Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Jakiś czas temu zgłosiła się do mnie kobieta, której historia imigracyjna jest dość zadziwiająca. Do tej pory, mimo wielu lat pracy w branży imigracyjnej, nigdy nie spotkałam się z podobną sytuacją.
Kobieta ta przybyła do swojego męża, obywatela Kanady. Z pomocą firmy adwokackiej złożyli sponsorskie dokumenty na pobyt stały z terenu Kanady. Mąż spełniał wszelkie wymogi sponsorskie, oddali sprawę w fachowe ręce i wszystko miało pójść jak po przysłowiowym maśle.
Kobieta i jej mąż czekali z cierpliwością, aż w końcu asystent adwokata przesłał im kopię wezwania, by się stawić w urzędzie imigracyjnym w Scarborough w celu uzyskania-odbioru pobytu stałego. Ucieszeni wybrali się wspólnie do pobliskiego biura imigracyjnego z zawiadomieniem, przesłanym przez kancelarię adwokacką.
Niezmierne było ich zdziwienie, kiedy urzędniczka oznajmiła, że żadnego pobytu stałego nie przyznano nowej imigrantce, ponadto że sprawa jej nigdy nie została złożona w urzędzie imigracyjnym – nie ma takiej kartoteki. Dlaczego więc sponsor i jego sponsorowana żona otrzymali kopię wezwania? Jak twierdzą urzędnicy, wezwanie było najprawdopodobniej sfałszowane. Trochę trudno mi jest w to uwierzyć, ale jest to jedna z wersji.
Urząd także sprawdził adwokata, okazuje się, że przez 30 lat prowadzi nienagannie kancelarię, posiada licencję i wszystko jakby jest w porządku. Ponadto mąż sponsorowanej kobiety był już wcześniej klientem tej firmy, pośredniczyła ona sukcesywnie w jego sprawach. Co się zatem mogło stać?
Adwokat nie odbiera telefonów, przechodzi już na emeryturę, nie udostępnił materiałów dowodowych, jakie mogą świadczyć o wysyłce dokumentów do urzędu, jednak twierdzi, że pismo-wezwanie nie było sfałszowane. Właściwie to nie sam adwokat, a jego asystent, który sprawą tak naprawdę się zajmował. Dlatego jeśli prowadzą Państwo sprawę w kancelarii obsługiwanej przez asystentów lub agentów, warto przynajmniej od czasu do czasu konsultować się z samym adwokatem czy innym specjalistą prawa nadzorującym całą sprawę. Niekiedy jest niestety tak, że adwokat ma duże zaufanie do swojego personelu, a ludzie są tylko ludźmi...
Suma pobrana za prowadzenie sprawy była także relatywnie niska... Kto tu zawinił, można jedynie spekulować. Czy urząd zgubił kartotekę, winiąc teraz adwokata? A może ktoś w urzędzie pomylił kartoteki i wysłał błędnie zawiadomienie do innej osoby? Ale skoro tak, dlaczego firma adwokacka nie udostępniła klientom dowodów wysłania dokumentacji, jeśli sprawa była zakończona, czy sprawy nie dopatrzył personel biura adwokackiego (asystent)?
Kobieta ponownie złożyła dokumenty o pobyt stały. Straciła dwa lata i kilka tysięcy dolarów (opłaty dla adwokata i opłaty urzędowe). Spór między firmą, urzędem i klientami wciąż trwa. Trudno jest jeszcze ocenić, kto tak naprawdę zawinił i gdzie został popełniony błąd.
mgr Izabela Embalo
Licencjonowany doradca prawa
imigracyjnego, licencja 506496
Notariusz-Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ, WIZAMI PRACOWNICZYMI,
STUDENCKIMI I INNYMI PROCEDURAMI IMIGRACYJNYMI, PROSIMY O KONTAKT:
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
OFERUJEMY NIEDROGIE USŁUGI NOTARIALNE, TŁUMACZENIA,
PROWADZIMY SPRAWY URZĘDOWE.
Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony
www.emigracjakanada.net
www.emigracjadokanady.com.pl
Przyjmujemy także wieczorami i w niektóre weekendy po uprzednim zamówieniu wizyty.
Byłem w szoku. Co miałem odpisać?
"Witam, kurcze nie spodziewałem się takiej reakcji! Bałem się to napisać, bo myślałem, że mnie ochrzanicie, że próbuję wyłudzić od Was pieniądze, a ja nigdy bym tego nie zrobił, wolałbym umrzeć niż Was skłamać, w dodatku moich kibiców Wisełki. Jak przeczytałem wasze wpisy, to trochę głupio, ale aż się poryczałem ze wzruszenia, teraz wiem, że zrobiłem dobrze, że zwróciłem się do was. Ja jestem przy komputerze co dzień od 9–16, później już mnie nie ma, bo przekręcają mnie na plecy i tak leżę do rana, to moje gg 5436161, piszcie do mnie, będzie mi miło, zwłaszcza, że jesteście kibicami Wisełki. Lauda, nie mam możliwości oglądania meczów Wisełki, widziałem tylko mecze w TV jak graliśmy o puchar ekstraklasy, nie mogłem przeżyć tej porażki z Bełchatowem, a do dnia dzisiejszego nie mogę zapomnieć trzech porażek – pierwsza z Lazio 3-3 na wyjeździe, a u nas po golu Kuźby w pierwszych minutach byłem pewny, że ogramy ich z łatwością, ale przegraliśmy 1-2, ten Colto Portugalczyk nas załatwił; druga porażka to z Valarenga Oslo, mało zawału nie dostałem przy rzutach karnych, a trzecia porażka z Tbilisi, Jezu, gdyby nie kartka Baszczyńskiego to ogralibyśmy ich, chociaż ciężko tam się grało, ale Wisełka dla mnie jest i zawsze będzie Królową! I w sercu mym do śmierci pozostanie. Dziękuję Wam, że mi pomożecie, wlaliście w moje serce nadzieję i radość, dziękuję, mój dzisiejszy uśmiech zawdzięczam Wam".
I znów zaczęła się prawdziwa lawina pomocy: nowe pomysły, wpłaty na moje konto. Ania – fanka Wisły – urządziła na Allegro aukcję pamiątek klubu, z której dochód przeznaczono dla mnie. Sebastian, który gra w krakowskim klubie Pychowianka, zorganizował mecz charytatywny. Na oficjalnej stronie Wisły pojawił się artykuł o mnie. To wszystko nie było jednorazowym impulsem – ta pomoc wciąż trwa. Najbardziej zaskakiwali najmłodsi kibice i nigdy nie zapomnę tego, co pisali. Najlepiej będzie chyba, gdy zacytuję jeden z listów:
"Witaj, Mariusz, mam 13 lat i tak jak Ty jestem kibicem Wisełki, jak wiesz, do pracy jeszcze nie chodzę, ale wpłaciłem Ci na szczepionki moje kieszonkowe z tego miesiąca, Tobie jest bardziej potrzebne".
Inny młodziutki kibic napisał:
"Mariusz, nie mogę Cię wesprzeć finansowo, ale wysyłam Ci mój szalik, który wiele dla mnie znaczy, niech Ci przypomina, że kibice zawsze będą z Tobą".
