"Szerszy zakres zadań"
Dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach... I dlatego ich świat przeminął.
Taka jest smutna prawda. Dlatego dzisiaj zacznę od pieniędzy. Oto bowiem od czasu do czasu odbieram telefony, dlaczego zamieszczamy reklamę tych, a nie tamtych, albo dlaczego reklamujemy X, skoro on razem z Y źle mówił o drogich nam sprawach.
Odpowiedź jest prosta. Polega to wszystko na tym, że wiele osób sądzi, iż niektóre rzeczy biorą się z powietrza lub jak manna z nieba od Pana Boga i – po prostu - powinny być. Tymczasem – też nad tym ubolewam – Fenicjanie wynaleźli kiedyś pieniądze, a Żydzi do perfekcji doprowadzili obrót nimi i niestety za większość rzeczy trzeba płacić.
Przykre jest natomiast to, że ludzie, którzy nas popierają "ustnie" i zgadzają się "po linii i na bazie" z tym, co publikujemy – jakoś nie widzą związku własnych poglądów z tym, na co wydają pieniądze. Niestety, we współczesnym świecie jest to związek zasadniczy.
Zanim więc, Drogi Czytelniku, zadzwonisz do nas ze świętym oburzeniem za drukowanie tej czy tamtej reklamy – zadaj sobie pytanie – w jaki sposób ostatnio nas wsparłeś. Bo znam takich, którym szkoda $1.50, "skoro mogą przeczytać od kolegi"...
To jedna sprawa, druga bezpośrednio z nią związana, to że warszawskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, w którego gestii są teraz wielomilionowe środki na pomoc dla Polonii, będzie na naszym podwórku dofinansowywać "media".
Ujął to w prostych słowa wiceminister spraw zagranicznych p. Cisek. Cytuję za Der "Dziennikiem": "Chcemy zmian w mediach polonijnych. Jedną z nich ma być konsolidacja tytułów tak, by te małe zostały wchłonięte przez większe. (...) Zamiar zmian w mediach polonijnych jest konsekwencją analizy medioznawczej na ich temat zleconej przez MSZ. (...) W zamian za dofinansowanie MSZ będzie jednak domagać się realizacji przez wspierane media celów wyznaczonych w resorcie. Chcielibyśmy wspierać te podmioty, które rokują realizację określonych celów polskiej polityki zagranicznej i (…) doprowadzić do sytuacji, w której media – jeśli otrzymują na swoją działalność pieniądze – będą realizować nieco szerszy zakres zadań" – dodał Cisek.
Jak więc widzisz, Drogi Czytelniku, jeśli sam sobie nie zapłacisz, będziesz jadł z ręki tym, którzy płacą, wymagając jedynie "realizacji nieco szerszego zakresu zadań". Wybór należy do Ciebie...
Tyle o pieniądzach.
Z "Gońcowej" strony liczymy (liczyć każdy może) na to, że wysokość przekazywanych przez resort spraw zagraniczny środków, jak również lista adresatów będą jawne. Miło byłoby też by poszczególne "podmioty" w ramach tzw. transparentności informowały ile środków i na realizację jakich zadań dostają od MSZ.
No ale zdaje się za dużo wymagam... Dzisiaj zwykłych Czytelników nikt już poważnie nie traktuje.
•••
Podczas spotkania z Grzegorzem Braunem (jak zwykle palce lizać, kolejne 9 listopada) – padło ciekawe pytanie, jak to się dzieje, że polskie elity, czyli – było nie było kiedyś normalni ludzie, z którymi chodziliśmy do podstawówki – dzisiaj gotowe są za byle grosz utopić Ojczyznę; działać przeciwko najbardziej podstawowym interesom Polaków.
Odpowiedź jest w zjawisku internacjonalizacji elit.
Tak jak ojczyzną elit bolszewickich była komunistyczna partia ZSRS, tak dzisiaj ojczyzną elit demoliberalnych jest ta czy inna loża lub luźno zorganizowana koteria. Widać to zwłaszcza na przykładzie państw biednych i aspirujących jak Polska, gdzie co bardziej rozgarnięci synowie i córy są w mig rozpoznawani, a następnie wsysani przez ponadnarodowy "klub".
Łatwo to zrobić właśnie w krajach "neokolonialnych", w których "tutejsi", nawet ci bardziej wykształceni, mają pełną gamę kompleksów i zahamowań, na dodatek – jak to ma miejsce w Polsce – wyrastają często z pokolenie migracji wieś-miasto, niepewnego własnego wychowania i wartości.
Dla takiego Janka czy Zenka fakt wpuszczenia do przedpokoju imperatora stanowi tak duże kopnięcie zaszczytem, że plotą w zmieszaniu trzy po trzy.
A tak na poważniej, to zjawisko rozrywania się tkanki i elityzacji społeczeństwa, gdzie ci na górze manipulują tymi na dole, coraz bardziej nimi gardząc, zaostrza się również w USA (polecam "Coming Apart. The State of White America" Charlesa Murraya).
Chodzi o to, że o ile jeszcze kilkadziesiąt lat temu biedni i bogaci, wpływowi i bezsilni mieszkali w tych samych okolicach, posyłali dzieci do tych samych szkół i od czasu do czasu spotykali się w jednym kościele; dzisiaj zaś mieszkają w bąblach, odizolowani tak skutecznie, że o problemach maluczkich wiedzą z CNN. Co innego jedzą, oglądają, co innego kupują i inaczej świętują – są ludźmi z innej planety.
W Polsce tę sytuację ilustruje zlikwidowanie elit ziemiańskich. Dawniej dwór – jakikolwiek by był – jednak czuł się odpowiedzialny za wieś, która na niego pracowała. Dziedzic znał swoich chłopów, wiedział, co u kogo i kto kogo; interesował się, był blisko, często siedział w tym samym kościele i kładł kości na tym samym cmentarzu.
To tworzyło w naturalny sposób poczucie wspólnoty. To sprawiało, że w człowieku, który był przedmiotem naszej władzy, widzieliśmy właśnie konkretnego chłopa, konkretną osobę, a nie barachło – jak dzisiaj.
Andrzej Kumor
Mississauga
Brak racjonalnego myślenia
Po co ludzie się pobierają? Bo się kochają i przyrzekają sobie wzajemną pomoc, szczególnie w okresach trudnych dla obojga lub dla jednego z nich. Tak jest na ogół, ale nie zawsze.
Oboje pochodzili z Wielkopolski, z jednego miasta. Ale nie znali się tam. Poznali się dopiero w Kanadzie. Ona przyjechała tutaj w wieku kilkunastu lat wraz z rodzicami, w ostatnim momencie ułatwionej ścieżki imigracyjnej dla Polaków.
Wraz ze zmianami ustrojowymi w Polsce kryteria w stosunku do Polaków są takie same jak w stosunku do innych, pochodzących z innych krajów świata. Kryteria te są ewidentnie dyskryminujące Polaków. Bo nie są oni bogaczami, aby "kupić" sobie prawo stałego pobytu w Kanadzie, inwestując tutaj kilkaset tysięcy dolarów. W większości nie mówią po angielsku, bo uczono ich przymusowo rosyjskiego i dodatkowo raczej niemieckiego niż angielskiego, który był traktowany jako język wrogów ideowych, w okresie realnego socjalizmu w Polsce.
Bogdan ukończył w Polsce informatykę i uzyskał stosunkowo dobrą pracę państwową. Dostał jednak zaproszenie od brata swojego dziadka, osiadłego w Kanadzie od wielu lat, do odwiedzenia go. Spakował się więc i przyleciał do Toronto. Stąd został zabrany do London, gdzie mieszkał jego stryjeczny dziadek. Bogdan zamieszkał u niego i dość szybko dostał pracę w firmie remontowo-budowlanej.
Po roku harówki zaczął nawiązywać kontakty poprzez Internet. Była to dla niego forma rekreacji i zalążkowego wykorzystywania wiedzy, którą posiadał, a której nie mógł użyć w nowo wykonywanej w Kanadzie pracy. Po jakimś czasie zaczął często "plotkować" z młodą Polką zamieszkałą na stałe w Kitchener. Okazało się, że mają dużo wspólnych tematów, bo ona bardzo tęskniła za miastem, z którego on pochodził i skąd dość niedawno przyleciał. Po miesiącu spotkali się. Potem było jeszcze kilka spotkań. Zakochali się w sobie. Bogdan dowiedział się, że Kasia ma jednorocznego synka ze związku z Kanadyjczykiem, związek ten rozpadł się przed pół rokiem. Bogdan zauroczony dość ładną kobietą, młodszą od niego o kilka lat, oświadczył się jej i oświadczyny te zostały przyjęte. Został przedstawiony rodzicom Kasi, która była ich jedynaczką i oczkiem w głowie. Ubolewali nad tak fatalnym startem życiowym ich "perełki". Po pewnych wahaniach zaakceptowali oni Bogdana jako męża ich córki.
Odbył się ślub i państwo młodzi zamieszkali w wynajętym i opłacanym przez Bogdana mieszkaniu w Kitchener. Kasia pracowała na pół etatu, a w czasie jej pracy opiekę nad synkiem sprawowała jej matka. Bogdan znalazł drugą pracę. Pracował na noc i na ranną zmianę. Wieczorami spał 4 – 5 godzin, a głównie odsypiał zaległości w weekendy.
Zwracał się kilkakrotnie do żony o pójście do urzędu imigracyjnego, celem wypełnienia dokumentów sponsorowania go. Miał świadomość, że przebywając nielegalnie w Kanadzie, naraża się na aresztowanie i wydalenie. Każda taka rozmowa kończyła się awanturą. Kasia bowiem twierdziła, że celem ożenienia się Bogdana z nią była możliwość uzyskania przez niego stałego pobytu w Kanadzie. Nawet kiedy zaszła w ciążę, nie zmieniła zdania. Na miesiąc przed rozwiązaniem wyprowadziła się do swoich rodziców.
Kiedy urodziła synka, Bogdan przyniósł jej kwiaty i 3500 dolarów na wyprawkę i koszty utrzymania dziecka. Pieniądze zostały przyjęte, ale on został nieomal wypchnięty przez żonę za drzwi. Mieszkał sam. Pracował i ciągle liczył, że żona się opamięta i wróci do ich wspólnego mieszkania, które umeblowali razem, ale wyłożył na to pieniądze Bogdan, bo zarobki Kasie były dość marne. Nie doczekał się.
Po miesiącu po urodzeniu się synka spotkał przypadkowo żonę na spacerze z dzieckiem. Podszedł do niej i spytał, jak synek ma na imię. Nie odpowiedziała mu. Wtedy próbował zajrzeć do wózka, aby zobaczyć synka. Został przez Kasię odepchnięty i zaczęła krzyczeć, że ją napastuje. Zwróciło to uwagę przechodniów. Bogdan poczuł się nieswojo. Wiedział, co mu może grozić, jeśli znajdzie się w pobliżu policjant. Powiedział tylko żonie, że idzie do urzędu miasta (który był w pobliżu), aby uzyskać wyciąg z aktu urodzenia dziecka, i będzie walczył o uzyskanie prawa widywania go.
