie. Od czasu do czasu pociąg zatrzymywał się na dłużej, wtedy dostawaliśmy do picia gorącą wodę.
Ludzie modlili się gorliwie, współczując sobie nawzajem, dzielili się chlebem i czym kto miał, ale zapasy żywności wkrótce się skończyły, skazując nas na głód. Wreszcie pociąg zatrzymał się, kazali nam wysiąść, ale tylko z tego jednego wagonu, reszta ludzi w zaryglowanych wagonach pojechała dalej. Było nas razem około dziesięciu rodzin.


Wsiedliśmy na czekające już sanie i ruszyliśmy w głąb przepastnego lasu. Jechaliśmy tak całą noc i cały dzień. Wreszcie dotarliśmy do jakiegoś baraku i tu zatrzymaliśmy się na nocleg. Dostaliśmy gorącą zupę na rybich łbach, w której pływało parę sucharów. Wczesnym rankiem powieziono nas saniami dalej w niekończący się, coraz głębszy las. Nie pamiętam, jak długo jechaliśmy, aż dowieziono nas do małego obozu, składającego się z kilku baraków. W barakach mieszkali Rosjanie, wywiezieni tam kilka lat wcześniej.
Rosjanie mówili, że my jesteśmy szczęśliwcami, bo mamy gotowe baraki, zaś oni musieli je sami sobie wybudować, przy czym wielu z nich nie przeżyło, szczególnie małych dzieci. Miejsce to nazywało się archangielska obłast', niandomski rejon.
Zostaliśmy zakwaterowani w barakach, a na drugi dzień przyszli nas rejestrować, dorosłych do pracy, dzieci do szkoły. Praca polegała na ścinaniu drzew i spychaniu ich do rzeki. Wkrótce urodziła się siostrzyczka Zosia. Była siódmym dzieckiem w naszej rodzinie. Po jej urodzeniu mama dostała taką pracę, żeby mogła mieć dziecko przy sobie. Zadaniem jej było codziennie napełnić i zagotować kocioł wody na szóstą rano dla robotników na śniadanie.


Nie była to lekka praca. Do kotła należało wlać dziesięć wiader wody. Mama po wodę chodziła do rzeki ścieżką pod górkę, często pokrytą lodem lub błotem. Maleństwo zostawiała wtedy na ziemi, przy rozpalonym piecu z kotłem na wodę. Na szczęście było tam dość ciepło, jak drzwi były zamknięte.
Dzieci musiały pójść do szkoły. Pamiętam ten okrutny pierwszy dzień w szkole. Ogolili nam głowy maszynką oraz pościągali z szyi medaliki i krzyżyki. Posadzili nas w ławkach z dziećmi rosyjskimi i nie wolno nam było rozmawiać po polsku. Wszyscy mieliśmy jednakowe czarne mundurki z białymi guzikami. Niełatwo odróżniało się chłopca od dziewczynki. Raz na tydzień chodziliśmy do bani. Banią nazywano pomieszczenie wypełnione parą. Znajdowały się tam ciężkie drewniane ławy, obślizgłe od brudu i szarego mydła. Na ławach siadaliśmy i myliśmy się w tej parze, gałązkami pocierając, kawałkami brązowego mydła. Nienawidziłam kąpieli w bani, kilka razy zdarzyło mi się, że o mało nie zemdlałam z braku powietrza, ale kogo to obchodziło. Nienawidziłam też nocy, bałam się kłaść spać, bo wszy i pluskwy i tak nie dawały zasnąć.
Pewnego dnia tato nie wrócił z pracy, powiadomiono nas, że był wypadek i tato ze złamaną nogą jest w szpitalu. Nastąpiła rozpacz, nie tylko z braku taty, ale na myśl o głodówce, jaka nas czekała. Tato, jako głowa rodziny, miał przydział na chleb. W Rosji było prawo – "Kto nie rabotajet, ten i nie kuszajet". Moje dwie starsze siostry zgłosiły się do pracy na taty miejsce. Na szczęście nie kazano im ścinać drzew, tylko spychać do rzeki. Jedna miała szesnaście, a druga trzynaście lat. Dla młodych wygłodzonych dziewczynek była to praca ponad siły, szczęściem co silniejsi mężczyźni starali się pomagać im, aby wytrwały.