Życzę każdemu, żeby mógł przeżyć to, co czułem, gdy czytałem te listy. Dostałem też dwie koszulki – jedna podpisana jest przez wszystkich członków drużyny. Nie miałem gdzie oglądać meczów Wisły, więc ich wyniki śledziłem w telegazecie. Gdy dowiedział się o tym Janek, który jest fotografem, zaczął mi przysyłać zdjęcia z meczów, a inni kibice zaczęli mnie zasypywać relacjami esemesowymi. Przed każdym meczem dostawałem esemesa: "witaj Mario jestem Michał i dziś ja poprowadzę dla Ciebie relacje z meczu z czego bardzo się cieszę". Ja odwdzięczyłem się napisaniem tekstu hymnu dla kibiców, który został odśpiewany podczas rozgrywek. Kiedy oni go śpiewali, zadzwonił do mnie Janek, a ja mogłem usłyszeć, co się dzieje na stadionie:
Wisła to potęga i każdy wie:
Wisła wygrywa każdy mecz!
Dla nas Wisełka to nasze życie,
Wierzymy w to, że zwyciężycie!
Wrażenie nie do opisania! Na Internecie i telefonach się nie skończyło, grupa kibiców Wisły przyjechała mnie odwiedzić.
Znów odżyłem, znów mogłem się uśmiechać, znów byłem szczęśliwy. Który raz z rzędu już to czytacie? Wiem, ktoś może pomyśleć, że nadużywam określeń "załamany" i "szczęśliwy" oraz ich synonimów. Takie jest jednak moje życie: z głębokiego załamania popadam w euforię, a stanów pośrednich prawie nie ma.
Czy świeci słońce, czy pada deszcz,
To jest nieważne, wygramy mecz!
Dzięki wspaniałym wiślakom udało się uzbierać pieniądze na szczepionkę. Dostałem też wsparcie finansowe od Emmy, którą poznałem przez sieć. Gdy zaczynało mi brakować pieniędzy na opłacenie abonamentu za Internet, mój dostawca – firma Algo, a dokładnie, jej właściciele: Łukasz i Paweł, po prostu umorzyli wszelkie opłaty, a do tego podarowali mi drukarkę. Mogłem też na nich liczyć, gdy zepsuł mi się laptop – to kolejni niezawodni przyjaciele.
Gdy przygotowano szczepionkę, trzeba było sprawdzić, czy nie jestem na nią uczulony. Gdyby okazało się, że nie mogę z niej skorzystać... Uczulenia jednak nie było. Myślałem, że szczepionki będą jak cudowny lek, ale fatalnie się po nich czułem: gorączka, dreszcze, brak sił. Asia zadzwoniła do producenta i zapytała, czy taka reakcja jest normalna. Odparli, że jest możliwa, ale jeśli objawy nie ustąpią, trzeba będzie przerwać szczepienie. Po piątej dawce skapitulowaliśmy, bo zaatakowała mnie kolejna infekcja. Po jej wyleczeniu antybiotykami wznowiłem przyjmowanie szczepionek i było nieco lepiej, ale przypałętała się kolejna infekcja. I tak na zmianę: szczepionki i antybiotyki. Mój organizm był tym wycieńczony – pojawiły się nawet kłopoty z sercem. Szczepionka ma zacząć działać za kilka miesięcy.
W tych trudnych chwilach mogłem liczyć na wsparcie, które płynęło przez Internet i telefon komórkowy: wiślacy, Emma, Danusia, Janek, Sylwia, Kamila... I cały czas była przy mnie Asia. Wiele radości sprawiła mi wizyta Emmy, która przyjechała ze swoją córką Kasią, kolegą Danielem i śliczną suczką Spinką. Pies wskoczył na moje łóżko i dopiero gdy się z nim pobawiłem, mogłem się zająć pozostałymi. Ich wizyta była czymś ekstra, podobnie jak późniejszy przyjazd Janka. Sfilmował on życzenia świąteczne, które złożyłem wiślakom. Okazało się potem, że sfilmował dużo więcej i że zmontował z tego film, który trafił na stronę mojego ukochanego klubu – to była prawdziwa bomba! Jakby tego było mało, zorganizował aukcję, na której zlicytowano na mój cel koszulkę jednej z byłych gwiazd Wisły.
Któryś z kibiców wpadł na pomysł jeszcze większej akcji: poradził, żebym poprosił znanych ludzi, aby przesłali rzeczy, które można zlicytować. Nie mogłem uwierzyć, ale dostałem między innymi statuetkę od Adama Małysza i obraz od Agnieszki Fitkau-Perepeczko, a moja koleżanka Marzenka podarowała oryginalną piłkę Liverpoolu. Ale jak zorganizować aukcję? Wszystkim zajęła się Luiza, która namówiła do udziału w tym przedsięwzięciu Radio Radom. Oboje baliśmy się, że aukcja nie wypali, ale cała impreza okazała się sukcesem. Najwięcej zysku przyniosła piłka Liverpoolu – nic dziwnego, był nią rozgrywany jeden z meczów z udziałem klubu. Radomianie pokazali, że mają wielkie serce i że chcą się dzielić z potrzebującymi.
Teraz mogę powiedzieć, że odnalazłem wreszcie właściwą drogę. Bo każdy z nas ma swoją własną, musi tylko na nią trafić. Los poddawał mnie próbom w ekstremalnych warunkach i długo nie umiałem się odnaleźć, ale wciąż walczyłem. Często przegrywałem i sam myślałem, że to już ostateczna kapitulacja, ale za każdym razem na nowo staję do walki. Czuję wsparcie Boga, rodziny i przyjaciół takich jak Asia. Nie boję się niczego, bo nic nie może mnie już zaskoczyć.
Pisane kciukiem
Nie w moim stylu staczać się w dół,
Nie po to kocham, by czuć wciąż ból.
Mam na imię Mariusz.
Do dnia wypadku moje życie było szczęśliwe i niczego mi nie brakowało. Gdy miałem dwadzieścia jeden lat, przekreśliłem je jednym skokiem.
Odzyskanie przytomności oznaczało wejście w koszmar, który niszczył ciało i duszę. Przechodziłem przez kolejne etapy: ślepa rozpacz, pragnienie samobójstwa, bunt, obwinianie całego świata za własne nieszczęścia. Tak musi być: najpierw trzeba wypłakać wszystkie łzy, nie ma innego wyjścia. Gdy człowiek w końcu oswoi się z konsekwencjami tragicznego wypadku, pada pytanie: co dalej? Wreszcie przychodzi czas na to, aby – niczym domek z klocków – spróbować odbudować swoje życie. Nie będzie łatwo: wciąż pojawiają się nowe wstrząsy, które burzą delikatną konstrukcję, i często trzeba zaczynać budowę od nowa.