Nie oglądając się za siebie, szybko oddalił się z miejsca scysji z żoną. W urzędzie miasta udał się do właściwego pokoju. Kiedy oczekiwał na swoją kolejkę, został poproszony o wyjście przez dwóch policjantów. Kiedy wyszedł z nimi na zewnątrz, to spotkał tam Kasię, która w gwałtowny sposób tłumaczyła policjantom, że ten jej mąż, z którym jest w separacji, ją napastuje w miejscach publicznych, śledzi ją i grozi. Powiedziała też im, że jest on w Kanadzie nielegalnie i że powinien być jak najszybciej wydalony. Policjanci po dokonaniu czynności sprawdzających odwieźli Bogdana do miejscowego więzienia, skąd na drugi dzień został przewieziony do torontońskiego aresztu imigracyjnego.
Bogdan zaczął analizować swoją sytuację. Zorientował się, że walka o pozostanie w Kanadzie, przy tak negatywnym stosunku do niego jego żony, nie ma sensu. Dowiedział się wcześniej od ojca pierwszego dziecka Kasi, że to ona zerwała z nim związek. Też miał on trudności z uzyskaniem od niej jakiejkolwiek informacji o dziecku. Nie dbała ona nawet o alimenty. Tej rozpieszczonej i egocentrycznej jedynaczce pomagali nadal jej rodzice.
W czasie jednej z rozmów z żoną, przed wybuchem konfliktu, ujawniła chęć wyjazdu z Bogdanem do Polski, celem stałego tam zamieszkania. Bogdan tłumaczył jej, że warunki ich życia w Polsce byłyby dużo trudniejsze. Bogdan miałby trudności z odzyskaniem poprzedniej pracy, a w Kanadzie wprawdzie nie pracował w swoim zawodzie, ale zarobki z dwóch prac dawały jego rodzinie możliwości życia na co najmniej średnim poziomie. Zamierzał kupić samochód. Ale wszystko to zostało pogrzebane przez Kasię. Jego żal do niej był tym większy, że kiedy już się pobrali, zmarł jego ojciec. Bogdan nie mógł polecieć na jego pogrzeb, bo nie miałby już tu powrotu. Uważał, że ważniejsze jest w tym momencie utrwalanie swojego związku małżeńskiego i zapewnienie rodzinie bytu. To głębokie z jego strony wyrzeczenie nie zostało w ogóle docenione przez żonę, która była zapatrzona tylko w swoje egoistyczne problemy.
Bogdan z aresztu szybko nawiązał kontakt ze stryjem-dziadkiem i jego synem, czyli swoim wujkiem. Ten ostatni z kolei nawiązał kontakt z oficerem imigracyjnym, który po analizie sytuacji Bogdana, zgodził się na wypuszczenie go z aresztu za kaucją w kwocie trzech tysięcy dolarów.
Równolegle Bogdan nawiązał kontakt z kolegą z czasów zamieszkiwania w London, ten był agentem w biurze podróży, który znalazł Bogdanowi możliwość przelotu do Polski za kwotę 230 dolarów. Skąd ta śmiesznie niska kwota? "Last minute", czyli wykup okazyjny wolnego miejsca w samolocie odlatującym do Europy za kilka dni. Bogdan polecił koledze, aby kupił mu ten bilet. To też stanowiło argument w rozmowie z oficerem imigracyjnym.
Na drugi dzień do aresztu imigracyjnego przybył wuj Bogdana, który wpłacił żądaną kaucję. Już po godzinie Bogdan był wolny. Miał kilka dni na "zlikwidowanie" swoich spraw. Musiał wymówić wynajem mieszkania, sprzedać czy rozdać meble i ruchomości, spakować się i być gotowym do odlotu.
Ten świetny kandydat na nowego imigranta w Kanadzie został pozbawiony szansy normalnego rozwoju w Kanadzie przez nieracjonalne postępowanie żony i matki ich wspólnego dziecka. Należało przypuszczać, że Bogdan, po zalegalizowaniu swojego pobytu w Kanadzie, szybko uzyskałby pracę zbliżoną do swoich umiejętności nabytych w Polsce. A może Kasia w końcu się opamięta? Może konieczność samotnego (nawet jeśli przy pomocy rodziców) wychowywania i utrzymania dwójki małych dzieci zmieni jej stosunek do człowieka, który był gotów nieść pomoc. A nade wszystko, jak twierdził Bogdan, oni się autentycznie kochali. Może to uczucie przezwycięży jakieś pokręcone ambicje Kasi, wykorzystującej swoją obecną przewagę nad Bogdanem, wobec posiadania przez nią obywatelstwa kanadyjskiego.
Aleksander Łoś
Toronto
Lustereczko, lepiej milcz
Halina Kaczmarczyk: – Od jak dawna wiesz, że jesteś piękna?
Marta Stępień: – Od zawsze.
– Wszyscy mówią?
– Tak.
– Kiedy zadecydowałaś pokazać się światu?
– Jak miałam niecałe 14 lat. Koleżanki mojej mamy kazały coś zrobić z tą moją twarzą. Żeby się odczepiły, wysłałam kilka e-maili z fotkami i po kilku dniach dostałam ofertę spotkania, ale właśnie wylatywałam do Polski na wakacje. W dwa dni po moim powrocie agentka pukała do drzwi. Mama podpisała kontrakt, jakbym nie umiała pisać (śmiech), i zostałam wysłana na sesję zdjęciową do Toronto. Nie miałam portfolio, w e-mailach posłałam zdjęcia, które sama sobie zrobiłam na kanapie.
– Po pierwszej sesji natychmiast zostałaś zaangażowana do magazynu Lush. Jak poszło?
– W końcu dobrze, ale na początku byłam drewniana.
Mama: – Jak Pinokio.
– Fotografowi opadły ręce. Zeszłam z planu i dla relaksu, żeby nie płakać, zaczęłam się wyginać po swojemu. A on wtedy prawie krzyknął: właśnie o to chodzi!
– Ile miałaś lat w czasie tej sesji?
– Czternaście.
– Co potem?
– Castingi, jak miałam czas.
– To brzmi, jakby agencja bardziej starała się o ciebie, niż ty o nią.
– ...
– Żadnych sugestii z ich strony?
– Chcieli, abym zaczęła modeling na pełny etat, a szkołę kończyła internetowo. W końcu czytać i pisać już umiem...
– Szefowa widziała cię w Victoria Secret.
– Mam warunki, szczególnie biust, niepotrzebny na innych wybiegach, a tutaj raczej pomocny (uśmiech). Victoria Secret również wybacza niepełne 180 cm wzrostu – jak w przypadku Heidi Klum. Potrzebna jest jednak wiza pracownicza, a to kosztowna zabawa.
– Wakacje i propozycja Paryża, chyba dreszcz na samą myśl o byciu wziętą modelką w stolicy światowej mody?
– Na początku tak, potem powszednieje, szczególnie jak po całym dniu zdjęć trzeba wyjść na szóste piętro w szpilkach. A mieszkałam wtedy z jeszcze jedną dziewczyną w północno-wschodniej części Paryża. Mieszkanie było niezłe, dwa pokoje, dobrze wyposażona kuchnia. Ale nie wychodziłyśmy pojedynczo, bo zaczepiali nas mężczyźni, szczególnie Arabowie. Zaalarmowałyśmy agencję. Właścicielka zabrała nas do swojej willi na Trocadero. Wtedy znów uwierzyłam w bajki.
Mama: – Marta opowiedz, jak pozowałaś w sejfie.
– To było dla arabskiego jubilera w jego skarbcu, do którego wchodziło się przez śluzę grubości ponad pół metra jak na filmie o skoku na bank. W środku naokoło stały sejfy, a przy każdym ochroniarz w pełnym uzbrojeniu. Wszyscy w czerni od stóp do głów, z zasłoniętymi twarzami, w kamizelkach kuloodpornych, z automatami gotowymi do strzału. Proszę mnie nie pytać o rodzaj broni, bo się na tym nie znam. Cofnęłam się na ich widok, ale stylista powiedział, żebym się nie bała, bo jesteśmy w lepszych rękach niż prezydent Stanów Zjednoczonych. (śmiech)
– Powrót do domu, parę dni w szkole i ponowny wyjazd do Paryża.
– Opuściłam wtedy trzy tygodnie, ale zostało uzgodnione, że dostanę pomoc nauczycielską w nadrabianiu zaległości. Po powrocie zaszczuto mnie tak, że zrezygnowałam z tej szkoły.
– Marta, twoje koleżanki po fachu?
– Różnie. Są takie, które stawiają na zawód modelki i nie robią niczego innego. Śpieszą się, można nią być nie dłużej niż do dwudziestego szóstego – siódmego roku życia. Są takie, które między zdjęciami, przygotowują się do egzaminów. Pewnie niedługo do nich dołączę.
– To wszystko to przygody natury poznawczej, zaskakujące obyczaje innych krajów, ale wieść niesie, że modelki w sposób nieuzasadniony zarabiają krocie.
– Nie wiem, czy w nieuzasadniony. To kilometry na wybiegu, na wysokich obcasach, często w za dużych albo za małych butach. Nie ma czasu na grymasy. Przebranie zestawu razem z biżuterią trwa jakieś trzydzieści sekund. Kilkaset modelek na całym świecie zarabia świetnie, reszta różnie, tyle że ma możliwość objechania świata, co na takim poziomie mogłoby się w innych warunkach nie udać. Ja należę do jeszcze innej kategorii – wychodzę na zero.
– Jak to na zero?
– Zaciągam dług w agencji, a następnie go spłacam.
– Ale to oni ciebie zapraszali na sesje.
– Za pierwszym razem agencja uznała, że może we mnie zainwestować. Zapłaciła za studio, fotografa, prąd, czas, podatki, mój bilet na pociąg do Toronto, hotel i szklankę wody, którą mi w trakcie podano. W zamian z najbliższej mojej sesji dla magazynu Lush odjęto koszty.
Mama: – Zostało kilkaset dolarów, które zatrzymano na wypadek, gdyby Marta okazała się mniej rentowna w przyszłości.
– Rentowność Marty jednak nie spada, bo zaproponowano jej Paryż. Wylądować na paryskim wybiegu to szczyt szczęścia.
– I tak, i nie, poza tym nie występuję na wybiegach, jestem fotomodelką. Zresztą aby pracować na wybiegu w Kanadzie, trzeba mieć skończone osiemnaście lat, we Francji i Stanach nie. Mnie wysłała do Paryża moja macierzysta agencja, za co policzyła sobie 10 proc. wszelkich moich zarobków. Agencji, która mnie przyjęła w Paryżu, należało się 20 proc. Potrącono również 30 proc. na podatek jako od osoby spoza Unii Europejskiej. Teraz już wiem, do Europy należy zabrać ze sobą paszport polski. Dalej odliczono koszt mieszkania. Również należało oddać za przelot samolotem ponad 2500 dol. i nie była to klasa biznesowa. Musiałam spłacić komórkę, która służyła jedynie do przesyłania sms-ów, kiedy i gdzie mam się stawić na zdjęcia.
– Zatem stąd ta duma w głosie: wyszłam na zero.
– Tak, inne dziewczyny wyjeżdżały z Paryża z długami.
– Wróćmy do Victoria Secret. To nęcąca oferta.