Podczas nieobecności ojca zmarł nasz piętnastoletni brat Stasiu, na zapalenie płuc. Kiedy mama prosiła naczelnika obozu o dostarczenie leku albo przywiezienie lekarza, odpowiedział: "Wy wszyscy tu poumieracie, nigdy nie zobaczycie swojej Polski, tak jak nie możecie zobaczyć swojego ucha". Stasia pochowali w drewnianej skrzyni, zbitej przez Polaków. Gdy skrzynię wpuszczano do dołu, słyszeliśmy plusk wody. Były to bardzo przykre chwile, tym bardziej, że dwa tygodnie po śmierci brata zmarła nasza najmłodsza siostrzyczka Zosia, która tam się urodziła. Miała zaledwie kilka miesięcy, a zmarła śmiercią głodową, bo mamie zabrakło pokarmu w piersiach. Pamiętam, jak moja siedmioletnia siostra Hela przynosiła każdy wyżebrany od Rosjanek kawałek chleba i mówiła: "Jedz mamo, będziesz miała pokarm dla Zosi", a mama płakała i dzieliła ten chleb dla wszystkich, nie mogła go sama przełknąć.


Ojciec bardzo nas kochał, kiedy wrócił ze szpitala i dowiedział się o śmierci swoich dwojga dzieci, płakał na cały głos. Mama, choć serce jej krwawiło, pocieszała go słowami: "Nie płacz, te dzieci już nie cierpią, a my wszyscy tu wcześniej czy później, też poumieramy".
Po kolejnym roku tej katorżniczej doli, wyszła amnestia. Dowiedzieliśmy się, że generał Anders organizuje polskie wojsko i rodziny, których członkowie zgłoszą się do wojska, będą mogły wyjechać z Rosji. Zabłysło światełko nadziei na jakieś wyjście. Wciąż trwała wojna i powrót do Polski był niemożliwy. Nam jednak było wszystko jedno, dokąd losy poniosą, byleby wyrwać się z tego syberyjskiego piekła, zanim nas do końca pochłonie. Nie było innej możliwości, bo ucieczka stąd graniczyłaby z cudem, więc kto żyw chciał zostać żołnierzem i starał się o przyjęcie w szeregi tworzących się oddziałów wojska polskiego.


Ludzie bardzo szybko zaczęli się organizować. W jakiś niewiadomy sposób zdobyto sanie. Nikt nie miał pieniędzy. Prawdopodobnie to, co jeszcze kto miał z rzeczy przywiezionych z Polski, zostało pozbierane i oddane za wypożyczenie sani. Tymi saniami dojechaliśmy do stacji kolejowej, gdzie całą noc czekaliśmy na pociąg. Nikt nie spał z radości, że wkrótce będziemy daleko, zostawiając za sobą koszmar minionego czasu.
Była wśród nas bardzo smutna kobieta, której po śmierci męża zabrali dzieci do rosyjskiego sierocińca, a przed wyjazdem z obozu nie chcieli oddać. Współczując jej, ludzie znowu zebrali między sobą jakieś rzeczy i za łapówkę udało się przekupić stróża przy bramie, który wyprowadził dzieci bocznymi drzwiami, przekazując je matce.