Po kilku latach, kiedy już ogarnąłem cały ten koszmar, zapragnąłem zrobić coś, co da mi nie tylko radość, ale przyniesie też jakiś pożytek: najpierw były to wiersze, potem teksty piosenek, a w końcu książka, którą trzymacie w rękach. Nie było łatwo ją pisać, bo oznaczało to przeżywanie wszystkiego na nowo i rozdrapywanie ran, które się zabliźniły. Podjąłem jednak ten wysiłek i wiele dzięki niemu zyskałem. Wiele rzeczy dotarło do mnie podczas spisywania tych wspomnień.
Pierwsze fragmenty Życia po skoku trafiły na moją stronę internetową. Wymagało to ode mnie sporej odwagi, bo musiałem podzielić się najboleśniejszymi i najintymniejszymi doświadczeniami z całym światem. Jednak reakcje internautów były bardzo pozytywne i przekonały, że warto nad tym dalej pracować. Cały czas przyświecał mi jeden cel: jeśli ktoś to przeczyta, może nie zaryzykuje głupiego i bezmyślnego skoku. Może ocalę kogoś przed piekłem, przez które sam musiałem przejść.
Pisałem z wielkim trudem, ale zawzięcie. To, co czytacie, wystukałem kciukiem. To, że ktoś chciał wydać moją książkę, bardzo mnie podbudowało. Po raz kolejny przekonałem się, że to nie niepełnosprawność jest główną przeszkodą, lecz wmawianie sobie samemu słabości. Wszystko jest gdzieś w głowie i to od nas zależy, czy będziemy w stanie coś zmienić. Trzeba uwierzyć – zarówno w siebie, jak i w przyjaciół oraz w Boga. Bez tej wiary nic nie będzie.
Na tych stronach opisałem swoje sukcesy i porażki, radości i smutki, pokazałem, jak sobie radziłem i jak sobie nie radziłem. Mam nadzieję, że ta książka nie tylko jest przestrogą, lecz spełnia jeszcze jedno zadanie: chciałem dać nadzieję tym, którzy zwątpili. Zachęcić ich do działania, bo jest jeszcze tyle pięknych chwil, które trzeba zdobyć.
Moim zdaniem, Bóg wciąż stawia przed nami wciąż nowe wyzwania: gdy już sobie z nimi radzimy, podnosi poprzeczkę. Może to wydawać się brutalne, ale trzeba na to spojrzeć inaczej – wydawało mi się, że po skoku skończył się mój świat. W rzeczywistości był to początek nowego.
W każdym z nas jest ukryta siła. Każdego wieczora przed snem liczę, ile razy udało mi się uśmiechnąć, i dziękuję Bogu za każdy z tych uśmiechów.
• KONIEC •
Polskie ślady na Ukrainie: Międzybóż nad Bohem
Napisane przez Leszek Wątróbski
Daleko nad rzeką Boh, na Podolu, pogranicza I Rzeczpospolitej strzegła forteca, nie raz oblegana przez Tatarów, Kozaków i Turków. Międzybóż nie jest mekką turystów tłumnie odwiedzających dziś Lwów, Zbaraż czy Kamieniec Podolski, gdyż leży z dala od głównego kresowego szlaku, prawie 100 kilometrów na wschód od przedwojennej granicy II RP. Okolice Międzyboża to tereny wciąż mocno związane z polską historią. Tam właśnie znajduje się największe skupisko polskiej mniejszości na Ukrainie.
Międzybóż to unikalny przykład militarnej architektury w tamtej części Europy. Jest to pomnik świetności I Rzeczpospolitej i skarb budownictwa wojskowego na wschodnim Podolu.
Pierwsze, częściowe renowacje tej bezcennej budowli przeprowadzono w roku 1968. Obecnie zamek niszczeje nadal, choć działa przy nim lokalne Muzeum Ziem Podolskich, a niedawno zaczął się powolny remont zamkowej kaplicy.
Międzyborską warownię zbudowano na wzgórzu i długim cyplu, przy rozlewiskach i bagnach, w widłach Bohu (trzecia najważniejsza rzeka na Kresach) i Bożku. Boh przez wieki był ważnym szlakiem handlowym. Wyznaczał linię, przy której budowano grody, warownie i osiedla. Od średniowiecza miał duże znaczenie strategiczne i gospodarcze.
Najstarsze informacje dotyczące twierdzy w Międzybożu pochodzą z czasów istnienia warownego grodu Rurykowiczów powstałego tam około roku 1146. Pierwszym zaś gospodarzem międzyborskiego grodu był najprawdopodobniej Światosław Rurykowicz.
W roku 1240, w czasie gdy grodem władał kniaź halicki Daniel Romanowicz, Międzybóż zniszczyli Tatarzy. Z ruin podnieśli go książęta włodzimierscy, a murowany zamek wszedł w skład Korony w czasach Kazimierza Wielkiego.
Jako królewski zamek w roku 1366 nadany został Lubartowi z łuckiego rodu Giedyminowiczów. Później władali nim polscy starostowie lub zasłużeni rycerze strzegący granicy przed Tatarami. Orda najeżdżała podolskie pogranicze do czasu, gdy w roku 1507 tatarskie czambuły dotkliwie pobił kasztelan lwowski Jan Kamieniecki. Po tym wydarzeniu nastał czas szybkiego rozkwitu Międzyboża.
Na początku XVI wieku, podobnie jak wiele innych pobliskich dóbr, zamek w Międzybożu przejęli Sieniawscy. Pierwszym gospodarzem Międzyboża wywodzącym się z tej zasłużonej dla Podola rodziny był hetman wielki koronny Mikołaj Sieniawski. Ów znany ród przyczynił się do gruntownej rekonstrukcji zamku, nadając mu charakter potężnej i nowoczesnej, jak na ówczesne czasy, twierdzy. Międzybóż stał się wówczas jedną z najpotężniejszych fortyfikacji Podola. Pod rządami Sieniawskich przechodził swój złoty wiek i zamieszkiwało go kilkanaście tysięcy ludzi.
Twierdza została oparta na planie czworoboku, który idealnie dostosowano do ukształtowania terenu oraz wkomponowano w bagienne rozlewiska rzek. Twierdzę otaczała dodatkowo fosa. Mury obronne wzmocnione były nasypami i sztucznymi skarpami. Od strony południowej, do murów wzmocnionych masywnymi przyporami, przylegał renesansowy pałac wybudowany przez rodzinę Sieniawskich. Po zachodniej stronie, wjazdu do zamku strzegła pięciokondygnacyjna baszta, która górowała nad fosą i zwodzonym mostem. Od północy, po horyzont, ciągnęły się mokradła, a podejścia do zamku strzegły gęsto rozlokowane na murach strzelnice artyleryjskie i stanowiska ogniowe piechoty. Dookoła zamkowego dziedzińca, przy murach, stały zabudowania gospodarcze i znajdowała się część mieszkalna. W piwnicach zaś znajdował się arsenał.
Ufortyfikowany Międzybóż był na mapie Podola szczególnym miejscem. Miasteczko, chronione przez potężną fortecę, stało się znane na szlaku handlowym z Orientu do Europy, w którym zatrzymywali się m.in. Grecy, Ormianie i Żydzi. W Międzybożu żył, tworzył i zmarł, w roku 1760, twórca chasydyzmu, znany żydowski mistyk – Baal Szem Tow.