Mama: – Nęcąca, ale wolałabym, aby Marta skończyła studia, bo tego jej nikt nie zabierze.
– Nie podlegasz aby stereotypom? Czy Marta nie powinna skorzystać z bogactwa, które Bóg jej sprezentował? Nie potrzebuje zaciągać pożyczek, wystarczy, aby więcej pracowała. Tak?
Mama: – Tak, ale istnieje ryzyko, że nie zarobi tyle, aby wystartować, kiedy już nie będzie modelką.
– Studia też nie dają obecnie żadnych gwarancji. Nawet tak mało obstawione jak elektryka, a ja Martę porównałam z innymi modelkami – choćby z tymi które ostatnio pozowały do Lush – Marta jest poza konkurencją.
Mama: – Myślę, że jak przerwie naukę, to do niej nie wróci. To moje przekonanie przywiezione z Polski.
– Marta, czy nie lepiej, abyś nie zadłużała się na co najmniej 100 tys. dolarów? W sytuacji, gdy prawie 50 proc. absolwentów nie pracuje, już nawet nie w swoim zawodzie, ale w ogóle nie pracuje?
– Chciałabym skończyć studia.
– A modeling?
– W czasie wakacji. Zobaczę, chyba jeszcze nie zadecydowałam.
– Jakie plany, oprócz ochoty, aby tracić urodę nad podręcznikami elektryczności?
– Prawdopodobnie Japonia.
– Życzę zatem powodzenia i dziękuję za rozmowę.
Halina Kaczmarczyk
Detroit
Wszechstronny rzemieślnik
W niektórych krajach, a szczególnie w Niemczech, istnieje stereotyp Polaka: lenia, złodzieja, niedorajdy. Podobno wizja napływu polskich hydraulików spowodowała, że Francuzi odrzucili przygotowaną głównie przez ich własnych intelektualistów i polityków konstytucję Unii Europejskiej. Ten "hydraulik" to tylko symbol, bo chodziło o wszelkiej maści polskich rzemieślników, którzy mieliby wyprzeć francuskich leni. A nadto tych kilkuset polskich hydraulików, elektryków, stolarzy, murarzy itd. potrafi wykonywać prace z zakresu kilku specjalności. Tak więc, kiedy wzywano hydraulika, to już nie trzeba było wzywać elektryka, stolarza czy murarza, bo wszystkie te naprawy potrafił wykonać jeden Polak. To się wprost nie mieści w głowie Francuzom, czy obecnie również Niemcom.
Michał był w Polsce ekonomistą. Pracował przez wiele lat w jednej firmie w swoim mieście rodzinnym. Ale przecież był jedynym mężczyzną w domu, a więc do niego należało wykonywanie drobnych napraw. Nadto wybudował sam domek na działce, co udoskonaliło jego umiejętności hydrauliczne, elektryczne, stolarskie, murarskie, dekarskie, ogrodnicze itd. To wszystko miało procentować później, kiedy przyleciał do Kanady.
Kiedy otrzymał zaproszenie od wuja (brata ojca) do odwiedzenia go w Toronto, niezbyt długo się zastanawiał. Po pierwsze, właśnie stracił pracę w firmie, która się skapitalizowała, a później splajtowała. Nadto stosunki z żoną nie układały mu się najlepiej. Już wylatując do Kanady, myślał o dłuższym zatrzymaniu się w tym kraju.
Już na drugi dzień po przylocie do Kanady Michał zaczął pracę u polskiego rzemieślnika, będąc polecony przez wuja. I na tym skończyła się pomoc tego krewnego. Bowiem, kiedy po tygodniu Michał przyniósł pierwszy czek i położył go na stole, wuj zażądał od niego, aby wpłacał zarobione pieniądze na jego konto, gdyż jakoby Michał, nie mając takiego konta, nie mógł realizować czeków. Michał już przez ten pierwszy tydzień zamieszkiwania u wuja wyczuł skąpstwo tego bliskiego krewnego.
Nie dał czeku wujowi, lecz na drugi dzień zrealizował mu go jego kolega z pracy. Tenże kolega też zaproponował Michałowi wspólne zamieszkanie w wynajmowanym przez niego pokoju w suterenie. Michał zgodził się i wyprowadził od wuja, któremu zostawił pewną kwotę za tydzień pobytu u niego. Później spotkał się z wujem jeszcze tylko kilka razy. Na trzynastoletni pobyt w Kanadzie nie były to zbyt częste kontakty.
Michał przyleciał do Kanady kiedy już zniesiona została specjalna szybka ścieżka akceptacji wniosków Polaków o przyznanie im prawa stałego pobytu w Kanadzie. Dokonujące się w Polsce zmiany polityczne spowodowały, że Polacy musieli przedstawiać dowody dające podstawy do przyznania im statusu uciekiniera.
Tuż przed wygaśnięciem ważności półrocznej wizy turystycznej Michał udał się do agenta imigracyjnego (polskiego pochodzenia), który za kilkusetdolarową opłatą wypełnił mu wniosek o nadanie statusu stałego rezydenta Kanady. Później jeszcze dwukrotnie Michał kontaktował się z tym agentem, bo trzeba było coś tam jeszcze uzupełnić, za każdym razem ponosząc dodatkowe opłaty za poradę i czynności tegoż agenta.
Cała procedura trwała cztery lata, do momentu wydania decyzji odmownej. W tym czasie Michał miał zezwolenie na pracę. Pracował więc legalnie po kolei w różnych firmach, w tym czasami w dwóch czy trzech jednocześnie. Bywały krótsze i dłuższe okresy, że pracował siedem dni w tygodniu. Ale były też okresy, że nie miał pracy, szczególnie zimą. Wtedy musiał żyć z wcześniejszych zapasów. Nadto Michał wysyłał żonie pieniądze na utrzymanie ich jedynej córki, która ciągle się uczyła. Tak więc Michał, nie żyjąc w biedzie, jednocześnie nie mógł wyraźnie poprawić swojego bytu.
Pewna odmiana nastąpiła, kiedy uzyskał stałą pracę w torontońskim oddziale IKEA. Jego kanadyjskie doświadczenie, wzmacniające te umiejętności rzemieślnicze, które miał przed przylotem tutaj, zostały docenione przez jego zwierzchników. Bo Michał wprawdzie został zatrudniony jako instalator piecyków elektrycznych, ale często wiązało się to z wykonaniem dodatkowych prac adaptacyjnych w pomieszczeniach, gdzie miały one być zainstalowane.
Szczęśliwie się złożyło, że pracę tę uzyskał jeszcze przed wygaśnięciem zezwolenia na pracę w Kanadzie. W dokumentach firmy więc wszystko grało. Później, w czasie dziewięcioletniego stażu w tej firmie, który prawie się pokrywał z okresem nielegalnego pobytu Michała w Kanadzie, nikt go już o żadne dodatkowe dokumenty czy zezwolenia nie pytał. W ostatnich latach pracy szefem Michała był Polak, który wcale nie traktował go ulgowo przez fakt, że pochodzili z tego samego kraju. Był wymagający, ale jednocześnie doceniał to, że miał w swojej ekipie taką "złotą rączkę". Bo prawie nie mówiący na początku po angielsku Michał, był wysyłany do najtrudniejszych instalacji i po wykonaniu przez niego tych prac, nigdy nie było skarg ze strony klientów.
Po ośmiu latach pobytu Michała w Kanadzie przybyła tu również jego córka. Ale jej sytuacja była od początku jasna. Otrzymała natychmiast prawo stałego pobytu, ponieważ wyszła za mąż za obywatela Kanady, którym był Polak z pochodzenia, który przybył tutaj jako malutkie dziecko. Tak więc Michał z ośmioletnim stażem w Kanadzie musiał unikać wpadki, aby nie być wydalonym, a jego córka rozpoczęła natychmiast karierę. Po opanowaniu języka znalazła dobrą pracę i wraz z mężem używała życia. Nie śpieszyli się z decyzją o potomstwie. Zbyt byli zajęci sobą i karierą.
Michał nie zmienił mieszkania. Przyzwyczaił się do miejsca i ludzi. Wprawdzie córka raz wspomniała o możliwości zamieszkania ojca z nią i jej mężem, ale zrobiła to chyba tylko dla pozorów, bez przekonania. Michał to rozumiał i nie miał pretensji do córki, tym bardziej że przez osiem lat była wychowywana tylko przez jej matkę.
Michał uważał, że po tak długiej rozłące z żoną ich związek rozpadł się. Żyli w separacji. Żadne z nich nie wystąpiło o rozwód, bo nie było to im potrzebne. Michał nie był "babiarzem". Przez okres trzynastu lat pobytu w Kanadzie żył w związkach konkubenckich dwukrotnie. Oba te związki trwały po około roku każdy.
Jako samotny mężczyzna, spędzał weekendy (jeśli nie pracował) w sposób typowy dla podobnych jemu "singli" – dość ostro popijając. Ale w odróżnieniu od wielu degeneratów, Michał pił za swoje i zwykle w lokalach. Melin się brzydził. Kontrolował się nadto, tak że nie wpadł w alkoholizm. Pomagał mu w tym fakt częstej pracy "na okrągło".
Któregoś dnia jechał samochodem, który był zarejestrowany na jego córkę, przez dzielnicę w Toronto nie cieszącą się dobrą sławą. Zamieszkana głównie przez Murzynów z Jamajki, sprawiała problemy stróżom prawa, którzy patrolowali ulice intensywniej niż w innych rejonach miasta. W pewnym momencie wyprzedził Michała samochód policyjny z włączonymi światłami alarmowymi. Początkowo nie zorientował się, o co chodzi. Ale samochód policyjny blokował mu jazdę i policjant ręką wskazał mu, aby zjechał na pobocze. Była to rutynowa kontrola. Policjanci sprawdzili prawo jazdy Michała, skonfrontowali jego dane z danymi o nim w komputerze i już wiedzieli, że jest poszukiwany od lat przez urząd imigracyjny. Został zabrany na komendę policji, a stamtąd przewieziony przez dwóch oficerów imigracyjnych do pobliskiego aresztu imigracyjnego.
Początkowo Michał był przekonany, że to już kres jego pobytu w Kanadzie, że i tak udało mu się długo tutaj pobyć. Czas było wracać do Polski. Ale po zebraniu informacji zaczął dzwonić do córki, a ta do oficera imigracyjnego w areszcie. I doszło do ugody.
Oficer imigracyjny zgodził się wypuścić Michała na wolność po wpłaceniu kaucji w kwocie pięciu tysięcy dolarów. Wpłaty dokonała w tym samym dniu córka Michała. Warunkiem wypuszczenia na wolność było meldowanie się co dwa tygodnie w biurze imigracyjnym i zakaz pracy w Kanadzie.
Na odchodnym oficer imigracyjny poinformował nadto Michała, że jako ojciec jedynego dziecka, które przebywa na stałe w Kanadzie, ma możliwość ubiegania się o pobyt stały. Musi z takim wnioskiem wystąpić do władz imigracyjnych jego córka.
