Globalne wypadki, których skutki od czasu do czasu obserwujemy na naszych podwórkach, mają to do siebie, że często pozostają ukryte i nikt ich tak "kawa na ławę" nie opisuje. Możemy się tylko domyślać.
Jednym z takich projektów, o którym przebąkuje się to tu, to tam, jest przebudowa Bliskiego Wschodu. Ma ona w dużej mierze dotyczyć Izraela, ponieważ w dotychczasowym kształcie jest to państwo małe, niesamowystarczalne, o trudnych do obrony granicach, ponadto pozbawione dostępu do bogactw (choć ostatnio poszczęściło się z gazem pod dnem Morza Śródziemnego). Izrael zagrożony jest nie tylko przez niemiłych sąsiadów, nieuznających światowego prymatu syjonistów, ale również przez bombę demograficzną, tak u siebie, jak i wszędzie dookoła – gdzie wrogowie Izraela rozmnażają się zdecydowanie szybciej niż Żydzi. Dotyczy to nie tylko Egiptu, Syrii, ale również stłoczonej w granicach państwa żydowskiego Strefy Gazy czy Zachodniego Brzegu Jordanu, gdzie posiadanie licznej gromadki dzieci traktowane jest jako patriotyczny obowiązek.
Kiedy więc starsi i mądrzejsi postanowili przebudować wrogą Tel Awiwowi Syrię, by wprowadzić ją na drogę demokracji i postępu, wydawało się, że wszystko pójdzie utartym libijskim torem.
Już były przygotowane rezolucje w sprawie strefy bez lotów, co pozwoliłoby samolotom NATO i spółki zniszczyć lotnictwo Asada i bombardować kogo trzeba; już węszono w powietrzu nielegalne gazy bojowe i projektowano trybunały dla paputczików asadowego reżimu… A tu tymczasem cały plan wykopyrtnął się na nodze podłożonej przez wrednego Putina. Ten wysłał do Tartusu swoje okręty, poparł legalne władze syryjskie w ONZ, a następnie – jak plotka niesie – pokazał, że nie żartuje, kiedy okręty jego floty zestrzeliły dwa pociski manewrujące cruise zmierzające nad taflą Morza Śródziemnego ku syryjskim plażom. To wywołało konsternację, ponieważ uważano, że Moskwa zachowa się tak jak w przypadku Libii, czyli ograniczy do pomrukiwania.
Postanowiono poważnie zareagować i zająć Putina awanturą bliżej domu, za wpakowane odpowiednie pieniądze w "opozycję demokratyczną" na Ukrainie fundując Majdan, i zagrożono przystąpieniem Ukrainy do zachodnich (amerykańskich) struktur militarnych, a co tym samym podsunęłoby Rosjanom pod okno różne wynalazki, a w perspektywie, groziło odebraniem dostępu do baz na Krymie. Putin nie nosi jednak krótkich spodenek i przebił stawkę; i nie dość, że zrobił problem Ukrainie i Zachodowi za sprawą donbaskiej rewolty, to jeszcze zaanektował Krym, dzięki czemu skonsolidował poparcie wewnętrzne dla swego rządu i oddalił groźbę majdanu tudzież "kolorowych rewolucji". Papierkiem lakmusowym tego ostatniego były niezbyt mnogie tłumy na pogrzebie zamordowanego "demokraty" Niemcowa, co pozwalało oszacować ferment antyputinowy i jego potencjał. Wskaźniki poparcia Putina po aneksji Krymu wzrosły z 60 proc. do 80 proc., czemu – znając sytuację – trudno się dziwić. Można więc śmiało założyć, że mimo różnych zagrywek, jak próba przylepienia Rosjanom strącenia malezyjskiego samolotu pasażerskiego, szef Kremla z wdziękiem ograł swych partnerów zachodnich, podbijając stawkę przy innych stolikach – zwłaszcza w nadchodzącej konfrontacji z Chinami.
To właśnie przygotowywanie pozycji USA do tego starcia ma niebagatelny wpływ na to, co widzimy na Bliskim Wschodzie, gdzie USA, wbrew Izraelowi, dogadały się z Iranem, do tej pory grającym na Chiny i Rosję. To zaangażowanie Rosji w walkę z Państwem Islamskim i – jak ich określa Zachód – umiarkowanymi rebeliantami antyasadowymi powoduje, że bez Rosji nie da się dzisiaj mówić o nowym bliskowschodnim ładzie, i stąd nagła wizyta Bibi Netanjahu na Kremlu.
Można się bowiem domyślać, że Izrael uzyskał jakieś obietnice za zgodę na zakończenie izolacji Iranu (a co za tym idzie dozbrojenie) i te obietnice mogą się realizować właśnie kosztem Syrii; jak to niedawno powiedział jeden z amerykańskich generałów, nie ma mowy o powrocie do sytuacji sprzed wybuchu syryjskiej "wojny domowej". Było, minęło.
Nastąpiło więc znaczące podbicie stawki, co oczywiście, z jednej strony, niesie możliwość wybuchu szerszego konfliktu, z drugiej jednak, przybliża możliwość końca wojny. Służyć temu może również masowa emigracja uciekinierów syryjskich (i nie tylko) do Europy, no bo właśnie rozładowuje ona nieco blisko-wschodnią bombę demograficzną – uciekają przede wszystkim młodzi mężczyźni, którzy zaraz sprowadzą swoje kobiety.
Dla kierowników systemu korzyści tego exodusu są oczywiste i wielorakie. Oprócz opróżnienia newralgicznych terenów Bliskiego Wschodu, migracja zasila Europę nową krwią, rozbija jej dotychczasowy narodowy charakter, pozwala w większym stopniu na realizację polityki multikulti; słowem przybliża kontynent do globalnego ideału, dodatkowo powodując – jak to właśnie widzimy – większą integrację europejskiego superpaństwa i dalszą erozję suwerenności politycznej państw narodowych. Nic tylko zacierać ręce.
Ponadto – co też nie jest bez znaczenia – tak wielka fala uchodźców poddanych procesowi obróbki imigracyjnej pozwala na lepszą penetrację wywiadów, a być może skaperowanie po przeszkoleniu jakiejś bliskowschodniej armijki do walk "o wyzwolenie", czytaj: o cele Zachodu czy Izraela.
Jak wiadomo, trzeba najpierw kopnąć w klocki, by móc je potem na nowo jeszcze ładniej poukładać. A że giną ludzie… Cóż, jak to kiedyś ktoś ładnie powiedział, ludzie i tak muszą umrzeć. W samej Europie w wypadkach drogowych ginie ok. 30 tys. osób rocznie… A więc jeśli umierają w "słusznej sprawie" budowy Nowego Porządku Świata, to nawet mają w tym jakąś zasługę… No, nie?
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!