Miasteczko rozwijało się prężnie. W jego okolicach powstawały szlacheckie dworki i duże majątki. W XVI i XVII wieku Międzybóż parokrotnie oparł się najeźdźcom z pobliskiego Czarnego Szlaku, który kontrolowała Orda, a później Turcy i Kozacy.
Międzybóż był jednym z najzamożniejszych podolskich miast w czasach króla Stefana Batorego i Wazów. W I Rzeczpospolitej słynął z potężnych umocnień, pod którymi doszło do kapitulacji siedmiogrodzkich wojsk Jerzego Rakoczego, sprzymierzonych w czasie potopu szwedzkiego.
Do połowy XVII wieku Międzybóż uważany był za twierdzę niemożliwą do zdobycia. Jednak dwukrotnie: w roku 1648 i 1650, zdobyli ją i splądrowali Kozacy. Silnie ufortyfikowana twierdza nie oparła się też Turkom w roku 1672, kiedy to, bez jednego wystrzału, zajęli ją na mocy traktatu buczackiego janczarzy sułtana Mehmeda IV.
Turcy osadzili w Międzybożu silny kontyngent wojskowy liczący około 3 tysięcy piechoty i kilkadziesiąt dział. W niedługim jednak czasie twierdza skapitulowała na skutek brawurowego ataku husarii i wojsk hetmana Mikołaja Sieniawskiego, a potem ponownie wróciła w ręce tureckie i została przebudowana na pałac w stylu orientalnym, a kaplica zamkowa przekształcona w meczet.
Militarne znaczenie twierdzy zmalało wraz z końcem konfliktów z imperium tureckim. W XVIII wieku twierdza nie pełniła już tak ważnej funkcji obronnej, choć nadal uważana była za ważną podolską fortalicję.
W latach 1726–1731 międzyborskie dobra Sieniawskich i twierdza, na drodze koneksji małżeńskich, znalazły się w rękach rodu Czartoryskich, który sukcesywnie przejmował fortunę Sieniawskich.
W XVIII wieku miasteczko wyniszczone licznymi najazdami z poprzedniego stulecia, długo podnosiło się ze zniszczeń. W zamku znajdowała się siedziba administracji podolskich dóbr Czartoryskich oraz rezydencja, w której kwitło życie towarzyskie i spotykała się okoliczna szlachta.
W czasie walk o uratowanie upadającej Rzeczpospolitej, w latach 1790–1791, międzyborska twierdza była kwaterą główną Tadeusza Kościuszki, stacjonującego tam z kilkunastotysięcznymi oddziałami.
Od roku 1793 Międzybóż znalazł się w zaborze rosyjskim. Tamtejsze dobra zwrócono, w roku 1796, Czartoryskim. W roku 1814 Czartoryscy, w salach starego renesansowego pałacu, urządzili szkołę powiatową, którą po klęsce powstania listopadowego zamknięto, a zamek skonfiskowano, zamieniając go na carską rezydencję. Miasteczko stało się wówczas osadą wojskową. W twierdzy dobudowano koszarowce i wzmocniono najwyższe kondygnacje murów. Miasteczko zyskało brukowane ulice, murowany ratusz, trzy cerkwie i synagogę. W trakcie rosyjskiego zaboru do Międzyboża, na specjalne pokazy wojskowe, przyjeżdżali carowie Mikołaj I i Aleksander II. W XIX wieku stacjonował tam pułk rosyjskiej dragonii.
Wiek XX przyniósł międzyborskiej twierdzy i miastu duże zniszczenia. W okresie I wojny światowej zamek został dotkliwie ostrzelany. Zbombardowano też ratusz, rynek miejski i wiele domów. Do dzisiejszych czasów, poza twierdzą, ruinami kościoła, pałacu, kaplicy i baszt, przetrwało jedynie kilka zabytkowych domów, niewielki cmentarz katolicki i dwa obeliski.
Najciekawszymi dowodami dawnej świetności niewielkiego dziś Międzyboża są pozostałości późnogotyckiego kościoła św. Trójcy, który z donacji Hieronima Sieniawskiego zbudowano na planie krzyża, w XVII wieku w oparciu o gotyckie wzory architektoniczne. Kościół działał jeszcze w pierwszej połowie XX wieku. Zachowały się: zabytkowa kruchta i strzeliste okna, charakterystyczne dla późnogotyckiego stylu. Po II wojnie światowej kościół został zdewastowany.
Mniejsza liczba turystów i zdecydowanie większe przestrzenie dalekich, wschodnich, podolskich pejzaży sprawiają, iż w wietrznym Międzybożu, na wysokich murach starej twierdzy jeszcze mocniej wyczuwa się podmuchy kresowej historii.
Tekst i zdjęcia Leszek Wątróbski
Wiadomości z Kanady i Toronto 21. 09. 2012
Napisane przez Katarzyna Augustyniak/Andrzej KumorRodzina w odwrocie
Ottawa Coraz trudniej znaleźć w Kanadzie pary małżeńskie. Powolna, lecz stała tendencja do nielegalizowania związków czy też życia w pojedynkę utrzymuje się od kilku dekad.
W środę Statistics Canada przedstawiło najnowsze dane dotyczące roku 2011. Okazało się, że dwie trzecie par w Kanadzie to małżeństwa. To nieco mniej niż w 2006 roku i znacząco mniej niż w 1961 – kiedy to małżeństwa stanowiły 90 proc. par. Na tej podstawie widać, jak zmienia się kanadyjskie społeczeństwo.
Jane Badets, dyrektor generalny ds. statystyk demograficznych, twierdzi, że przyczyn należy dopatrywać w starzeniu się społeczeństwa i zmianach norm społecznych.
Liczba par żyjących w konkubinacie wzrosła o 13,9 proc. w porównaniu z rokiem 2006 – cztery razy więcej niż tych zawierających małżeństwo. Obecnie w związkach nieformalnych żyje 16,7 proc. kanadyjskich par. Jest to ponad 4 razy więcej niż w roku 1981, w którym to StatsCan wprowadziło tę kategorię gospodarstwa domowego.
W tym roku też po raz pierwszy liczba par wybierających konkubinat była większa niż rodziców samotnie wychowujących dzieci. Tych drugich jest, według przedstawianych statystyk, 16,3 proc., z czego 80 proc. to samotne matki.
Konkubinat najchętniej wybierają pary z Wyspy Księcia Edwarda, Ontario i Alberty, podczas gdy w Quebecu i na terytoriach częściej wybierane jest małżeństwo. W tych rejonach tylko jedna trzecia par żyje w związkach nieformalnych.
Kanadyjskie rodziny są także coraz mniejsze. Więcej jest par, które nie mają dzieci (44,5 proc.) niż tych, które je mają (39,2 proc.).
W ciągu ostatnich 10 lat zwiększyła się liczba rodzin, w których jest tylko jedno dziecko. Większość dzieci (63,6 proc.) wychowuje się w rodzinach, gdzie rodzice są małżeństwem. Jedno na dziesięcioro mieszka z rodzicami przybranymi (choć jedno z rodziców jest przybrane). 19 proc. dzieci ma jednego rodzica.