Wreszcie doczekaliśmy się nadejścia pociągu towarowego, wsiedliśmy i pociąg ruszył w kierunku południowym, gdzie – jak nam było wiadomo – tworzyło się Polskie Wojsko. Długo jechaliśmy w okropnych warunkach. Spaliśmy na pryczach na gołych deskach. Sprawy fizjologiczne załatwialiśmy wszyscy do jednego wiadra, stojącego blisko drzwi, które było opróżniane podczas postoju pociągu. W wagonie był mały piecyk do ogrzewania, ale i tak marzliśmy. Koce i pierzyny dawno zostały wymienione na chleb.
Był czas, że nasz pociąg został odstawiony na boczny tor i staliśmy tam trzy dni. Wtedy tatuś wyszedł szukać czegoś do jedzenia, znalazł tylko trochę zmarzniętej cebuli, jedliśmy ją zagrzaną na piecyku. Wiele osób po drodze zmarło z wycieńczenia, nie wytrzymując głodówki. Zmarła też nasza siostrzyczka Hela, na koklusz. Kiedy ją zabierali z wagonu, zobaczyłam jej gołe nóżki, na dworze był śnieg, zaczęłam płakać i wołać do mamy, że ona zamarznie, ale mama odpowiedziała: "Nie płacz, ona już nie czuje, ani zimna, ani głodu, jest w niebie, a jej buciki wymienimy na chleb". Tak też się stało.


Wszystko, co się dało, wymieniało się na chleb. Ostatnią rzeczą, jaka jeszcze została, była mamy ślubna obrączka. Kiedy ją zdjęła z palca i oddała tatusiowi, żeby wymienił na chleb, wszyscy zaczęliśmy płakać. Za obrączkę dostaliśmy pół bochenka chleba.
Teraz tatuś wyskakiwał z pociągu w poszukiwaniu czegokolwiek do jedzenia. Czasem pod pociągiem znalazł zamarznięte łupiny z ziemniaków lub zamarzniętą cebulę. Tak po długiej, wyczerpującej i dla nas tragicznej podróży, dojechaliśmy do Uzbekistanu. Nazwy stacji nie pamiętam. Pamiętam tylko, że było tam bardzo gorąco, tubylcy podróżowali na osiołkach. Wyróżniali się ubiorem, szczególnie kobiety. Nosiły długie cieniutkie spodnie, ściągnięte na dole gumką, na nie zakładały sukienki długości poniżej kolan, a na głowach miały dużo splecionych warkoczy.
Ze stacji zabierali po dwie lub trzy rodziny, umieszczając w lepiankach bez okien. Otwory okienne zasłaniały drewniane klapy. Na podłodze leżały gałęzie bawełny, które my nazywaliśmy watą, służyły nam za materace do spania. Po osiedleniu się zobaczyliśmy, że panuje tu głód nie mniejszy jak na Syberii. Tato przed pójściem do wojska upolował wychudzonego psa, zapewne zdychającego z głodu, zabił go po kryjomu, a mama schowała mięso do worka z solą. Sama myśl o jedzeniu psiego mięsa była przykra, ale zaspokojenie głodu było silniejsze. Zjedliśmy psa i znowu głód zajrzał w oczy. Trafił się jeszcze kot, którego też zjedliśmy. Z przykrością stwierdzam, że do dziś widok psa i kota przypomina mi tamte straszne chwile.
Tato, odchodząc do wojska, prosił, żebyśmy za wszelką cenę ratowali się przed głodem. Rozstanie z nim było bardzo smutne, nie wiedzieliśmy, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczymy. Mama i dwie starsze siostry poszły pracować w pole do ścinania bawełny. Po całodziennej pracy przynosiły na plecach do domu całe wiązki, a raczej snopy bawełny i pracowaliśmy w domu przy wyłuskiwaniu jej. Jako wynagrodzenie dostawaliśmy kupony na chleb, którego ciągle było mało, wciąż byliśmy głodni. Ludzie zaczęli chorować na tyfus i dyzenterię. Dzięki Bogu nikt z naszej rodziny tutaj nie zachorował na tyfus.


