Jakoś się tak stało, że w polskiej publicystyce nastała moda na wulgaryzmy. Tak jakby siła prezentowanych argumentów nie wystarczała i wymagało to podkreślającej kreski w postaci „brzydkiego” wyrazu.
Piszę o tym, bo zjawisko wyszło z kręgu incydentów, a stało się sposobem publicznego „noszenia się” nawet wśród publicystów z najwyższej półki.
Owszem, czasem przekleństwo czy przaśny wulgaryzm jest potrzebny, służy do lepszego zobrazowania sytuacji (publicystyka jest malowaniem skojarzeń i wywoływaniem obrazów w głowie), w większości sytuacji jest jednak po nic, co więcej, niepotrzebnie przykuwa uwagę, odciągając czytelnika od argumentu, stanowi punkt rozproszenia.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!