Coraz więcej osób decyduje się żyć samotnie. Pierwszy raz liczba takich osób jest większa niż par z dziećmi. StatsCan naliczyło 3.670.000 jednoosobowych gospodarstw domowych, co stanowi 27,6 proc. wszystkich. Przyczyną tej tendencji jest m.in. starzenie się społeczeństwa. Podobny trend utrzymuje się w Stanach czy w Wielkiej Brytanii.
Co ciekawe, największy wzrost (18,4 proc. względem 2006 roku) odnotowano wśród gospodarstw domowych prowadzonych przez dwie lub więcej osób, które jednak nie są parą ani też rodziną z nawet dorosłymi dziećmi. Z kolei liczba domów wielorodzinnych wzrosła o 16,4 proc.
Jedyny spadek na przestrzeni ostatnich lat zaobserwowano w przypadku liczby rodzin z dziećmi. StatsCan tłumaczy to m.in. starzeniem się pokolenia z wyżu demograficznego, którego dzieci już wyprowadziły się z domów. Okazuje się jednak, że ponad 42 proc. młodych ludzi powyżej 20. roku życia nadal mieszka z rodzicami.
W ciągu ostatnich 5 lat bardzo wzrosła liczba zawieranych małżeństw homoseksualnych – aż o 42,4 proc. Jest ich obecnie 21.015. Takich par, które jednak nie decydują się na legalizację związku, jest wg przedstawionych statystyk dwa razy więcej.
Wzrost liczby małżeństw homoseksualnych jest znacznie większy niż tradycyjnych. Są to pierwsze dane statystyczne opublikowane przez StatsCan po zalegalizowaniu tego rodzaju związków. Aby mówić o trendach, trzeba poczekać na dane z przyszłych lat. Takie pary są bardziej powściągliwe jeśli chodzi o posiadanie dzieci – taką chęć deklaruje mniej niż 10 proc. par, podczas gdy w przypadku tradycyjnych związków jest to prawie połowa. Wśród par homoseksualnych wychowujących dzieci przeważają kobiety (80 proc.). Ogólnie pary homoseksualne stanowią 0,8 proc. wszystkich gospodarstw domowych.
Fotorelacja IV Rajd Pieszy Szlakiem NSZ po Warszawie
Napisane przez Jan BodakowskiW sobotę 15 września 2012 odbył się IV Rajd Pieszy Szlakiem NSZ po Warszawie. Organizatorami rajdu był: Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych oraz Grupa Rekonstrukcji Historycznych NSZ. Celem organizatorów było ukazanie walki narodowców z nazistami podczas II wojny światowej. Kilkudziesięciu uczestników przebyło pieszo 16 kilometrową trasę, wysłuchują w kilkunastu miejscach (będących świadectwami bohaterstwa narodowców) bardzo ciekawych i szczegółowych wykładów wygłoszonych przez Przemysława Czyżewskiego i Michała Gruszczyńskiego.
Dzięki wsparciu Urzędu ds Kombatantów uczestnicy marszu prócz prowiantu otrzymali też pamiątkowe koszulki i przypinki.
Część uczestników Rajdu miała też własne koszulki upamiętniające NSZ.
http://www.goniec24.com/goniec-automania/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8232#sigProId83e58c9902
Marsz wyruszył sprzed budynku Pasty na ulicy Marszałkowskiej.
Ulicą Królewską dotarł do kościoła Świętej Trójcy parafii ewangelicko-augsburskiej. W którego salach spotykało się kierownictwo wywiadu Związku Jaszczurczego i wyrosłych z niego Narodowych Sił Zbrojnych (część z kierownictwa narodowego wywiadu była luteranami). Sukcesy wywiadu ZJ NSZ były tak wielkie że Niemcy stworzyli specjalną jednostkę do zwalczania narodowego wywiadu (komórka wywiadowcza żadnej innej organizacji nie była tak uhonorowana).
Drugim przystankiem na trasie rajdu był budynek Narodowej Organizacji Technicznej na ulicy Czackiego. W tym budynku w czasie Powstania Warszawskiego walczył oddział NSZ złożony z 200 Poznaniaków (Warszawa była centrum konspiracji dla wielu organizacji które dodatkowo miały swoje wyspecjalizowane komórki). W budynku NOT w czasie okupacji mieściła się siedziba narodowej komórki odpowiedzialnej za planowanie zbrojnego przejęcia ziem zachodnich podczas klęski Niemiec w II wojny światowej (innymi celami komórki było: stworzenia niezależnego państwa serbołużyckiego, przyłączenia Królewca do Polski).
Z ulicy Czackiego przez Ogród Saski uczestnicy Rajdu przeszli na ulicę Bielańską gdzie znajduje się Reduta Banku Polskiego. W jej murach podczas Powstania Warszawskiego walczyli narodowcy.
Kolejnym przystankiem był Pasaż Simonsa w Ogrodzie Krasińskich. Tu prawdopodobnie zginęli związani z narodowcami poeci: Zdzisław Leon Stroiński „Chmura” i Tadeusz Gajcy „Topór”.
Z parku uczestnicy rajdu przeszli na ulicę Długą. W budynku Wydziału Nauk Ekonomicznych UW znajdowała się drukarnia NSZ. Organizatorzy prócz wygłoszenia wykładu dotyczącego szerokiego wachlarzu narodowych wydawnictw konspiracyjnych pokazali uczestnikom oryginalne wydawnictwa z okresu okupacji.
Na rogu Długiej i Miodowej uczestnicy Rajdu poznali historię ochrony przez oddział narodowców włazu do kanału którym ewakuowano się walczącego Starego Miasta podczas Powstania.
Kolejnymi przystankiem na ulicy Długiej była siedziba podchorążówki NSZ.
Znajdująca się po przeciwnej stronie ulicy pod numerem 11 siedziba Brygady Dyspozycyjno-Zmotoryzowanej NSZ.
I szpital powstańczy na Długiej 5.
Z Długiej uczestnicy Rajdu skręcili w Nowomiejską, przeszli przez Barbakan, i minęli ulice Krzywe Koło gdzie znajdował się jeden z lokali konspiracyjnych NSZ.
Na Rynku Staromiejskim nr 21 Rajd zatrzymał się koło miejsca w którym znajdowała się kolejna konspiracyjna drukarnia NSZ.
Przez Plac Zamkowy, Mariensztat, do ulicy Browarnej, Rajd dotarł w okolice Biblioteki UW gdzie w jednym z budynków odbywały się zajęcia podchorążówki NSZ.
Z Biblioteki UW ulicą Dobrą i Solec uczestnicy dotarli na ulicę Koźmińską gdzie znajdowała się kolejna drukarnia ZJ.
Po przeciwnej stronie Alei Armii Ludowej uczestnicy Rajdu, przy pomniku Stanisława Sedlaczka założyciela narodowego harcerstwa, poznali historie Hufców Polskich.