Ratowaliśmy się przed głodem, jak tylko się dało. Jedliśmy wszelkiego rodzaju zielsko, bo nic innego nie było. Kiedy dowiedzieliśmy się, że można jeść żółwie, natychmiast zaczęliśmy na nie polować. Ja miałam dziesięć lat, a mój brat dwanaście. Polowanie na żółwie nie było łatwe dla dwójki takich dzieci, ale była to dla mnie i mojego brata teraz najważniejsza praca. Praca w sumie niebezpieczna. Brat nieraz musiał wkładać rękę do nory w ziemi, by wyciągać ukrytego tam żółwia. Czasami z nory wypełzały węże, nie przywiązywaliśmy do tego uwagi, głód był gorszy niż strach przed wężem. Po upolowaniu żółwia, trzeba było pozbyć się jego ciężkiej skorupy. Nieraz udawało się upolować dwa albo trzy, do domu było daleko, więc ja trzymałam żółwia za łapy, a brat rąbał siekierką skorupę. Towarzyszyła nam przy tym tylko jedna myśl, że będzie co jeść. Wydobyte ze skorup żółwie wkładaliśmy do worka, brat zarzucał worek na plecy i zadowoleni wracaliśmy z udanego polowania. Z okaleczonych żółwi zazwyczaj sączyła się za nami z worka cieniutka strużka krwi.


Uzbecy, widząc nas wracających z polowań, odwracali głowy, brzydzili się tym widokiem, a my cieszyliśmy się, że zaspokoimy doskwierający nam głód. W niektórych żółwiach były jajka, nawet w skorupkach. Mama te jajka mieszała z paszą dla wielbłądów zwaną makuchem i piekła placki. Makuchem nazywane były sprasowane pestki bawełny, dlatego w plackach nierzadko trafiały się bawełniane kłaczki.
Minęło kilka miesięcy i przyszła wiadomość, że rodziny wojskowe będą mogły wyjechać za granicę. Jednak my nie mieliśmy żadnego dowodu na obecność naszego taty w wojsku. Tato w drodze do wojska znajdującego się w Kiermine, zachorował na tyfus, znalazł się w szpitalu, dostał zaniku pamięci i zgubił adres naszego posiołka. Mama dobrze mówiła po rosyjsku i tylko to sprawiło, że potrafiła wybłagać pozwolenie na wyjazd do Kiermine.


Jechaliśmy tam z nadzieją, że odnajdziemy ojca. Na miejsce dojechaliśmy w ogromny upał, moja piętnastoletnia siostra Jadzia zachorowała na malarię. Nie wiedzieliśmy, że to malaria, miała wysoką gorączkę i sine paznokcie, myśleliśmy, że umiera. Mama położyła ją na ziemi pod gołym niebem na skwarze, nigdzie nie było odrobiny cienia. Żeby osłonić ją przed prażącym słońcem, zdjęła z siebie halkę i zawiesiła na dwóch znalezionych patykach. Starsza siostra Irena została z mamą przy Jadzi z przekonaniem, że umiera, a nam z bratem kazała iść szukać polskiego wojska.


Szliśmy tak, rozpytując ludzi o drogę i kierunek. Długo wędrowaliśmy, aż udało nam się dojść do celu. Wpatrywaliśmy się w twarz każdego żołnierza, pragnąc w niej rozpoznać swojego ojca. Rozpoznanie nie było możliwe. Tato chorował na tyfus i malarię, był siwy i zmieniony na twarzy. To on nas poznał, wybiegł z szeregu i ściskając powiedział: "Dzięki Bogu, że tu jesteście, wczoraj wyszedłem ze szpitala, gdzie o mało nie umarłem, a dzisiaj miałem zacząć was szukać i zapisać jako rodzinę wojskową".
Tato postarał się o mieszkanie, do którego jego koledzy przynieśli chorą Jadzię. I chociaż w mieszkaniu nie było nic oprócz gołej podłogi, byliśmy szczęśliwi, że mamy dach nad głową. Zaraz też zapisał nas na wyjazd z Rosji, mieliśmy wyjeżdżać następnego dnia. Na drogę dawano suchy prowiant, suchary i konserwy mięsne. Kiedy rodzice stali w kolejce po prowiant, tato zemdlał i upadł. Zabrali go do szpitala, mama chciała z nim jechać, ale jego przełożony powiedział: "Pilnuj pani dzieci, dzisiaj odchodzi ostatni transport, mąż jest przy wojsku i my się nim zaopiekujemy". Od tamtej pory o ojcu ślad zaginął.

