Mówiąc kolokwialnie, to Wałęsę mam głęboko tam, gdzie słońce nie dochodzi. Zarówno jego entourage, jak i jego samego. A każdy, kto staje w jego obronie, jest pozbawiony poczucia przyzwoitości, poczucia prawdy i zwykłej ludzkiej uczciwości.
Wałęsę znam osobiście, stąd, z Kanady. Byłem w gronie jego opiekunów i organizatorów programu jego pobytu w Toronto. Kiedy mi to zaproponowano, a zrobił to ówczesny szef Biura Politycznego w Kancelarii Prezydenta Wałęsy śp. prof. Andrzej Zakrzewski (w rządzie J. Buzka minister kultury i dziedzictwa narodowego), postawiłem kilka warunków, ale najważniejszym był brak w ekipie Wałęsy jego "kapciowego", czyli M. Wachowskiego. Tej kreaturze nie mógłbym podać ręki. Za niego dojechał, pod koniec pobytu, inny nie mniej podejrzany typ, A. Milczanowski. Kiedy zgodziłem się na towarzyszenie tej ekipie, już eksprezydenta Wałęsy, myślałem, że po wszystkich szaleństwach w trakcie prezydentury, i przegranych wyborach z Kwaśniewskim, poznam osobę stateczną i już dojrzałą do roli męża stanu.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!