Trasę Łazienkowską na ulicę Filtrową uczestnicy Rajdu pokonali autobusem. Na ulicy Filtrowej Rajd miał swój przystanek przy lokalu korporacji akademickiej w której mieściło się biuro fałszerstw Związku Jaszczurczego.
Z ulicy Filtrowej uczestnicy Rajdu przeszli na ulicę Romera gdzie w 1939 działacze ONR powołali do życia Związek Jaszczurczy.
Raszyńską, Alejami Jerozolimskimi, Rajd przeszedł do ulicy Żelaznej. Gdzie pierwszy przystanek miał miejsce na rogu Alej i Lindleya przy budynku w którym walczyli żołnierze NSZ.
Drugi przystanek miał miejsce przy tablicy na ulicy Żelaznej upamiętniającej zgrupowanie Chrobry II (które dokładnie opisałem w jednej z moich fotorelacji).
Finał marszu miał miejsce w Domu Kolejowym u zbiegu ulic Chmielnej i Żelaznej. Gdzie uczestnicy Rajdu spotkali się z żołnierzami NSZ: Wiktorem Natansonem i Zbigniewem Kuciewiczem.
Ogromną atrakcją dla dzieci uczestniczących w spotkaniu z kombatantami była Grupa Rekonstrukcji Historycznych NSZ.
Jedynym minusem Rajdu jest brak dokumentacji video wygłoszonych wykładów. Większa ich część została nagrana przez reportera radiowej Jedynki, i mam być w fragmentach wykorzystana na antenie radia w dniu 70 rocznicy powstania NSZ.
Rajd nie dosyć że był doskonałą lekcją historii, aktywną formą rekreacji, to był doskonalą okazją do integracji środowisk patriotycznych.
Jan Bodakowski
REFLEKSJE POODPUSTOWE Z BRAMPTON
Napisane przez O. Józef Kowalik, OMI
To była wspaniała, religijna, narodowa, barwna manifestacja: widzieliśmy Polonię z róznych części Ontario w całej krasie swojej wiary i tradycji narodowych. Uroczystości odpustowe w bramptońskim sanktuarium przygotowane były przez wspaniałe nabożeństwa maryjne: Mszę św. z kazaniem „rekolekcyjnym” o. Józefa Kowalika OMI, procesją ze świecami, z figurą Matki Bożej Ludźmierskiej, spowiedzią św. Pracowały serca i ręce parafian, sanktuarium wysprzątane na połysk!
W sobotę od godz. 21.00 – 02.00 (w nocy) bezpośrednie religijne i artystyczne przygotowania do odpustu: nabożeństwo do Matki Bożej, artystyczne występy zespołów młodzieżowych i nie tylko; wszystko zakończone „pasterką” o godz. 24.00 sprawowaną przez ks. bpa Mateusza Ustrzyckiego!
W niedzielę przed Mszą św. o godz., 12.30 O. Proboszcz serdecznie przedstawił i przywitał celebransów, VIP-ów, gości z Chicago i okolicznych parafii i najserdeczniej wszystkich parafian bramtońskich.
http://www.goniec24.com/goniec-automania/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8232#sigProIdbbd7e48c29
Oczywiście centralnym wydarzeniem odpustowym była uroczysta Msza św. o godz. 12.30 sprawowana przez ks. prałata Tadeusza Juchasa, kustosza Sanktuarium Matki Bożej w Ludźmierzu, który wygłosił kazanie, przyjęte przez wiernych oklaskami; koncelebrowało kilku kapłanów. Oprawa liturgiczna wspaniała: dk. Wojciech Nowak, ministranci, nadzwyczajni szafarze Eucharystii, lektorzy, 70 osobowy chór “Quo Vadis” pod dyrekcją Krzysztofa Jędrysika z panią Kingą Mitrowską oraz orkiestrą “Kamerata”, orkiestra dęta “Polonia Brass Band” i zespół góralski; poczty sztandarowe delegacji organizacji polonijnych i parafialnych, jak zawsze dodawali uroku Rycerze Kolumba. Sanktuarium ukazało się w całym pięknie, wypełnione, czy raczej przepełnione wiernymi! Każdy kościół jest najpiękniejszy wtedy, gdy jest „przepełniony”, nabrzmiały modlitwą, pieśnią, i Ludem Bożym przystępującym do Komunii św. – wszystko w najlepszym wydaniu! Pozostała jedyna wątpliwość, czy jesteśmy już w niebie czy jeszcze na ziemi!
A to była Polska właśnie, Polonia Bramptońska, i nie tylko, zebrana, skupiona przy Chrystusie i Matce Najświętszej! Mimo różnic, postaw wyczuwało się tutaj jedno serce i jedną duszę; to była wspólnota wiary, miłości i patriotyzmu. Mieliśmy jak na dłoni przekrój całej polonijnej społeczności, niezależnie od wieku, zawodów, sprawowanych funkcji religijnych, społecznych, kulturalnych, gospodarczych.
Liturgiczną kropeczkę nad „i” stanowiła barwna, radosna, procesja Eucharystyczna, z Chrystusem w Najświętszym Sakramencie. Swoją postawą, pieśnią, wierni wyrażali swoją wiarę i miłość do Chrystusa!
Na zakończenie O. Proboszcz serdeczne podziękował wszystkim, którzy przyczynili się do głębokiego i wspaniałego przeżycia uroczystości odpustowych. Radosną niespodzianką, było ogłoszenie przez Ks. Profesora Andrzeja Baczyńskiego dwóch wyróżnień O. Proboszcza Adama Filasa OMI przez ks. Stanisława kardynała Dziwisza, który w swoim liście pisze: „Pragnę zaproponować udział w pracach Międzynarodowej Akademii Bożego Miłosierdzia w charakterze członka zwyczajnego z siedzibą w Krakowie-Łagiewnikach. Ufając, że moja propozycja spotka się z pozytywnym przyjęciem”. Propozycja ta była poparta gorącymi oklaskami. Docenieniem Ojca Adama za załugi dla Archidiecezji Krakowskiej było wręczenie „Złotego Medalu Jana Pawła II”. Dla Matki Bożej Ludzimierskiej w Brampton ks. Stanisław kardynał Dziwisz przesłał Złotą Różę.
Ks. Prałat Tadeusz Juchas zaprosił wiernych do Ludzierza na uroczystości 50-lecia koronacji, Matki Bożej Ludźmierskiej, 15 sierpnia 2013. Zaproszenie zostało przyjęte wielkim aplauzem!
Uroczystość odpustowa zakończyła się wspaniałym festynem w “Parku Matki Bożej Ludzimierskiej” przy kościele parafilanym!
Całe wydarzenie zostało sfilmowane przez ekipę Redakcji Programów Katolickich TVP Kraków p. Katarzynę Katarzyńską, p. Joannę Adamik pod czujnym redaktorskim okiem ks. Dyrektora Andrzeja Baczyńskiego. Między innymi także z tego materiału powstanie film dokumentalny o millennijnym dziele Polonii kanadyjskiej, które jest już na ukończeniu w Brampton.