Tego samego dnia wyjechaliśmy do Krasnowocka. Od stacji do portu szliśmy pieszo boso, po rozpalonym piasku. Doszliśmy do dużego mostu i czekaliśmy, aż nas załadują na okręt. Był tłum ludzi, wszyscy wiedzieli, że to ostatni okręt odpływający z Rosji, toteż każdy chciał dostać się na jego pokład. Wojskowi pomagali nam wchodzić i wnosili chorych.
Okręt był przepełniony, ludzie leżeli na pokładzie, co silniejsi stali. Płynęli też z nami wojskowi. Nas umieszczono pod schodami, żeby nikt nie rozdeptał naszej chorej siostry. Tak dopłynęliśmy do portu Pachlewia w Persji. Cywile wysiedli, a wojsko popłynęło dalej do Iraku. Czekającymi na nas ciężarowymi wozami dojechaliśmy do Teheranu.


W Teheranie byliśmy około trzech miesięcy. Tam pomimo, że nas odżywili i ubrali, wiele osób zmarło. Ja też zachorowałam na dyzenterię, byłam tak osłabiona, że mama do ubikacji nosiła mnie na plecach. W końcu trafiłam do szpitala. W szpitalu przypadkowo spotkaliśmy ciocię Zosię. Była sama, jej małe dziecko i matka poumierały w podróży. Nasza kochana ciocia została już z nami aż do samej Afryki, a potem poszła do wojska z nadzieją, że odnajdzie naszego ojca.


Z Teheranu pojechaliśmy do Ahwozu. Tam umieszczono nas w stajniach na pryczach. Po kilku tygodniach udaliśmy się do Afryki. Dotarliśmy do stolicy Rodezji – Lusaki, gdzie był dla nas przygotowany obóz na dwa tysiące osób. Każda rodzina miała tu swój domek. Domki zbudowali Murzyni. W domku znajdowały się cztery łóżka, trzy szafki i materace wypchane trawą. Były drzwi i trzy okna, zamykane od zewnątrz drewnianą zasłoną, pewnie przed deszczem i zwierzętami. Podłoga była z gliny, a dach domku pokryty był liśćmi bananowymi, z których co rusz spadały nam na głowę termity. Przyjmowaliśmy to wszystko z wdzięcznością, nie zwracając uwagi na takie drobiazgi i tak byliśmy teraz najszczęśliwsi na świecie, że na zawsze wydostaliśmy się z przeklętej dla nas Rosji i nic już gorszego spotkać nas nie może.


W Afryce przebywaliśmy od 1943 r. do 1949r . Mieliśmy tam polskie szkoły, harcerstwo i Sodalicję Mariańską. Zdolniejsi uczniowie mieli możność kończyć dwie klasy w jednym roku szkolnym, żeby nadgonić stracony czas w Rosji. Po zakończeniu wojny dużo ludzi wracało do Polski lub do Anglii, do swoich rodzin. My nie chcieliśmy wracać do Polski z ciągłej obawy przed Rosją. Nie wierzyliśmy im. Myśl o ponownej wywózce na Sybir była przerażająca. Poza tym po utracie ojca, nie byłoby komu pracować na roli. Ponieważ nie mieliśmy nikogo w wojsku, musieliśmy w Afryce czekać, aż przyjmie nas jakiś kraj.


W międzyczasie zostaliśmy przewiezieni do dużego obozu Tengeru w Tanganice. Obóz mieścił ponad pięć tysięcy osób. Po krótkiej przerwie w nauce znowu rozpoczęły się regularne zajęcia w szkole. Koleżanki z Tengeru pomagały nam nadrabiać zaległości w nauce języka angielskiego.
Po sześciu miesiącach pobytu w Tengeru znów nastąpiły wyjazdy, tym razem już do wybranych krajów Australii, Nowej Zelandii, Kanady. Ponieważ mama miała siostrę w Pensylwanii, mieszkającą w mieście Scranton, a Stany Zjednoczone nie przyjmowały uchodźców, wybraliśmy Kanadę, żeby mieć bliżej kogoś z rodziny.