Michał aż nie dowierzał. Tyle lat ukrywania się, niepewności, a tu takie proste rozwiązanie życiowych problemów. Bo Michał, 53-letni mężczyzna, miał świadomość, że kariery to on już w Polsce nie zrobi, a nawet miał obawy, czy uzyska jakąkolwiek pracę.
Tutaj, w Kanadzie, już miał wyrobioną markę, znał standardy, wiedział, jak się obracać. Miał jeszcze kilka problemów do pokonania, ale opuszczał areszt z nadzieją, że uzyska status stałego rezydenta Kanady.
Aleksander Łoś
Toronto
Ludzie przestają się bać
Z posłem Arturem Górskim o sytuacji w Polsce i współpracy z Polonią rozmawia Andrzej Kumor.
Goniec – Panie Pośle, jesteśmy świadkami wielkich marszów w obronie wolności słowa i Telewizji Trwam – ostatnio w Warszawie protestowało ponad 200 tys. osób. Polacy coraz bardziej zdają sobie sprawę z tego, że w Polsce źle się dzieje, czy Pana zdaniem jest szansa na "odwojowanie" Polski; na to by z Polski uczynić normalny, prężny kraj, który stanie się niezależnym ośrodkiem politycznym w tym miejscu Europy, a nie – jak Pan to powiedział niedawno podczas bankietu – miejscem rywalizacji między "mniejszym" a "większym" pałacem, by realizować w Polsce różne obce interesy?
Poseł Artur Górski – Rzeczywiście mamy wiele symptomów pokazujących, że Polacy się budzą, że wreszcie zaczynają dostrzegać, iż przez ostatnie lata byli okłamywani przez ten rząd, zwodzeni różnymi obietnicami bez pokrycia. Pokazują to choćby komentarze w Internecie, które w ciągu ostatnich miesięcy zmieniły się nie do poznania – kiedyś obrońcy Prawa i Sprawiedliwości byli nieliczni, przeważnie zastraszeni, piszący anonimowo, dzisiaj widać wyraźnie, że większość internautów w sposób otwarty, czasem wręcz brutalny, krytykuje obecną rzeczywistość i władzę, która nami rządzi. Ludzie przestają się bać. Przestają się lękać, gdy mogą wyrazić swoje poglądy, zarówno przez manifestowanie ich na ulicach, jak i poprzez opowiedzenie się w badaniach ulicznych, kogo popierają, a kogo nie. Widzą, że stawką jest ich wolność lub ostateczne zniewolenie. Jeden z ostatnich sondaży wywołał panikę po "tamtej stronie" sceny politycznej. Przewaga PiS nad PO wynosi już 6 proc. Od kilku tygodni to jest tendencja stała. Kiedyś ta bańka mydlana propagandy i oszustwa musiała pęknąć. Krasomówcze sztuczki premiera Tuska przestały działać.
– Ale czy Prawo i Sprawiedliwość jest w stanie rządzić? Do tej pory wszystkie rządy polskie były koalicyjne, również z uwagi na ordynację wyborczą, która obowiązuje, i system polityczny, który utrwala "klasę polityczną" praktycznie przez jedno pokolenie. Czy Pana zdaniem, możemy mieć zaufanie do kogokolwiek, kto mówi piękne słowa, pokazuje program polityczny, zapowiada, że będzie robił to i to, ale później rzeczywistość skrzeczy i okazuje się po wygranych wyborach, że partia, która wygrała, nie jest w stanie rządzić sama i realizować program; powstają koalicje i mamy tę samą przepychankę polityczną i znowu nie ma przywództwa kraju?
– Diagnoza generalnie trafna, ale przykład Węgier pokazuje, że można mieć rząd większościowy spójny programowo. Socjaliści, którzy rządzili przed Fideszem, doprowadzili kraj do totalnej ruiny. Długo ukrywali tę sytuację, ale gdy się wydało, że okłamywali społeczeństwo, ponieśli druzgocącą klęskę wyborczą. W tej chwili w Polsce mamy podobną sytuację; jeżeli nie widać ruiny, do której ten rząd doprowadził nasz kraj, to dlatego, że utrzymywane są pozory i mamy kreatywną księgowość budżetową. Tymczasem jeżeli chodzi tylko o zadłużenie Polski, to według metodologii unijnej mamy już ponad 900 mld zł długu, a zatem dawno przekroczono próg ostrożnościowy 55 proc. PKB. Bezrobocie na koniec roku osiągnie 14 proc.; wiadomo także, że coraz więcej firm likwiduje lub zawiesza swoją działalność, praktycznie rozszerza się tylko sieć sklepów monopolowych w Polsce.
Obawiamy się, że za chwilę polityka tego rządu sięgnie dna, od którego tylko będzie się można odbić i Prawo i Sprawiedliwość będzie tą siłą polityczną, która rzeczywiście odwojuje Polskę i zwróci ją Polakom, prawowitym właścicielom, choć nie będzie to proces łatwy i krótkotrwały.
Trzeba jeszcze dodać, że nasz system wyborczy jest tak skonstruowany, że promuje partie zwycięskie. Jeżeli Prawo i Sprawiedliwość uzyska poparcie 45 procent Polaków, będzie miało powyżej 51 procent posłów w parlamencie, co pozwoli nam wziąć w ręce władzę i odpowiedzialność za państwo, najpierw zatrzymać jego degradację, a następnie, punkt po punkcie, krok po kroku, mozolnie je odbudowywać. Pewnych rzeczy nie da się już naprawić, odwrócić, wiadomo np., że ten rząd bardzo przyspieszył wyprzedaż majątku narodowego i trudno będzie te procesy cofnąć, ale to, co dzisiaj możemy zrobić, to sprzeciwić się sprzedaży grup Orlen i Lotos Rosjanom. Wiemy, że jeszcze za kadencji tych rządów Rosjanie chcą kupić te czołowe przedsiębiorstwa paliwowe, które częściowo gwarantują energetyczne bezpieczeństwo Polski. Jeśli Rosja nimi zawładnie, będzie trzymała Polskę w garści, a właściwie w paliwowym uścisku. Ponieważ nie ma w Polsce rzeczywistej dywersyfikacji źródeł dostaw paliw i jesteśmy energetycznie zależni od Rosji, ta przez cały czas może nam stawiać warunki i dyktować ceny.
– Mówił Pan o "dwóch pałacach", które rządzą Polską, większym – prezydenckim, dbającym o interesy rosyjskie w Polsce, i mniejszym – Kancelarii Premiera, który stoi – wraz z MSZ – na straży interesów niemieckich w Polsce. Nie zapominajmy jednak, że jest też inne silne lobby – lobby żydowskie, o którym wiele osób boi się mówić, tymczasem każdy niezależny rząd polski powinien jasno określić swój stosunek wobec interesów żydowskich w Polsce – które są rozległe, występują czasem pod flagą interesów amerykańskich, czasem pod flagą interesów izraelskich. Polska ściśle współpracuje w dziedzinie obronności z Izraelem. Czy nie sądzi Pan, że w obecnej sytuacji, kształtując program polityczny, kształtując politykę bezpieczeństwa, powinno się wymieniać nie tylko naszych bezpośrednich sąsiadów, ale również relacje do państwa Izrael i interesów żydowskich w Polsce, a zwłaszcza do roszczeń żydowskich, które niedawno zostały "pobłogosławione" przez państwo Izraeal – otrzymały od tego państwa placet?
- Jeżeli chodzi o roszczenia żydowskie, ma Pan zapewne na myśli roszczenia wynikające z dekretów Bieruta i z całej polityki zagrabiania majątku po wojnie przez komunistów.
- Elity żydowskie w Stanach Zjednoczonych znacznie szerzej formułują te roszczenia.
- Ludzie boją się roszczeń żydowskich i realizowane z pominięciem przepisów prawa, za "gotówkę", mogą budzić poważny niepokój. Ale jeśli roszczenia żydowskie spowodują uchwalenie uniwersalnej ustawy reprywatyzacyjnej – bo nie wyobrażam sobie, by taka ustawa dotyczyła wyłącznie mienia postżydowskiego – to, paradoksalnie, dzięki tym roszczeniom zostanie przeprowadzona powszechna reprywatyzacja, czyli zlikwidujemy jedną z pozostałości komuny. Bowiem w Polsce nie przeprowadzono ustawowo reprywatyzacji, choć PO zapowiadała to w swoim programie wyborczym już przed 5 laty. W każdym razie własność, która została zagrabiona czy w czasie wojny, czy w PRL-u, powinna być oddana prawowitym właścicielom niezależnie od ich narodowości i pochodzenia.
Natomiast jest inny poważny problem. Na całym świecie, tak jest i w Polsce, Żydzi mają duży wpływ na media, a w tych mediach realizują nie interes Polski, tylko interes międzynarodowy, rozciągający się od Brukseli po Waszyngton. Tutaj trzeba stworzyć alternatywę, aby zbudować silne polskie media, które będą skutecznie popierać interes Polski i skutecznie konkurować z mediami, za którymi stoi międzynarodowy kapitał i obce wpływy. Nie będzie to łatwe zadanie, bo nasz potencjał i nasze możliwości są znacznie mniejsze, ale po to musimy stworzyć silne polskie media, by stały na straży naszego interesu narodowo-państwowego, co jest szczególnie istotne teraz, wobec projektów jeszcze głębszej integracji Unii Europejskiej, co nie wydaje się być zbieżne z polskim interesem.
– Wspomnieliśmy o systemie wyborczym. Pojawiła się ostatnio ponownie inicjatywa związana z wprowadzeniem w Polsce jednomandatowych okręgów wyborczych – wprowadzenia w Polsce tego systemu politycznego, który obowiązuje w krajach anglosaskich, między innymi tutaj w Kanadzie. Czy, Pana zdaniem, to jest dobry pomysł, żeby wyborcy wybierali określoną osobę na posła, żeby kampania odbywała się bardziej na poziomie lokalnym niż centralnym?
- System większościowy, który obowiązuje w Polsce od ostatnich wyborów do Senatu, pokazuje, że Polacy nie są przygotowani do tego systemu. Nie można wprowadzać wyborów większościowych, jeżeli nie ma normalnej rywalizacji kandydatów w mediach; jeżeli media "głównego ścieku", jak to mówi Ewa Stankiewicz, popierają tylko kandydatów lewicowo-liberalnych. Do wyborów większościowych niezbędna jest rzeczywista konkurencja w mediach oparta na zdrowych zasadach.
- No, ale na poziomie okręgów nie trzeba prowadzić kampanii w mediach, można chodzić od drzwi do drzwi.