„I ja tam byłem…”, we wszystkim uczestniczyłem (oprócz festynu) i w wielkim skrócie usiłowałem opisać…
O. Józef Kowalik, OMI
Psycholog radzi: Kilka słów o prezentach dla dzieci cz. II
Napisane przez B. DrozdJestem mężatką i mamą 9-letniego chłopca. Przez 6 lat zajmowałam się domem i dzieckiem. Trzy lata temu znalazłam wymarzoną pracę. Mamy dzięki niej więcej pieniędzy i mogę wreszcie spełniać marzenia mojego syna. Zawsze robię mu prezenty z wielką radością. Na początku syn bardzo się z nich cieszył. Ostatnio jednak coś się w nim zmieniło. Zrobił się dziwny i zamknięty w sobie. To, co od nas dostaje, niszczy albo wyrzuca do śmieci lub ubikacji. Gdy pytam go, dlaczego tak się zachowuje, to tylko spuszcza wzrok i mówi tylko "przepraszam", a potem i tak robi to samo. Czasem myślę, że moje dziecko jest nienormalne (...) Agata
Pamiętajmy, że nasze dzieci nie potrafią bezpośrednio zakomunikować nam tego, że cierpią. Przekazują nam to jednak w sposób pośredni. Każdy rodzic musi więc nauczyć się odczytywania potrzeb i emocji swojego dziecka. I tak na przykład wyrzucanie i ignorowanie podarunków to klasyczny przykład zachowania (szczególnie łagodnego dotąd) dziecka, które rozpaczliwie potrzebuje uczucia rodziców.
Aby prezent był odebrany jako przejaw naszej miłości, dziecko musi być przekonane, że jest naprawdę kochane. Ono potrzebuje w pierwszej kolejności naszego czasu, dobrego słowa, dotyku, poczucia, że jest dla nas ważne, że się interesujemy jego sprawami. Jeżeli sprawimy, że dziecko będzie emocjonalnie zaspokojone, to także nasz prezent, który ma zakomunikować mu naszą miłość, zostanie przez nie w ten sposób odebrany.
Często kupujemy naszym pociechom zwykłe rzeczy, np. ubrania czy przedmioty niezbędne do szkoły. Nabywamy je, bo kochamy nasze dzieci, z troski o nie i staramy się zawsze wybierać to, co najlepsze. Dobrze jest, wręczając i takie prezenty, uczynić z tego wyjątkową chwilę. Wystarczy, że je ładnie zapakujemy i z radością wręczymy dziecku w obecności całej rodziny. Rozpakowując prezent, dziecko na pewno będzie bardzo podekscytowane, a wy nauczycie je, że bez względu na wartość materialną tego, co dostaje, każdy podarunek jest przejawem waszego uczucia. Uroczyste przyjmowanie prezentów uczy też dziecko, jak reagować, kiedy otrzyma upominek od innych. Powinno wiedzieć, że bez względu na jego materialną wartość, należy zawsze okazać ofiarodawcy wdzięczność.
Kupując podarunki dla naszych dzieci pamiętajmy o kilku sprawach:
1. Nie pozwólmy, żeby reklamy, które każdego dnia bombardują nas i nasze dzieci siłą o wiele większą, niż jesteśmy w stanie pojąć, narzucały nam rodzaj i ilość zabawek, które wybieramy.
2. Pamiętajmy, że stałe podnoszenie sobie poprzeczki i kupowanie coraz droższych upominków, to jak zastawianie na siebie sieci.
3. Nie wszystkie zabawki muszą być edukacyjne, ale każda z nich powinna odegrać pozytywną rolę w życiu dziecka. Powinny one służyć jego dobru, uczyć go otaczania się pięknem, wprowadzać w jego życie harmonię i spokój. Dlatego uważajmy na brzydkie, straszne rzeczy, np. te z rogami, pazurami, w ciemnych, przygnębiających kolorach, ociekające krwią itp. Mają one zawsze bardzo zły wpływ na psychikę dziecka.
4. Zanim kupimy dziecku nową rzecz, zadajmy sobie kilka pytań: Czy nas na nią stać? Jakiej jest jakości? Jak szybko zabawka dziecku się znudzi i czy będzie później do niej powracać? Jaki przekaz niesie? Czy jako rodzice zgadzacie się z tym przekazem? Czego dziecko nauczy się, bawiąc się taką zabawką? Czy będzie miała na nie pozytywny wpływ? Czy jest odpowiednia do jego wieku? Czy trafia w zainteresowania i rozwija jego wyobraźnię?
5. Jeśli to tylko możliwe, wybierajmy takie prezenty, które podobają się naszym dzieciom. Nie chodzi tu o zaspokajanie jego chwilowych kaprysów czy zachcianek, ale realizację jego prawdziwych preferencji i marzeń.
6. Czasem kupujemy zabawki nie dzieciom, ale "dla siebie" – ponieważ w dzieciństwie o tym marzyliśmy i nie mogliśmy tego mieć. Warto sobie to uświadomić i nie być zawiedzionym, gdy dziecko nie ucieszy się z naszego prezentu.
7. Nie każdy prezent musi być kupiony w sklepie. Piękna roślinka, wyjątkowy minerał, kolorowa muszla też mogą być wspaniałymi podarkami, szczególnie dla mniejszych dzieci. Wystarczy, że je ładnie zapakujemy i wręczymy w uroczysty sposób.
Trzeba też pamiętać, że nigdy, nawet w największych nerwach, nie wolno niszczyć zabawki, którą wcześniej ofiarowaliśmy dziecku, i mówić: "żałuję, że ci to dałem/łam". To nie jest kara, jest to wielka krzywda wyrządzana dziecku, które po takim zachowaniu czuje się kompletnie zdruzgotane.
Jeśli chcemy, aby nasze dzieci kiedyś, w przyszłości nie zapominały o nas w dniu naszych urodzin, już dziś powinniśmy nauczyć je obdarowywać innych. Jest to bardzo proste. Wystarczy, że maluch narysuje laurkę, zrobi bukiecik kwiatuszków dla mamy lub babci i sam go wręczy, czy kupi za swoje oszczędności symboliczny prezent dla brata lub siostry z okazji ich urodzin. A gdy będziemy wspólnie z nim wybierać prezent urodzinowy dla kolegi, zróbmy z tego miłe wydarzenie i pokażmy, jak to fajnie wybierać coś, z czego obdarowana osoba na pewno będzie się cieszyć. I nie musimy wtedy kupować naszemu dziecku niczego "na pocieszenie". Nauczymy go w ten sposób szacunku dla innych i tego, że można wyjść poza obszar własnych zachcianek.
"Trzej Przyjaciele z boiska…", tymi słowami popularnej piosenki mógłbym zacząć, jak powstała firma Caravan Logistics.
15 lat temu trzech przyjaciół postanowiło spróbować sił w jakże trudnym i wymagającym biznesie transportowym, ci, którzy "liznęli" transportu, wiedzą, jak ciężko zacząć a jeszcze ciężej się utrzymać, a to już 15 lat stuknęło "Karawanowi"; zaczynali od kilku ciężarówek i kilkunastu naczep, teraz mają kilkaset traków i kilka razy tyle trailerów. WOW! Nieźle jak na te 15 lat.