Kiedy nadszedł dzień wyjazdu, przyjechała Komisja Lekarska wraz z urzędnikami państwowymi, aby wydać nam odpowiednie dokumenty i zakwalifikować zdolność do prac poszczególnych zawodach. Po załatwieniu formalności, udaliśmy się do portu w Mombasie, skąd dużym okrętem wojskowym popłynęliśmy do Halifaxu w Kanadzie. Podróż okrętem trwała dwadzieścia trzy dni. Podczas całego rejsu bardzo męczyła nas choroba morska.


W Halifaksie umieszczono nas w hotelu, gdzie nastąpiła rejestracja i rozsyłanie do miejsc zapewniających pracę, według kwalifikacji. Mama i ja z siostrami pojechałyśmy do Chatham w Ontario, a brat ze starszymi chłopcami, podpisał roczny kontrakt na ścinanie drzew w Północnym Ontario. Odtąd nie widzieliśmy się z nim przez cały rok. Po roku wrócił i osiedlił się w Windsor, ponieważ otrzymał tam pracę jako spawacz. Nareszcie zaczęliśmy układać sobie normalne życie pod kanadyjskim niebem. Moje siostry powychodziły za mąż w Chatham za dużo starszych od siebie polskich weteranów.


Ja, byłam najmłodsza, miałam wtedy osiemnaście lat i nie widziałam siebie w roli żony u boku starzejącego się męża, lubiłam młodych chłopców, równych mi wiekiem, a do zamążpójścia nie było mi śpieszno. Mieszkałyśmy z mamą u jednej z sióstr, pomagając jej w wychowywaniu dzieci. Oczywiście pracowałam w fabryce przy szyciu.


Zaczęliśmy poszukiwać ojca przez Czerwony Krzyż i wszędzie, gdzie to było możliwe. Kilkuletnie poszukiwania nie przyniosły rezultatu, do dziś nie wiadomo, jaki los podzielił. Prawdopodobnie mógł, w tamtym dniu, umrzeć w drodze do szpitala. W wieku dwudziestu pięciu lat otrzymałam obywatelstwo kanadyjskie. Wtedy dostałam zaproszenie od cioci z Anglii. Ciocia zapraszając mnie do siebie miała upatrzonego dla mnie kandydata na męża, czego ja zupełnie nie byłam świadoma.


A był nim obecny mój mąż Edward, starszy ode mnie zaledwie o dziesięć miesięcy. Oprócz tego, że był przystojny, miał motocykl i tym mi zaimponował. Ponadto ciocia gwarantowała za niego. Zaufałam jej i uwierzyłam, dokonując najlepszego wyboru pod słońcem. Trzy miesiące od poznania wzięliśmy ślub w Londynie, po uprzednim upewnieniu się, że po ślubie mąż wyemigruje za mną do Kanady. Mąż był sierotą, rodzice i większość rodzeństwa zmarli w Rosji. Brat z siostrą z Drugim Korpusem wyjechali do Anglii, a on znalazł się w sierocińcu w Afryce. Do Anglii sprowadził go brat, na zasadzie łączenia rodzin. Brat był ożeniony z Angielką, natomiast Edward, mając uraz do bratowej, przysiągł sobie, że nigdy nie pojmie żony angielki. Kiedy mnie poznał, bez zastanowienia oświadczył się, wyrażając zgodę na pójście za mną nawet na koniec świata. 

 

Trzeba powiedzieć, że nie było to zauroczenie, ale miłość od pierwszego wejrzenia, aż po grób, przy tym obopólna. W trzy miesiące po naszym ślubie, a był to 1957 r., przyjechaliśmy do Kanady. Tymczasowo zamieszkaliśmy u siostry. Ja wróciłam do swojej pracy, niestety mąż nie mógł znaleźć zajęcia w swoim zawodzie elektryka. W małym farmerskim miasteczku, jakim jest Chatham, nie było dla niego pracy. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się wyjechać do Toronto.


W przeciągu kilku dni mąż został zatrudniony w firmie „ALKA ELECTRIC”, której właścicielem był pan Aleksander Kaszuba. Pracował tam dość długo, potem przeniósł się do kompanii „TIMEX”, gdzie pracował, aż do chwili przejścia na emeryturę. Ja uczęszczałam na lekcje języka angielskiego i kurs pisania na maszynie. Po ukończeniu kursu, zdobywając odpowiednie kwalifikacje, dostałam pracę biurową w „CANADIAN LINEN SUPPLY”. Przepracowałam tam trzydzieści lat, do samej emerytury.