- To jest mit, że w wyborach większościowych głosuje się na kandydata, a nie na partię. Wybory te pokazują – także w krajach anglosaskich – że pomimo wystawienia jednego kandydata, a może właśnie dlatego, że jest jeden kandydat – wyborcy i tak kierują się przede wszystkim sympatiami partyjnymi i tylko kandydaci głównych partii zdobywają mandaty. Powiem tak. Wyborcy często nie interesują się polityką, programami i kandydatami, i jeśli jest jeden kandydat, nawet mieszkający w tym okręgu, to często go nie znają, a jeśli znają, to mogą nie lubić, nie szanować, zarazem popierając samą partię. I wówczas, w takiej sytuacji, mają poważny kłopot z wyborem. Gdy na liście, jak w Warszawie, jest 38 kandydatów, to wyborca zawsze może znaleźć kogoś, kogo zna, z kim się identyfikuje i na kogo zechce zagłosować niezależnie od tego, które miejsce kandydat zajmuje na liście. Mnie siedem lat temu wyborcy "wyłuskali" z 20. miejsca na liście…
Jest jeszcze jeden argument pokazujący słabość tego rozwiązania. Były przypadki – w Warszawie po praskiej stronie i w jednym z okręgów na Mazowszu, że główne partie zmawiały się przeciwko jednej, byle tylko ona nie zdobyła mandatu. Ta zmowa polegała na tym, że w Warszawie w jedynym okręgu, gdzie kandydat PiS-u do Senatu mógł zdobyć mandat, mam tu na myśli marszałka Zbigniewa Romaszewskiego, PO zrezygnowała z wystawiania swojego kandydata i poparła kandydata postkomunistycznego. I nasz kandydat poległ z kretesem.
– Czy PiS nie może robić tego samego?
– Naprawdę chciałby Pan, byśmy spiskowali z lewicą postkomunistyczną i wchodzili z nią w jakieś układziki? Ponieważ nasza partia jest w pewnym sensie antysystemowa, bo sprzeciwia się interesom, układom i powiązaniom polityczno-gospodarczym oplatającym PO, SLD i PSL, teoretycznie partie te mogłyby się zmówić i wzajemnie popierając w różnych miejscach, niemal całkowicie wyeliminować PiS z Senatu. Właśnie za sprawą wyborów większościowych. Dziwi się Pan? To jest ta nasza niedojrzała, uwikłana demokracja. Dlatego tylko w wyborach proporcjonalnych do Sejmu mamy szansę mieć szeroką reprezentację, podczas gdy w wyborach większościowych zmowa "bandy trojga" mogłaby wyeliminować w znacznej mierze PiS z życia publicznego.
- Pozostańmy przy ordynacji. Przyznam się Panu szczerze, że nie głosuję w wyborach parlamentarnych poza granicami Polski, ponieważ ordynacja jest tak skonstruowana, że większość Polaków za granicą głosuje w zasadzie w jednym okręgu w Warszawie. Czy, Pana zdaniem, to nie powinno być zmienione?
– Naród jest jeden, wszyscy Polacy, niezależnie od tego, czy mieszkają w kraju, czy w odległym zakątku świata, powinni mieć takie same prawa polityczne. Polaków poza granicami mieszkają miliony i ci ludzie powinni mieć możliwość posiadania własnej politycznej reprezentacji, bardziej realnego oddziaływania na polskie ustawodawstwo, które w jakimś wymiarze także dotyczy Polonii.
- Co można zrobić, jak zreformować ordynację?
– Przede wszystkim jeśli posiada się czynne prawo wyborcze trzeba głosować, niezależnie od tego gdzie się mieszka na świecie. Jeżeli jest się Polakiem, trzeba współdecydować o polskich sprawach, brać za nie współodpowiedzialność, być tym "jednodniowym królem". Myślenie, że jeżeli się mieszka gdzieś na świecie, to polskie sprawy mnie nie interesują, bo nie dotyczą, jest bardzo błędne. Prosta sprawa, można wybrać taką partię, która będzie ułatwiała kwestie związane z paszportami, bo będzie jej zależało na zbliżeniu Polonii do kraju, a można wybrać taką, która będzie negatywnie nastawiona do Polonii, a jej dyplomatyczni przedstawiciele będą mnożyli trudności przed polonijnym petentem.
Prawo i Sprawiedliwość traktuje Polonię po partnersku, chcemy zbliżyć Polonię do spraw kraju, dostrzegając w niej wielki potencjał. W programie PiS dla Polonii zapisaliśmy, że chcemy doprowadzić do tego, aby w przyszłości Polonia miała prawo do zgłaszania i wybierania własnych przedstawicieli do Senatu. Nie głosowałaby na kandydatów wystawionych w Warszawie, jak to ma obecnie miejsce, ale mogłaby zgłaszać własnych kandydatów; ci kandydaci będą ze sobą rywalizowali o kilka mandatów – 5-7. Przy czym pragnę zauważyć, gdyby został utrzymany system wyborów większościowych do Senatu, to Polonia kanadyjska nie miałaby szans na wybór swojego kandydata wobec liczebności Polonii amerykańskiej. Dlatego uważam, że okręg obejmujący Amerykę Północną powinien być dwumandatowy. Wówczas Polonia kanadyjska, działając aktywnie i zgodnie, miałaby szanse wybrać swojego przedstawiciela do polskiego Senatu.
– Pozostańmy przy naszych sprawach polonijnych. Chciałem zapytać, czy można do Pana zwracać się o interwencję w sprawach trudnych? Jest wiele takich kłopotów, które wynikają ze zmiany przepisów, zmiany ustaw. Spotkałem się z taką sprawą, gdzie ktoś, kto był obywatelem polskim, przyjechał tutaj, posiadając paszport polski, tego paszportu bardzo długo nie przedłużał i okazuje się, że teraz każe mu się przeprowadzać procedurę potwierdzenia obywatelstwa. Tego rodzaju przykładów jest dużo. Mamy tutaj problemy ze służbą konsularną. I druga rzecz, coraz częściej wydaje się, że konsulat rozgrywa Polonię, to znaczy prowadzi tutaj swoją politykę, a zazwyczaj jest to polityka rządzącego układu politycznego; wspiera się te organizacje polonijne czy formy życia polonijnego, które odpowiadają aktualnemu interesowi politycznemu.
- Poruszył Pan dwie oddzielne sprawy, zacząłbym od tej drugiej. Od jakiegoś czasu obserwujemy, że rząd powraca do starej praktyki peerelowskiej budowania "Polonii ambasadzkiej". Ma temu służyć m.in. przeniesienie pieniędzy na Polonię z Senatu do MSZ-etu, które rękami konsulów rozdaje te pieniądze. To dyplomaci mają rozstrzygać, kto jest godzien, by otrzymać wsparcie rządu. Mamy już takie sygnały zarówno ze Wschodu, jak i Zachodu, że tym organizacjom, tym mediom polonijnym, które były krytyczne wobec władzy PO czy krytykowały politykę MSZ-etu, odmówiono wsparcia finansowego. Nie ma wątpliwości, że MSZ będzie "kupował" przychylność liderów Polonii dla obecnej władzy, a jeśli okaże się to niemożliwe w konkretnym kraju, przystąpi do tworzenia nowych lub popierania konkurencyjnych ośrodków. Typowa polityka agenturalna, zmierzająca do rozbijania i dezintegracji środowisk polonijnych. Ta polityka bardzo nas niepokoi, uważamy, że Polonia powinna być traktowana po partnersku, o co zresztą na Światowym Kongresie Polonii apelowała prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej p. Teresa Berezowska, która słusznie zauważyła, że obecny rząd nie traktuje po partnersku organizacji polonijnych.
Jeśli chodzi o pierwszą kwestię, to uważamy, że należy maksymalnie zbliżać Polonię do Polski; jesteśmy jednym narodem, niezależnie od tego, gdzie kto mieszka, i trzeba stworzyć optymalne warunki, by nie tylko więzy kulturowe, duchowe istniały między Polonią a Polską, ale także więzy bardziej formalne. Nie może być tak, że są ograniczenia w dostępie do konsulatu; że zmniejsza się liczbę konsulatów. Nie może być tak, że są poważne utrudnienia w procedurach aktualizowania dokumentów. I nie może być tak, jak to ma miejsce dzisiaj, że z chwilą, gdy paszport traci ważność, to de facto traci się polskie obywatelstwo; traci się prawa obywatelskie, jak choćby prawo do głosowania. Niewątpliwie, jeżeli Prawo i Sprawiedliwość dojdzie do władzy, to będziemy prowadzili politykę otwarcia na Polonię; będziemy Polonię zapraszać do bardziej aktywnego udziału w życiu politycznym w Polsce i na pewno będziemy stwarzać ułatwienia, aby ci Polacy, którzy chcą mieć paszporty, którzy będą chcieli głosować, żeby faktycznie mieli to ułatwione. Chcemy uprościć procedury i wprowadzić ułatwienia. Już obecnie pracujemy nad tym w Komisji Łączności z Polakami za Granicą. Chcemy m.in. znowelizować kodeks wyborczy, aby usunąć te wszystkie mankamenty, na które zwraca uwagę także PKW, a które spowodowały, że było wiele nieważnych głosów oddanych korespondencyjnie.
Czekam na wszelkie uwagi od Czytelników "Gońca" o problemach przy udziale w wyborach czy w relacjach formalnych z konsulatami. Jako członek Komisji Łączności z Polakami za Granicą i Polsko-Kanadyjskiej Grupy Parlamentarnej, jestem do dyspozycji Polonii kanadyjskiej w sprawach, gdzie będzie potrzebna interwencja poselska do MSZ-etu. Mój e-mail to Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Zależy mi bardzo, aby mój kontakt z kanadyjską Polonią nie zakończył się na tej wizycie, ale aby ta wizyta dała impuls do bliższego kontaktu i bardziej owocnej współpracy.
– Na pewno tak będzie. Dziękuję bardzo za rozmowę.
OST FRONT: Zjazd Polonii
W czwartek po południu zaczęli się zjeżdżać delegaci z różnych krajów, w tym Białorusi, do Domu Polonii na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Spotkałem interesującego człowieka z Syberii i on potwierdził to, co wiem z Białorusi, że i u nich księża też eliminują polski z kościoła, a na dodatek jeżdżą do Polski i nawet we Wspólnocie zbierają pieniądze.
Spotkałem też szefa Polonii Anglii i okazało się, że oni dostali zaproszenia na zjazd tydzień temu, gdy wielu ważniejszych pojechało na urlopy i trudno było kogoś znaleźć, by pojechał. Tymczasem Polonia Kanady wiedziała o zjeździe od 6 miesięcy. Przyjechało naszych sporo, w tym prezeska KPK i poseł pan Lizoń, pani Bogorya oraz bardzo liczni nasi harcerze.
Z siedziby Wspólnoty odwieziono delegatów autokarami do zamku w Pułtusku, relikt po organizacji reżimowej Polonii, gdzie nocowali, a następnego dnia przywieziono do Warszawy. Najpierw była Msza św. w katedrze św. Jana celebrowana przez prymasa Kowalczyka, a po niej udaliśmy się do Zamku Królewskiego, gdzie ważniejsi zostali zaproszeni do głównej sali, a mniej ważni, w tym prasa, do drugiej, gdzie mogliśmy oglądać, co się działo obok, na wielkim ekranie.
Nie rozpoczęły się obrady od odśpiewania hymnu, ale od głodnych gadek i długiego witania tych, co przybyli, przez prezesa Wspólnoty pana Pałubickiego.
Potem z 10 minut mówił prezydent Komorowski bez kartki, wskazując kilka razy, że Polska potrzebuje Polonii, a Polonia Polski. Zrobił ukłon w stronę pana Lizonia, litewskiego posła do parlamentu UE Tomaszewskiego oraz posła i zarazem prezesa Polonii w Rumunii.