Sam pracuję w tej firmie już 10 lat, a są tacy, co pamiętają jej początki, bo tam gdzie płacą nieźle, traktują jak w rodzinie, to człek zadowolony, to czego jeszcze więcej chcieć?
http://www.goniec24.com/goniec-automania/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8232#sigProId181c518266
Ale kierowcy w firmie Caravan to nie tylko spece od prowadzenia 18-kołowych ciężarówek, potrafią też obsługiwać dwa. Któregoś dnia przyjechałem do pracy motocyklem, ktoś zapytał – to ty jeździsz motorem. Innym razem inny kierowca też pokazał swój motocyklowy sprzęt, pod biurem zobaczyłem któregoś dnia jeszcze inny motocykl, i tak po nitce do kłębka okazało się, że w Caravanie jeździ całkiem spora grupka motocyklistów,c o prawda ciężko się zebrać w jednym dniu i wspólnie motorami pojeździć, bo praca w transporcie polega na tym, że jeden do Kalifornii jedzie, drugi w stronę Halifaxu zmierza, a trzeci właśnie do Vancouveru dojeżdża, ale dzięki kilku pozytywnie zakręconym motocyklowo ludziom pracującym w Caravan Logistics udało się nam zebrać i zorganizować pierwszy motorcycle ride for charity.
Byłem już na kilku charity ride, zbieraliśmy pieniądze na szpitale, dla dzieci chorych na raka, i wiele innych, my w Caravanie postanowiliśmy zebrać pieniądze dla Phoenix Place w Hamilton, jest to instytucja, która pomaga kobietom.
I tak z "błogosławieństwem" trzech przyjaciół z boiska, czyli właścicieli Caravan Logistics, kilkanaście motocykli wyjechało rankiem w niedzielę, 26 sierpnia, spod siedziby firmy w Oakville, prowadził Mike, nasz menago od safety, przynajmniej w tym dniu nikt nie musiał zakładać pomarańczowych kamizelek, nie narażając się na jego bazyliszkowe spojrzenia. Trasa prowadziła jak na pierwszy raz niedaleko, pojechaliśmy ulicami Oakville i Burlington wzdłuż jeziora na zachód, potem odbiliśmy na północ w stronę Waterdown i Niagara Escarpment, są tam piękne farmy, kręte drogi, a że pogodę też mieliśmy zamówioną – było bardzo ciepło – więc do szczęścia brakowało nam po parogodzinnej jeździe tylko wytchnienia dla naszych czterech liter i kawy w Timie Hortonsie. Po półgodzinnym postoju w Milton obraliśmy kierunek na bazę Caravana w Oakville, gdzie już czekało na nas BBQ.
I ja tam byłem, zimną colę piłem i gorącym hamburgerem zakąsiłem, a co zobaczyłem, to opisałem, i już zapraszam w imieniu firmy Caravan Logistics za rok na kolejny Motorcycle Ride for Charity.
Darecki
SUV i diesel - najlepsza kombinacja
Napisane przez Sobiesław Kwaśnicki
Pisałem w ubiegłym tygodniu o kieszonkowej wyścigówce, dzisiaj będzie z innej beczki, bo volkswagen touareg TDI to taki kieszonkowy czołg.
Lubię diesle, tym bardziej że te dzisiejsze niemieckie są superoszczędne i superczyste. – Bogiem a prawdą, stanowią całkiem rozsądną alternatywę dla hybrydowych aut, które – jeśli się wszystko podliczy do kupy, szkodzą środowisku o wiele bardziej niż zwykłe.
Co ciekawe, uwzględniwszy samochodowe obyczaje na kontynencie amerykańskim – gdzie królują SUV-y, aż dziw bierze, że touareg TDI to jeden z wyjątków napędzanych silnikiem Diesla. Wbrew rozpowszechnionej w Kanadzie opinii, dzisiejsze diesle ani nie są hałaśliwe, ani też nie śmierdzą – wprost przeciwnie. A na jednym baku oleju napędowego taki touareg TDI przejedzie – 1050 km. Co to znaczy że auto przejeżdża 1050 km na jednym baku? – No to, że jadąc do Montrealu z Toronto, objedziemy tam i z powrotem bez dotankowywania.
Dlaczego więc nie jeździmy dieslami? Wietrzę w tym spisek koncernów, ale by pozostać przy zdrowych zmysłach, pozwolę sobie pominąć temat.
SUV-y generalnie nie są tanie – zwłaszcza te niemieckie, więc cena wyjściowa VW touarega 53.975 dol. nie zaskakuje. W najbardziej doposażonej wersji wzrasta do 63.800. Za tę ostatnią otrzymujemy zwykłe luksusy plus takie fanaberie, jak podgrzewane dysze spryskiwacza do szyb czy wycieraczki wyczuwające ilość padającego deszczu.
Oczywiście obowiązkowo system nawigacyjny, podwójna strefa kontroli powietrza w kabinie, fotele z elektryczną regulacją w 14 kierunkach.
Silnik sześciocylindrowy z bezpośrednim wtryskiem pracuje bardzo cicho, a w połączeniu z 8-biegową przekładnią daje wrażenie "elektrycznej" mocy. Turbodoładowana szóstka wytwarza "tylko" 225 KM mocy, co może na tak duże auto nie wydawać się wiele, ale – jak to w dieslach, moc jest w momencie zamachowym – 406 funtów na stopę. Pozwala to spokojnie niejedno wziąć na hol (do 3500 kg). Przyspieszenie jest doskonałe również przy niższych obrotach – 1750 rpm.
Volkswagen szacuje spalanie touarega w jeździe miejskiej na 11,2 l na 100, a na drodze 6,8 l/100km.
Touarega prowadzi się bardzo dobrze, układ kierowniczy szybko reaguje, nie czuć w końcu całkiem niebagatelnej wagi tego SUV-a.
Jedno, czego brakuje, to niskobiegowa przekładnia pozwalająca jeździć po prawdziwie nieubitych szlakach – czytaj błotach i wertepach. Touarega szkoda na takie błocka, przeznaczony jest jednak na wyasfaltowane nawierzchnie. Co w przypadku tak luksusowego auta jest zupełnie normalne.
Wracając do tematu diesli. Jest to smutne, że w naszym kraju dominują benzyniaki, już nawet gaz byłby lepszy – w końcu mamy go tutaj pod dostatkiem, a pod względem trucia, jest o niebo lepszy.
Często zastanawiając się nad kupnem luksusowego krążownika szos, omijamy bokiem markę Volkswagena – popełniamy w ten sposób błąd, touareg TDI – śmiem twierdzić – da nam wiele więcej satysfakcji niż podobne bmw czy lexus, jednocześnie pozwoli oszczędzić przyrodzie nieco emisji trucizn, a nam trochę dutków w portfelu. Choć jak twierdził pewien mississaudzki diler, jeśli ktoś, kupując SUV-a, pyta, ile pali, to znaczy, że nie stać go na auto...
Ja tam jednak wolę tych bogatych, ale oszczędnych.
O czym zapewnia
Wasz Sobiesław