Ponieważ nie mieliśmy własnych dzieci, w 1969 roku adoptowaliśmy dwumiesięczne dziecko – dziewczynkę Danusię. Moja mama mieszkała razem z nami, więc pomagała nam ją wychowywać. Stworzyliśmy prawdziwie rodzinny, ciepły dom.
W roku 1973 po raz pierwszy pojechaliśmy wszyscy razem do Polski. Odwiedziliśmy miejsce, gdzie kiedyś stał nasz dom. Mama wskazując mi drzewa wiśniowe powiedziała: „Te drzewa sadziliśmy z twoim ojcem”. Po trzydziestu trzech latach wszystko tutaj się zmieniło i uleciało z pamięci. To, co zakodowane było w dziecięcej pamięci z tamtych lat, teraz wyglądało zupełnie inaczej. Wydawało się dużo mniejsze, i łąka, po której biegałam jako dziecko, i pobliski lasek. Nawet droga do Łomży wydawała się znacznie krótsza.


Wypożyczonym samochodem zwiedzaliśmy nasz utęskniony kraj. Zakopane, Kraków, Częstochowę, Legnicę i wiele mijanych po drodze miast. Nacieszyliśmy się widokiem ojczystych pól, lasów i łąk, przemierzając niezliczoną ilość kilometrów wzdłuż i wszerz, z rzewną łezką o oku. Nasz pobyt w Polsce trwał pięć tygodni.


Po powrocie z tej podróży, jeszcze bardziej zaczęliśmy doceniać Kanadę jako naszą drugą Ojczyznę, która nas przygarnęła, po tej całej poniewierce, zapewniając dach nad głową i godziwe życie. Wiedzieliśmy, że wybór Kanady jako kraju zadomowienia okazał się dla nas błogosławieństwem.
Szczęśliwie dane nam było uroczyście celebrować nasze „Złote Gody”. Na bankiet jaki wydaliśmy z tej okazji, przyjęło zaproszenie bardzo dużo przyjaciół i znajomych. Było prawdziwe wesele, po pięćdziesięciu latach naszego małżeństwa. Wzruszyła nas miła niespodzianka, jaką była dedykacja, napisana wierszem, specjalnie dla nas na ten dzień przez życzliwą nam panią Wandę Bogusz. Cenimy sobie ten wiersz, który sprawił nam tyle radości, stoi oprawiony w złote ramki na honorowym miejscu w domu, dlatego chciałabym umieścić go na stronach mojego pamiętnika.


Na „Złote Gody” Jasi i Edwarda
Dziś Jasia z Edwardem, gości podejmują,
Swoje „Złote Gody” hucznie celebrują.
Wdzięczni Bogu za to, że w Swej Łaskawości,
Pozwolił doczekać tej Uroczystości.
Wierni swej miłości, w złej i dobrej chwili,
Całe lat pięćdziesiąt ze sobą przeżyli.
Gorycz ze słodyczą, razem smakowali
I pomocną dłonią dobro rozsiewali.
Dziś dla Jubilatów płynie życzeń wiele,
Życzeń najpiękniejszych na „Złote Wesele”.
Na kolejne lata życia szczęśliwego
W zdrowiu, pomyślności, wszystkiego dobrego.
Spokoju, radości, słońca i pogody,
By razem święcili „Szmaragdowe Gody”.
A potem kolejno – „Gody Diamentowe”
I gdy Bóg pozwoli, to i „Brylantowe”.
Niechaj STO LAT! Żyją – Jubilaci nasi
– Jasia dla Edwarda, a Edward dla Jasi.
Toronto, październik 2006 r.