Mówił sporo prymas Kowalczyk, nawiązując do słów Jana Pawła II, a potem wiceminister oświaty, bo imć Sikorski, obawiając się wygwizdania nawet przez tak dobrane gremium, się nie pofatygował. Warto dodać, że nikt inny z Episkopatu poza prymasem się nie pofatygował, a zwłaszcza było to psim obowiązkiem biskupa, ks. bp. Wiesława Lechowicza, któremu Episkopat powierzył opiekę nad nami, z czego bardzo miernie się wywiązuje, bo ma na głowie jeszcze własną diecezję.
Ostatnim akordem był występ artystyczny. Jakiś pan grał na fortepianie i śpiewał niewiele znaczące piosenki, a właśnie tu powinien był wystąpić Janek Pietrzak ze swą pieśnią "Żeby Polska".
Po imprezie na Zamku udaliśmy się do Wspólnoty, około 200 m, gdzie była wystawa różnych akcji poparcia Solidarności, a wśród licznych plansz zabrakło choć jednego zdjęcia mego pisma "Słowo-Solidarność", które jako jedyne przedrukowywało "Tygodnik Solidarność".
Wreszcie autokarami odwieziono nas do Senatu, gdzie czekaliśmy na stojaka 50 minut. Prezes Komołowski przyszedł, ale nawet nas nie przeprosił i przedstawił nam kilku senatorów zajmujących się Polonią oraz stwierdził oględnie, że daje MSZ-etowi rok, by pokazał, że umie zajmować się Polonią.
No i była uczta, to na pewno na 107 dzieło kucharzy z zamku w Pułtusku. Żarliśmy zgłodniali i przechadzali po miniparku znajdującym się za budynkiem Senatu.
Co było naprawdę dobre, to że w kuluarach zjazdu różni ludzie się spotkali i wymienili zdania. Choć to byli w znacznej mierze wybierańcy MSZ-etu i pana Komołowskiego, który śladem innych notabli nie ma zwyczaju odpowiadać na listy, to zawsze coś dobrego z tego wyjść może. Potem były obrady w sali Sejmu, z której po wstępie wyproszono prasę.
W sobotę były obrady w Pułtusku znów bez wstępu dla prasy i po mszy w niedzielę w Pułtusku koniec.
Zjazd ten przypominał zjazd w Wołkowysku, gdzie w 2002 r. spędzono wybranych rodaków i powstał nowy reżimowy Związek Polaków Białorusi. Tam też tylko na początek i koniec zezwolono uczestniczyć mediom.
Sobotni "Nasz Dziennik" opublikował długi tekst od Związku Polaków na Białorusi, gdzie bardzo krytycznie mówi się o obecnej sytuacji Polaków w tym kraju i o tym, że coraz mniej dostają pomocy z Polski.
Jaki z tego morał? Polacy muszą zorganizować swe własne spotkania, bo czy rządzi PO, czy nawet PiS, to zagraniczni Polacy będą używani tylko do załatwiania tego, co możnym w Polsce w danym momencie potrzeba.
Dodać jeszcze trzeba, że w zeszłym roku emigracja przysłała do Polski 4,2 mld dolarów, nie licząc, ile sprowadza z kraju produktów, o czym może każdy przekonać się np. u Benna'sa na Roncesvalles, gdzie do 80 proc. towarów to import z kraju.
Niewygłoszony tekst na zjeździe w Warszawie
Problemy Polaków i Polonii. Jestem jedynym Polakiem, który żył 20 lat w Kanadzie, a od 20 lat mieszka na Białorusi. Więc znam jak nikt inny problemy Polaków z Zachodu i Wschodu.
Problemem Polaków USA i Kanady jest to, że trwa tam na nas nagonka żydowska. Powoduje, że wielu młodszych Polaków wstydzi się przyznawać do swego polskiego pochodzenia.
Ostatnim elementem tej kampanii była potwarz Obamy. Obecny tam delegat MSZ imć Rotfeld nie protestował i za to nie poniósł kary.
W walce o dobre imię polski MSZ robi MNIEJ niż ZERO!! Np. nie propaguje książek o roli Polaków w ratowaniu Żydów, a jest ich kilka, w tym angielska "Martyrs Of Charity" dr. W. Zajączkowskiego, która wylicza 750 miejscowości, gdzie Niemcy wymordowali Polaków. Dodam, że litewski MSZ wydał taką książkę i ją rozprowadza.
Dla poprawy image'u Polonii wiele dałoby wysłanie do kilku krajów, zwłaszcza Kanady i USA, wystawy polskiej sztuki sakralnej, która by się składała eksponatów i fotografii najcenniejszych obiektów.
Problemy Polaków za Bugiem określił dobitnie były marszałek białoruskiego parlamentu prof. Stanisław Szuszkiewicz, mówiąc gazecie "Kommiersant", że winę za złe traktowanie Polaków ponoszą polskie rządy, bo nie reagowały na kolejne kopniaki zadawane z rozkoszą przez imperia światowe, jak Litwa, Białoruś czy Ukraina.
Polska zbudowała dla swych mniejszości domy i daje im miliony, zaś organizacje polskie za Bugiem dostają mało co i mają problemy z lokalami. Na przykład we Lwowie i w Kijowie Zarząd Związku Polaków gnieździ się z redakcją swej gazety w trzech pokojach w drogo wynajętym mieszkaniu.
Sugeruję dać Ukraińcom ultimatum. Zamkniemy za dwa tygodnie dom ukraiński w Przemyślu, jeśli władze na Ukrainie nie dadzą Polakom domu w dobrym stanie we Lwowie i w Kijowie o wielkości niedawno otwartego domu ukraińskiego w Przemyślu. O świństwach litewskich względem Polaków pisze prasa, więc nie będę o nich mówił, ale trzeba mieć konkretny wzorzec, co od Litwy wymagać.
Wymagajmy dla Polaków tego, co mają Szwedzi w Finlandii, gdzie jest ich procentowo mniej niż Polaków na Litwie. Tam szwedzki jest oficjalnym językiem państwa, jest szwedzki państwowy uniwersytet w Turku, jest szwedzkie radio i TV, jest z zasady jeden Szwed ministrem.
Znów trzeba dać Litwinom ultimatum. Albo dacie w miesiąc Polakom takie prawa, jakie mają Szwedzi w Finlandii, albo zrywamy z wami stosunki dyplomatyczne i stawiamy wniosek o wykopanie was z UE.
Dla Polaków litewskich wsparciem byłoby zdeponowanie w Spółdzielczej Kasie w Wilnie z dwóch mln dolarów, co da polskim przedsiębiorcom kredyty na otwarcie firm oraz, podobnie jak w innych krajach za Bugiem, szkolenie rodaków, jak zakładać firmy.
Polonia USA i Kanady mogłaby wiele pomóc Polakom za Bugiem przez przekazanie im swego doświadczenia w organizowaniu Kas Spółdzielczych – takich SKOK-ów oraz Kas Wzajemnych Ubezpieczeń, na jakich opiera się np. Związek Narodowy Polski.
Stawiam wniosek, by Polska przestała finansować mniejszość litewską, ukraińską i białoruską. Niech je finansują ich rodacy.
Karta Polaka ma dwie główne wady:
– pierwsza: nie daje automatycznego wjazdu do Polski, a zmusza do ubiegania się o wizę, czym utrudnia pracę i tak przeciążonym konsulatom.
– druga: że nie wydają jej urzędy wojewódzkie w Białymstoku, Lublinie czy Przemyślu.
Stawiam konkretny wniosek, by na pierwszej sesji Sejmu wprowadzono punkt do ustawy o Karcie Polaka uprawniający jej właściciela do wjazdu do Polski bez wizy i by wydawały je też urzędy wojewódzkie.
Pytam ministra Sikorskiego, czemu ja sam przywożę więcej pism polskich, jak "Dobry Znak", "Przyjaciółka", "Łowiec Polski" czy "Niedziela" na Białoruś niż jego podwładni z Mińska?
Pisałem na ten temat do niego trzy lata temu, ale nie był łaskaw odpowiedzieć, co jest karalnym wykroczeniem urzędniczym.
Pani Applebaum, żona ministra, wydała po polsku doskonałą polską książkę kucharską. Napisałem do ministra w lutym, by wydano ją też po angielsku i zrobiono w konsulatach promocję.
Wytknąłem to mu znów 3 maja z zerowym skutkiem, a przecież jest to jego psim obowiązkiem – promocja Polski i wszystkiego, co świadczy dobrze o Polsce.
Ostatnio Sejm bez zasięgania zdania Polonii odebrał pieniądze na finansowanie Polonii ze Wspólnoty Polskiej, a dał w ręce MSZ-etu z fatalnym skutkiem. Moc programów tego lata nie została uruchomiona z winy MSZ-etu i nikomu za to włos z głowy nie spadł.
W Polsce mniejszość niemiecka ma pełne prawa, natomiast 10-krotnie, powtarzam 10-krotnie, większa mniejszość polska nie ma takich praw, choć miała je nawet za Hitlera do 1939 r.
Kiedy wreszcie MSZ załatwi takie prawa dla mniejszości polskiej w
Niemczech?
Kościół katolicki przeżył za Bugiem dzięki Polakom i im się coś należy. Czemu na terenie byłego ZSRS polscy księża z uporem eliminują z kościoła język polski? Czemu moje wnuki w Kanadzie mogą być przygotowywane do I Komunii św. po polsku, a tego się odmawia mym dzieciom w Mińsku? Kto chce, niech ma posługę kapłańską po ukraińsku, rosyjsku czy białorusku, ale dlaczego eliminuje się ją po polsku?
Kiedyś opiekunem Polonii był biskup Wesoły, który pochodził z emigracji i mieszkał stałe w Rzymie i oczywiście znał na wylot nasze problemy. Dziś naszym opiekunem
jest jakiś biskup z Polski, który nawet nie pofatygował się na zjazd Polonii.
12 lat temu pisałem bez skutku do Episkopatu, by przyjeżdżający z zagranicy na urlopy polscy misjonarze odwiedzali nas za Bugiem i opowiadali o swej pracy. Takie odczyty byłyby z przyjemnością słuchane nie tylko przez rodaków, ale i obcych. Kto np. w Mołodecznie wie coś o Kenii czy Brazylii, a przecież polscy misjonarze pracują w 56 krajach. Czy jest to tak trudne do zrobienia?
Jak mało kto cieszę się z wizyty patriarchy Moskwy w Warszawie, który jest, jak wiemy, tylko narzędziem Kremla. Nie ma konfliktu między narodem polskim a rosyjskim, co widać było po 10 kwietnia, kiedy masowo Rosjanie poszli z kwiatami pod polską ambasadę. Są złe stosunki między Kremlem a Warszawą i dobrze, że się poprawiają.
Ale pytam, czy metropolita Cyryl zaprosił delegację polskiego Episkopatu do Moskwy, czy zapytano gościa, kiedy zostaną zwrócone katolikom liczne kościoły w Rosji, zaczynając od kościoła w Smoleńsku.
Po tragedii smoleńskiej sugerowałem, by w Warszawie zbudowano cerkiew pojednania, a w Moskwie wzniesiono katolicką świątynię pojednania. Buduje się na Polach Mokotowskich cerkiew, ale pytam, kiedy będzie budowany nowy kościół katolicki w Moskwie, którego bardziej tam potrzebują katolicy niż prawosławni cerkwi w Warszawie.
