Żeby spróbować chlew zamienić w cokolwiek, od usunięcia świń trzeba zacząć co najmniej. Ponieważ po 1989 roku nie zrobiliśmy tego, co konieczne, dzisiaj otrzymujemy to, co oczywiste. Aksjologia zawsze upomina się o swoje.
Jak przekonują ludzie rozumni: żaden człowiek nie powstrzyma lawiny, ale jego krzyk może uratować innych. Krzyczmy przeto, wszelako zachowując należną dystynkcję. Czyli uwzględniajmy kontekst (przy czym filolodzy wyjaśniają, że "kontekst" to nie jest tekst o koniach – i proszę wybaczyć mi ten żart, nie mogłem się powstrzymać. Obiecuję, że dalej będzie już śmiertelnie poważnie).
Otóż gdy zabieramy głos w dyskusji opisującej jakiekolwiek wydarzenie zdeterminowane kulturowo (inne wydarzenia nie istnieją), wolno nam posługiwać się aparatem pojęciowym przynależnym jedynie do danego kontekstu. Mimo to z zaskoczeniem i przykrością czasami konstatujemy, iż zbliżony zasób leksykalny to za mało, by cieszyć się wymianą myśli z interlokutorem. Bo nawet jeśli słowa wydają się wspólne, to znaczenia desygnatów określanych przez dane słowa, wspólne już być przestały.
DEKONSTRUKCJONIZM
Przykładowo, weźmy rozumienie terminów "woda", "śnieg" albo "słońce" w kontekstach kulturowych Aborygenów czy Inuitów. Prawda, że trudno o jednolite i zgodne uwspólnienie znaczeń? Co ciekawe, nawet chwilowe konteksty: frazeologiczne, zdaniowe czy sytuacyjne, potrafią radykalnie zamienić znaczenia słów. Wszak "morze" to nie to samo co "morze piasku". Wniosek: odmienna interpretacja znaczeń, unieważniając sensowną wymianę myśli, potrafi zniweczyć porozumienie oraz zrodzić konflikt.
Co więcej, znaczenia słów to także bagaż emocjonalny, jaki dane słowa ze sobą niosą. Kontekst norm i wartości. Generalnie: historia i kultura, które zrodziły i ukształtowały ten czy inny język. Dlatego jeśli ktoś zaczyna gmerać przy znaczeniach, trzeba bardzo uważnie patrzeć na ręce i samemu szkodnikowi, i temu, kto wypłaca szkodnikowi żołd. Albowiem dekonstrukcjonizm znaczeniowy to podstawowe narzędzie marksistów kulturowych, pragnących zredefiniować niewzruszone do niedawna kategorie semantyczne, przydzielając im diametralnie odmienne treści – wszystko po to, by zafałszować, następnie zakwestionować ich znaczenie, a w końcu pozbawić sensu, wprowadzając znaczenie pożądane przez marksistów.
PERCEPCJA ZAKŁAMANA
Waldemar Łysiak na łamach "Satynowego magika" streszcza poglądy Antonio Gramsciego, jednego z głównych XX-wiecznych ideologów lewicowych, głoszących program zmiany rzeczywistości nie przez politykę, lecz przez kulturę, będącą w ich założeniu głównym narzędziem przebudowy społecznej. Powiada Łysiak: "komunizm nigdy nie wygra zbrojnie ani ekonomicznie, czyli siłą militarną bądź finansową, lecz może wygrać mentalnie, opanowując całą ludzką kulturę i posługując się nią do przemodelowania sposobu myślenia całych społeczeństw".
Innymi słowy, sedno tkwi w znaczeniach. Weźmy znaczenie pojęcia takiego jak przyzwoitość. Oto w swoim własnym kraju po 1989 roku nie posprzątaliśmy, w efekcie przyzwoitość wydaje się wielu z nas zbyt trudna do udźwignięcia, bądź też nazbyt, jak na współczesność, trywialna. Tymczasem Polski nie da się naprawić przy pomocy zapomnienia, czym naprawdę jest przyzwoitość, godność i sprawiedliwość. Niczego trwałego nie można zbudować na bagnie czy wysypisku śmieci, ponieważ struktur normalnego państwa nie sposób wznieść w miejscu, gdzie górę bierze deficyt w obszarze wartości. Niesprawiedliwość, której nie wytknięto i nie naprawiono, wcześniej czy później mści się, fałszując nie tylko prawdę czy konieczność historyczną, ale i zakłamując człowieczą percepcję rzeczywistości. Nieodwracalnie psuje charakter ludzi poddanych tego rodzaju eksperymentom. Stąd zaniechania w obszarze aksjologii nigdy nie uchodzą bezkarnie.
Z JAKICH DOMÓW?
To jedno, bo jest i drugie, które pozwolę sobie zredukować do myśli wyrażonej przez Krzysztofa Kłopotowskiego, który rzekł nadzwyczaj celnie: "Gwałt krasnoarmiejski na polskiej duszy pozostawił pokolenia bękartów". Tak jest i inaczej niestety już nie będzie, boć rzeka czasu płynie tylko w jednym kierunku. W tych okolicznościach należy jednakowoż non stop przypominać, że kpiną ze zdrowego rozsądku jest wdrukowywane nam przekonanie, iż korzenie kulturowe i etniczne pozostają bez wpływu na wychowanie, poglądy i wyrażane opinie, czyli na człowieczą jaźń oraz tożsamość. Bo mają, bezsprzecznie. Natomiast ignorowanie tego faktu, czy wręcz jego negowanie, jest świadectwem zatrważającej i samozgubnej naiwności. A we współczesnym świecie naiwnych się zjada.
Andrzej Zybertowicz pisze o tym tak: "Nie jest bez znaczenia, jaka część (...) obecnych elit wywierających wpływ na bieg spraw polskich wyrastała w domach, gdzie wpajano lojalność wobec rewolucyjnej, autorytarnej ideologii internacjonalistycznej. A jaka część w domach, w których pielęgnowano polską tradycję narodową i etos inteligenckiej służby publicznej. W jakich formowano postawy wyższościowe, lewackie postawy lekceważenia wobec motłochu, ciemnogrodu (dziś: moheru), a w jakich rodzinach postawy współczucia i wsparcia słabszych. W jakich domach pielęgnowano poczucie wspólnoty losu, a w jakich pogardę wobec tych słabszych i głupszych, którzy nie rozumieją tego, jak wspaniały świat my – elita – chcemy im stworzyć. Z jakich domów wywodzili i wywodzą się politycy przynoszący demokrację dla mas, a z jakich politycy pragnący demokrację budować razem z masami".
W tej kwestii nie mam dziś nic więcej do dodania.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!