Córka Danusia ma teraz czterdzieści lat, wnuczka Kasia dwadzieścia, a jej młodszy brat szesnaście. Często mnie odwiedzają. Jestem bardzo szczęśliwa i codziennie dziękuję Bogu za opiekę przez wszystkie przeżyte lata naszego małżeństwa.
Na tych „Kartkach z Pamiętnika”, mojego życiorysu, pragnę podzielić się okruchami wspomnień ze swojego życia. Życia, w którym zaznałam tak wiele i goryczy i słodyczy. Przywołuję pamięć tamtych dni z nadzieją, że moje przeżycia i odczucia pozwolą na chwilę zamyślenia szczególnie ludziom młodego pokolenia. Ostatni świadkowie odchodzą.


Jasia Kowalczyk – Sybiraczka
Toronto, 15 września 2010 r.


P.S. Zostałam wdową. Mój mąż, Edward, zmarł. Zmarł dwudziestego grudnia 2010 r. Odszedł cicho i spokojnie. Dom Pogrzebowy na Roncesvalles nie był w stanie pomieścić wszystkich, którzy przyszli na modlitwę różańcową. Wanda Bogusz, już serdeczna przyjaciółka, napisała dla mojego męża wiersz pożegnalny, którego słowa dołączam do postscriptum. Taki był Edward i takim w pamięci pozostanie.


Pożegnanie Edwarda
Bracie nasz - Edwardzie!
Dobiłeś do brzegu
I wysiadłeś z łodzi, do przystani wiecznej.
Żegnając na zawsze
Swą ziemską wędrówkę,
Jak samotny żeglarz w drodze ostatecznej.
Tajemnica śmierci, dla nas niepojęta,
Jedno, co jest pewne, że wszyscy umrzemy.
Bo człowiek na ziemi jest tylko pielgrzymem,
– Do życia wiecznego wszyscy wędrujemy.
Pan życia i śmierci, wezwał Cię rozkazem,
Byś odbył ostatnią podróż w jedną stronę
Skąd nie ma powrotu, toteż pozostawiasz
Serca swoich bliskich, w bólu pogrążone.
Żyłeś w zgodzie z Bogiem, wierny przykazaniom,
Z radosnym uśmiechem dobro rozsiewałeś,
Przyjazny, życzliwy, pełen miłosierdzia,
Nawet „gorzkie żale” szczerze wybaczałeś.
Dziś po tamtej stronie, wśród „Chórów Anielskich”,
Oglądasz oblicze Boga Wszechmocnego,
Niechaj Ci tam świeci, Światłość Wiekuista,
Abyś znalazł miejsce u Tronu Bożego.


Powoli staram się oswoić z samotnością. Bardzo mi brakuje mojego męża, ale i tak jestem wdzięczna Bogu za wszystkie wspólnie przeżyte, długie lata. Niewielu dostępuje takiego szczęścia. Narodziny i śmierć to kolej rzeczy, z którą jestem oswojona i pogodzona. A życie toczy się dalej.


Toronto, 22 grudnia 2010 r.
(Wysłuchała i spisała Wanda Bogusz)

Ostatnio zmieniany sobota, 09 luty 2013 20:15

1 komentarz

  • Beata

    Pani Jasiu, czytałam Pani wspomnienia i widziałam moją Mamę, która jako roczne dziecko została wywieziona na Sybir 10 lutego z rodzicami i rodzeństwem. Mój dziadek był osadnikiem wojskowym - walczył w Legionach, więc jako wróg bolszewików on i jego rodzina zostali deportowani w pierwszej zsyłce. Moja Mama była małym dzieckiem, ale niektóre przeżycia były tak silne, ze zapamiętała je dokładnie: szczury biegające po ziemiance, straszny lęk o rodziców, gdy szli do pracy w kamieniołomach, bolszewicką propagandę skierowaną szczególnie do dzieci. Bardzo dużo o Syberii opowiadała mi moja babcia. Wydaje się, ze niemożliwe jest, by człowiek zniósł tyle cierpienia, a jednak... Dziękuję Pani za opublikowanie tego tekstu. Życzę wszystkiego dobrego.

    Beata sobota, 02, luty 2013 05:35 Link do komentarza
Zaloguj się by skomentować

Nasze teksty

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.