Tych moich uwag nie mogłem wygłosić na zjeździe w Warszawie, więc tylko je spisałem i przekazuję rodakom w kraju i za granicą.
***
Uwaga nadchodzi
Jak się psa chce uderzyć, to kij się znajdzie, mówili już dawno temu rodacy. Teraz przy okazji afery z bankiem Amber Gold Tusk i spółka mają zamiar wziąć się do SKOK-ów, bo nie dość, że konkurują z obcymi bankami, to jeszcze mają bezczelność dawać ogłoszenia w niereżimowej prasie jak "Nasz Dziennik".
Zwycięstwo
23 sierpnia Komisja Wyborcza w Wołkowysku oświadczyła, że nie uznała kilkuset mych podpisów, bo były złe numery paszportów, choć 99 proc. podpisów było autentycznych, bo praktycznie wszyscy sami robili na blankietach wpisy. Nastąpiło to, co mówiono mi, że coś zrobią, bym nie został wpisany na listę kandydatów.
Piszę teraz pismo do Najwspanialszego Prezydenta, udowadniając Mu, że jego ludzie zbierali nielegalnie po zakładach pracy podpisy, co łatwo udowodnić, bo w przeciwieństwie do mych podpisów, których autorzy są z różnych zakładów, ich na kolejnych listach są z tych samych zakładów.
Teraz będę miał trochę czasu i może pojadę na kilka dni do Gruzji odpocząć i coś o tym pięknym kraju napisać. Ale nie przejmuję się, bo jak pisał Marszałek Piłsudski, ulec, a nie zostać pokonanym, to ZWYCIĘSTWO.
Patałachy
Po uroczystościach 3 Maja na placu Zamkowym w Warszawie podszedłem do prezydenta i poprosiłem o piłkę symbol Euro 2012, którą dostał od dzieciaków, które grały nią na koniec uroczystości, dla dzieci z polskiej szkoły w Wołkowysku i chciałem ją tam wręczyć na koniec roku szkolnego. Niestety, nie dostałem odpowiedzi ani tak, ani nie. Od dwóch tygodni znów proszę o piłkę i znów nie mogą mi dać odpowiedzi.
Aleksander graf Pruszyński
Mińsk/Warszawa
Wakacje w Polsce (2)
Babcia u nas – niedziela, 8 lipca
Siedzi teraz przed telewizorem i mnie zachęca do oglądania wiadomości. Dałam jej już bluzkę, którą kupiłam, bo była fioletowa, więc babcina. I sukienkę też. Siwa, pasuje do jej włosów.
Poniedziałek, 9 lipca 2012
Mamy już nie ma, wróciła wczoraj do siostry. Mieszka tam od dwóch lat i bardzo się z nimi zżyła.
Kiedyś była bliżej ze mną. Jestem zazdrosna, o mamę? Tak, zawsze byłam, nigdy jej nie miałam w nadmiarze. Pracowała rano, pracowała po południu, w wieczorówce. Nigdy nie miała czasu, zawsze zalatana. Domu nie lubiła. Nie umiała sobie poradzić z bałaganem ani ze swoim mężem, prawie zawsze złym i w złym humorze. Zwłaszcza gdy widział swoje dzieci.
Dzieci, uważał, że miał za dużo. I mama zawsze stała po ich stronie. Nie pozwalał jej wstawać w nocy do płaczącego dziecka.
Szukam pracy dla syna. I szukam tej pracy w Polsce. Może by było lepiej dla niego, gdyby z tej Anglii wrócił. Język angielski już umie. Teraz mógłby zacząć pracować w swoim zawodzie. Przeszkodą jest to, że nie ma żadnego stażu pracy. A jest już po 30-tce. Ale coś znajdę. Jeden kolega już wrócił z Irlandii i będzie pracował w dużym mieście obok nas.
Wysłałam mu smsa i na e-mail dwa linki z pracą. Jeden w Simensie Poznań, jeden w Anglii, ale poza obecnym jego miejscem zamieszkania, więc pewnie nie będzie chciał, bo sam.. bo bez kolegów.
Patrzymy z mężem na wyniki rekrutacji na studia naszej córeczki, co tak ciężko pracuje w niemieckiej restauracji. Na Politechnikę Poznańską się nie dostała, zabrakło jakieś 10 procent punktów.
Wszystko zależy od matury. Nie ma już egzaminów na studia. Istotna jest dla córki matematyka i fizyka. Matma poszła jej bardzo dobrze, fizyka słabo. Punkty się sumuje.
Jutro będą ogłoszone w Internecie wyniki rekrutacji na Politechnikę Gdańską i Szczecińską. Ta szczecińska to już nawet się nie nazywa politechnika. Tam najłatwiej się dostać.
Córka miesiąc temu wyjechała do Niemiec, do pracy, razem z koleżanką. Ja też wyjechałam i dopiero teraz mam czas, po powrocie, żeby przetłumaczyć sobie jej umowę o pracę. One się skarżą, że wszyscy pracownicy restauracji otrzymali już pensję, a one nie.
Wczoraj córka napisała mi smsa, że jest tak bardzo, bardzo zmęczona. Napisała – umarłam, ręce mnie bolą, nogi mnie bolą. Popłakałam się, że na taką poniewierkę córkę wysłałam. Odpisałam, żeby wracała, ale ona napisała potem, że właściwie to ta praca jej się podoba, bo jest w niej kontakt z ludźmi. No to już przestałam płakać.
Ja staram się o pracę na jeden miesiąc, na sierpień. Znów jest to inne miejsce, gdzieś w Niemczech
Dzisiaj byłam u fryzjerki. Obcięła mi tylko trochę włosy. Mieszka w domku, na osiedlu domków jednorodzinnych. Domki są ciasno, blisko siebie, ale wszyscy myślimy – tym ludziom się udało. Mają swoje własne domy i czują się jak ktoś lepszy od mieszkańca blokowiska.
Nie mogłam znaleźć domu fryzjerki. Miałam numer domu, ulicę, ale ulica sobie zakręcała, rozgałęziała się i była to nadal ta sama ulica. Tego nie wiedziałam. Jednak z daleka zobaczyłam zielony dom, który się wyraźnie tym kolorem wyróżniał. Pomyślałam, że to musi być dom fryzjerki. I rzeczywiście. Ma troje chłopców, mama się nimi zajmuje, jak ona włosy fryzuje. Jeden prosił, żeby go puściła do kolegi. Puściła. Drugi prosił o to samo, a był na rowerze. Puściła. Został malutki Filipek i babcia, narzekająca, że Filipkiem jest już zmęczona.
Mąż fryzjerki jest kierowca tira i widzą się raz na trzy tygodnie. Teraz, już niedługo, zjedzie do domu na urlop i fryzjerka się zastanawia, jak to będzie, bo nie są przyzwyczajeni być razem.
Szłam do domu obok cmentarza. Przed bramą cmentarza siedzą dwie panie, po obu jej stronach. Otoczone są sztucznymi kwiatami i zniczami. Mają takie proszące spojrzenie, żeby od nich coś kupić.
Nie kupiłam nic, ale na cmentarz weszłam, poszłam na grób mojej babci i mojego ojca. Leżą obok siebie, w osobnych grobach. Chyba już się nie kłócą? U taty było 5 róż ładnych w wazonie, u babci nie było nic. Dwie róże od taty dałam do wazonu babci. Pomodliłam się, spojrzałam na drzewo wysokie i uschnięte, ale w tym roku jakby trochę zielone. Na nim bocian ma gniazdo, usłyszałam klekotanie. Jak tatę chowali w roku 2008, to nad tym drzewem w pewnym momencie widać było błysk, ale burzy nie było. Chyba wtedy, w tym momencie przyjęto go do nieba. Tak sobie myślę.
Potem z mężem poszliśmy na targ po wiśnie. Kupiliśmy 3 kilo, kilo tu, kilo tu i kilo tu. Te ostatnie okazały się w domu najlepsze. Na targu jakaś starsza pani się przestraszyła, że pobrudzę sobie wiśniami moją biała gdzieniegdzie bluzkę. Powiedziałam jej, że wcale tym się nie martwię, bo wystarczy potem zalać plamę z wiśni gotującą się wodą z czajnika. Nie mogła uwierzyć, że jest jakiś dobry sposób na plamy z owoców. Jak dobrze z ludźmi rozmawiać, powiedziała.
Od kogo ja się dowiedziałam, żeby tak usuwać plamy? Od teściowej mojej siostry. Szkoda, że wcześniej nie znałam tego sposobu. Tyle było kaftaniczków naszych malutkich dzieci zmarnowanych.
Rodzina męża dzwoniła znad morza. Dobrze im tam. W ogóle im dobrze. Ona przysłużyła się zakładowi i jego właścicielowi, bo pozwalniała zbędnych pracowników. Zwolniła nawet osobę z naszej rodziny, która się na dobre 10 lat za to pogniewała. Właściciel zakładu jest właścicielem jeszcze kilku innych zakładów. Zakochał się w młodszej, rozwiódł się z żoną. Zakłady się jakoś ostały, a ludzie już się bali, że nie będą mieć pracy. Moja szwagierka, bo tak nazywa się żona brata męża mojego, jej się należy ten odpoczynek, zwłaszcza psychiczny. Mąż, tak samo jak mój, od roku nie pracuje. Dba więc o dom, jeździ na rowerze. U nich osiedle jest zbudowane na polach, więc z jednej strony dużo bloków, a z drugiej strony pola, po których wieją wichry i można pospacerować.
Mój syn, który się izoluje, puścił właśnie jakąś bębniącą muzykę. Jak sąsiadka to wytrzymuje. Kiedyś latała po wszystkich sąsiadach, jak u nich było za głośno. Odkąd odchowała dzieci, jest już inna, mniej nerwowa.
Dzisiaj pogoda już taka typowo polska. Nie ma upału, ale wykąpać się można by było.
Zaszłam dzisiaj do szmateksu. Spotkałam tam wiele moich znajomych. Tylko w szmateksie są ludzie chcący coś kupić, coś upolować. To sklep z używanymi ubraniami, ale można czasem tanio coś kupić. Ceny zaczynają się od 60 złotych za kilogram i z każdym dniem maleją do 40 zł, 30, 20, 10, aż do najniższej ceny 5 złotych. W niektórych szmateksach w dniu, w którym jest najtaniej, można kupić jedną rzecz za 1 złotówkę.
Kupiłam sobie zawiązywany bezrękawnik z czarnej koronki.
Była Halina. Halina jest to daleka znajoma, którą poznałam z moim znajomym Niemcem.
Poznałam ich, żeby on przestał myśleć o mnie. Ale, jak się zaczęło. Kiedyś czytałam sobie niemieckie gazety i jakieś małżeństwo napisało, że wieczory spędzają w Internecie, na stronie ludzi starszych. Zapisałam adres strony i zapomniałam. W końcu weszłam, zarejestrowałam się i od początku zaczął do mnie pisać i dzwonić starszy pan. Rok potem poznałam go z Haliną. Pojechała nawet do niego i była tam kilka miesięcy. On potrzebował żony, a ona męża. Oboje wcześniej owdowieli. Potem ona wróciła. Nie nauczyła się tam języka, chwyciła tylko kilka słów. Dziwne, bo w szkole, dawno temu miała niemiecki. Dzisiaj przyszła do mnie z prośbą, żebym pouczyła ją niemieckiego i przygotowała na pytania biura, które wysyła opiekunki do pracy. Jutro mają do niej dzwonić. Moja znajoma chce jechać do Niemiec jako opiekunka. Chce być blisko niego, chce mieć swoje pieniądze, nie chce być na jego utrzymaniu. Myślę, że to dobry pomysł. Nauczy się może niemieckiego. Ona teraz pracuje w szpitalu. Mało zarabia. On codziennie do niej dzwoni, ale każe jej uczyć się języka. Mogłaby tam pracować w domu starców. Chyba nie będę już miała spokoju. Ona chce, żebym ją odwiedziła jutro. A ja mam moje sprawy, przyjadą moje dzieci. Trzeba gotować i piec. I smażyć, i kupować, i oczekiwać.
Potem on do mnie zadzwonił, żeby się spytać , co ona powiedziała.
A potem, jak miałam wolne popołudnie, to sama do Haliny zadzwoniłam, żeby przyszła na naukę j. niemieckiego. Dwie godziny ją uczyłam i wyraźnie poszła do przodu.
Miałam satysfakcję, że jej pomogłam. A właściwie, to im pomogłam. Może znów będą razem. Niemiec z Polką.
Wanda Rat
Polska
Duch PRL-u w konsulacie RP
Stosunek Polonii do polskiego konsulatu jest odzwierciedleniem stosunku władz polskich do Polonii. Za PRL-u nie tylko wstyd, ale i strach było się tam pokazać, bo pracowali tu przeważnie esbecy. Jednak zwykłemu Polakowi najbardziej chyba dali się we znaki dość wredni urzędnicy, którzy robili, co mogli, by mu ojczyznę obrzydzić. Kiedy żelazna kurtyna opadła i esbecy powrócili do kraju, gdzie zostali generałami, to w konsulacie nawet wypadało się pokazać, bo w jego ogrodach śpiewano serenady, a ostatnio nawet zaczęto tam puszczać wianki.
Wydawać by się mogło, że wraz z esbecją zniknęła stamtąd też PRL-owska biurokracja. Jednak przypadek naszej czytelniczki pozwala podejrzewać, że duch PRL-u ciągle jeszcze w tej willi nad jeziorem straszy. Przyjechała ona do Kanady na pobyt stały w 1992 roku. Po dziesięciu latach upłynęła data ważności jej polskiego paszportu. Jako że jest to właściwie tylko dokument podróżny, a ona sama nie wyjeżdżała zbyt często, nawet nie zwróciła na to uwagi. Kiedy jednak zaplanowała sobie w tym roku urlop w Polsce, pomimo posiadania paszportu kanadyjskiego, udała się też jako obywatelka Polski do konsulatu w Toronto, by go uaktualnić.
Niestety, w piwnicznej izbie budynku przy 2603 Lakeshore Blvd. odmówiono jej przyjęcia wniosku, bo był on za długo nieważny. Jak długo trwa ważność nieważnego paszportu, nikt nie potrafił określić, ale poinformowano ją za to o konieczności przeprowadzenia procedury mającej udowodnić, że w ogóle jest ona jeszcze polską obywatelką.
W dokumentach, jakie otrzymała, konsulat RP powołuje się na art. 17.4 ustawy PRL z 1962 roku o treści: "posiadanie i utratę obywatelstwa polskiego stwierdza wojewoda" – nic więcej. Raczej oczywiste jest, że może tu chodzić o sytuacje, gdzie mogą być jakieś wątpliwości. Lecz czy w przypadku osoby posiadającej wydany w 1992 roku paszport, ważny dowód osobisty i tzw. PESEL, a nawet naliczony w ZUS kapitał początkowy mogą one zaistnieć? Dalej jest jeszcze śmieszniej, bo podany jest wykaz dokumentów koniecznych, zdaniem konsulatu, do tego, by wojewoda mógł to obywatelstwo potwierdzić. Jest tego dość sporo: kwestionariusz osobowy, oświadczenie o nieubieganiu się o zamianę obywatelstwa(?), szczegółowy życiorys z historią emigracji własnej i rodziny oraz informacje o związkach z Polską. Potrzebny jest też akt urodzenia, akt stanu cywilnego oraz dokument stwierdzający datę nabycia obywatelstwa obcego. Jakby coś takiego otrzymała Doda, to nie bacząc na recydywę, powiedziałaby na pewno, że tylko ktoś "napruty winem i palący jakieś zioła" mógłby coś takiego wymyślić. Ale jest jeszcze w zestawie tym coś, na co samo wino i zioła nie wystarczą. Bo trzeba podpisać oświadczenie o takiej treści: "Obywatelstwo kanadyjskie otrzymałem/-am w dniu… Oświadczam, że przez władze kanadyjskie uważany/-a jestem za obywatela/-kę Kanady". Tylko kto ma tak uważać? Premier, gubernator czy może posterunek 13.?
Jest tam jednak też druk, w którym pod groźbą odpowiedzialności karnej mamy stwierdzić w obecności konsula, że nie występowaliśmy o zwolnienie z obywatelstwa polskiego. Dla kogoś, kto zna polską konstytucję, powinien on być jedynym wymaganym w takiej sprawie, bo jej artykuł 34.2 brzmi tak: "Obywatel polski nie może utracić obywatelstwa polskiego, chyba że się sam go zrzeknie". Czy możliwe, aby konsulem generalnym w Toronto był człowiek nie znający Konstytucji Rzeczypospolitej? A jeśli zna, ale pozwala, aby podlegli mu urzędnicy wbrew niej postępowali, to może powinien się tym zająć nawet Trybunał Konstytucyjny.
Przypadków zrzeczenia się polskiego obywatelstwa jest stosunkowo niewiele, a decyzję w tej sprawie musi wydać sam Prezydent RP. Sprawdzenie, czy ktoś nie figuruje na takiej liście, to dla konsulatu sprawa paru minut. Dlaczego zmusza się więc obywateli polskich do składania, delikatnie mówiąc, dość idiotycznych dokumentów. Odpowiedź jest tu chyba dość prosta, bo jak zwykle, gdy nie wiadomo, o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze. Wyrobienie paszportu w Polsce kosztuje 140 zł, w Kanadzie też 140, ale dolarów. Można zrozumieć, że ta trzykrotna różnica jest właśnie po to, by pokryć jakieś dodatkowe czynności, które muszą tu być wykonane. Jednak dla sprytnych urzędników to za mało. Za samo przyjęcie takiego wniosku żądają 112 dol. Potem za "sprawdzenie" każdego załącznika opłata wynosi 41 dol. Gdy do tego dojdą koszty tłumaczeń, to całkowity koszt udowodnienia czegoś oczywistego może wynieść nawet około 700 dol. Czy urząd reprezentujący państwo polskie może w ten sposób nie tylko łupić, ale też właściwie poniżać polskich obywateli? Podobno jedną z przyczyn skrócenia terminu ważności nieważnego paszportu jest to, że "informatyzacja" dotarła do konsulatu stosunkowo późno, więc dość prostymi przecież dla konsulatu czynnościami obciążono petenta, dla którego nie są one wcale takie proste. Opłata w Urzędzie Wojewódzkim za poświadczenie obywatelstwa wynosi 58 zł, czyli jakieś 20 dol., i wcale nie jest tam wymagany taki zestaw dokumentów jak ten opracowany przez konsulat. Z resztą jakby się zgłosił tam w tej sprawie ktoś posiadający dokumenty takie, jakie posiada nasza czytelniczka, to z pewnością zobaczyłby, jak urzędnik puka się w czoło.
Może to dobry czas na poinformowanie o tym Polonii, bo akurat następuje wymiana konsula generalnego. Czy ten nowy zrobi wreszcie coś, by polska willa nad jeziorem Ontario nie kojarzyła się nam z PRL-em, czy też, jak poprzednicy, posłucha serenad, puści wianki, a potem powita następnego.
Za: prawda.ca
Samorząd Polski na Węgrzech
Rozmowa z przewodniczącą ogólnokrajowego samorządu mniejszości polskiej na Węgrzech dr Haliną Csúcs Lászlóné.
- Jak i kiedy trafiła Pani na Węgry?
- Pochodzę z Kalisza. Na Węgry przyjechałam ponad 40 lat temu. W owym czasie modna była w Polsce wymiana korespondencji z innymi krajami Europy. Zaczęłam więc pisać, po rosyjsku, z Węgrami. Tak się zaczęła moja znajomość z późniejszym mężem.
W roku 1969 wzięliśmy ślub i dwa lata później, w 1971, zamieszkałam na Węgrzech na stałe. Mamy trzy córki i trzech zięciów i czterech wnuków, z których każdy zaczyna rozmawiać, jako pierwszym językiem, po polsku.
Wszystkie moje dzieci rozmawiają doskonale po polsku. Dwie córki: najmłodsza i średnia, mieszkają obecnie na Węgrzech, najstarsza w Polsce.
Jeszcze w Polsce, w Poznaniu, skończyłam pedagogikę specjalną. Doszłam potem do wniosku, po dwu latach nauki języka węgierskiego, że trzeba tu także coś skończyć. Wybór padł na pedagogikę specjalną i przez wiele następnych lat pracowałam w tym zawodzie. Później pracowałam jako tłumacz i prowadziłam tu różne polskie firmy. Robiłam różne rzeczy przez wiele lat.
Bez nienawiści
Zapewne z zaplanowanym na 14 maja przyjazdem premiera Donalda Tuska do Kanady (mimo oficjalnego zapytania w biurze premiera nie otrzymaliśmy na ten temat żadnych wiadomości) główni aktorzy naszego tutejszego podwórka politycznego zaczęli apelować o "jedność". Było to szczególnie wyraźne podczas niedawnych obchodów "katyńsko-smoleńskich".
O to, by smoleńska katastrofa nie dzieliła, apelował w Brampton poseł do parlamentu federalnego Władysław Lizoń; z tym samym przesłaniem przemawiał w Toronto przed pomnikiem Katyńskim konsul generalny Marek Ciesielczuk czy ambasador Zenon Kosiniak-Kamysz w Ottawie.
Jakby się umówili... Wiadomo nie od dziś, że jedność dobra rzecz, i podziały nas tutaj tylko osłabiają, nie znaczy to jednak, że mamy pozostawać bierni wobec zła, zwłaszcza gdy to zło dotyczy kwestii dla kraju kluczowych, tam gdzie chodzi o siłę, powagę i szacunek dla Polski.
Niestety, w kwestii śledztwa w sprawie tragedii smoleńskiej wysocy rangą urzędnicy RP zachowują się ostatnio jak pijane zające, albo plotąc trzy po trzy, albo goniąc własny ogon zaprzeczeniami wcześniejszych wypowiedzi. Oddanie śledztwa Rosjanom i przeprowadzenie go po stronie polskiej w taki sposób i w takich warunkach, jak to miało miejsce, jest oznaką wielkiej słabości państwa.
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…