Dzisiaj znów o tym, co w naszych polskich głowach. Uczono mnie, że jesteśmy dumnym narodem, tak przynajmniej wynikało z lektury Sienkiewicza, pod którym uginały się półki biblioteczki w moim rodzinnym domu. Niestety, życiowe doświadczenie zasadniczo odbiegało od tamtego starożytnego obrazu I Republiki.
Mieliśmy w peerelu w cholerę kompleksów i nasza duma przysiadała przed zmitologizowanym obrazem "Zachodu" i tego, co zachodnie. Nie był to tylko skutek komunizmu, niestety polska mentalność prowincjonalna wyparła mocarstwową na długo przed PRL-em, a sanacyjna Polska zdołała ją odrzucić jedynie w części (może gdyby Sanacja trwała dłużej…)
Pamiętam, jak w latach siedemdziesiątych stary krakowski okulista – dla mnie, młodego szczyla, wzór klasy i relikt starej przedwojennej Polski – chwalił się mojej Mamie, że jego syn właśnie pojechał z Brukseli do Paryża, bo "proszę pani, on jest już obywatelem świata". Musiało to na mnie zrobić duże wrażenie, skoro do dzisiaj pamiętam…
Prowincjonalizm polski, zwłaszcza w moim pokoleniu, przełożył się na traktowanie wszystkiego, co "zachodnie" (nie mówiąc już o tym, co amerykańskie), za lepsze od własnego i wzór do naśladowania. To niedocenianie swojego ułatwiło rozbiór polskiej własności państwowej po 1989 i było jednym z elementów prania polskiego mózgu. Co ciekawe, nasi imperialni bracia Rosjanie mieli przekręt w drugą stronę, i nawet w rozmowach prywatnych, gdy usiłowali na placu wytargować polskie dżinsy, twierdzili, że wszystko, co sowieckie, to same – proszę pana – są mecyje. Wtedy się z tego śmiałem od ucha do ucha, dzisiaj już mniej.
Wspominam to z powodu języka polskiej polityki i "dyplomacji", języka poddaństwa i służalczości. Moim faworytem jest Grzegorz Schetyna, były działacz Solidarności Walczącej (ho, ho, ho), rówieśnik, a dzisiaj minister spraw zagranicznych.
Kilka rodzynków: po pierwszej wizycie w USA stwierdził – proszę wybaczyć cytowanie z pamięci – że wizyta przebiegła bardzo dobrze i "odpowiedział na wszystkie pytania, jakie zadał mu sekretarz Kerry".
Jednym słowem, Grzesiu zdał egzamin w stolicy i jest zadowolony. Zadawali mu pytania, a on na wszystkie odpowiedział…
Inny cytat z wypowiedzi w trakcie ceremonii pożegnania ambasadora Mulla, amerykańskiego zwiadowcy, który w Polsce działał z rozmachem i odniósł wiele sukcesów. Ambasadora żegnano dwukrotnie, raz w Belwederze, potem "na wyjeździe" w Krakowie. Grzegorz Schetyna przechodził sam siebie w duserach, zaś słowa: "cały nasz kraj będzie czekał na to, żebyśmy mogli jeszcze się zobaczyć. Polska będzie za panem tęsknić, panie ambasadorze", układają się w ładny tekst kabaretowy. Notabene, tu mała ploteczka, otóż w umilaniu namiestnikowi rozstania różni mniejsi i więksi administratorzy wprost się prześcigali, organizując mu to, co tam lubi – a to skok spadochronowy nad Krakowem, a to wizytę w jednej z polskich fabryk broni, gdzie w towarzystwie lokalnych notabli zaproponowano Amerykaninowi, by może oddał strzał. Ambasador pewną ręką wybrał beryla, więc instruktor zaczął mu tłumaczyć, co i jak, gdzie przód, a gdzie tył, jak się złożyć i tym podobne ćmoje-boje. Mull grzecznie słuchał, potem się uśmiechnął i z gracją funkcjonariusza DIA, wpakował skupioną serię w środek tarczy.
Trzeci "rodzynek" naszego dyplomaty Schetyny to stwierdzenie, że jeśli Polska nie ulegnie dyktatowi i nie przyjmie uchodźców, to nasi zachodni sojusznicy "długo nam to będą pamiętać". Tłumaczenie, że w polityce – o czym Polska tak często się przekonywała w swej historii – nie ma miejsca na "pamięć", lecz na interesy, a "pamięć" jest tym interesom podporządkowana, jakoś nie dotarło. Po prostu, mamy być grzeczni, bo jak nie, to tata się obrazi i może wstrzymać kieszonkowe.
Żenada.
Te żenujące klisze szczęśliwie są mniej rozpowszechnione w młodszym pokoleniu, ale za to nie omijają przeciwnej, "opozycyjnej" "stajni" polskiej polityki.
Niedawno niezależna.pl zachwycała się, jaki to prezydent Duda światowy człowiek – chodzi jak trzeba, je jak trzeba, mówi jak trzeba, a do tego – proszę Państwa, wnimanije!, wnimanije! – z premierem Cameronem rozmawiał po angielsku! No po prostu człowiek obyty, "obywatel świata". To, że języki należy znać, nie ulega wątpliwości, ale po to, aby móc sprawdzać, czy tłumacz dobrze gada i by porozmawiać w kuluarach, natomiast – kurcze blade – nie tylko protokół dyplomatyczny, ale duma nie pozwala, by w oficjalnych spotkaniach nie mówić po polsku. Czekista Putin, mimo wyuczonego na kursach KGB niemieckiego, w oficjalnych kontaktach mówi tylko "cyrylicą"!
Nawiasem mówiąc, Duda w Londynie dziękował Anglikom, że łaskawie pozwolili pozostać u siebie polskim żołnierzom, a nie słyszałem, by wspomniał im grzecznie, iż ci Polacy obronili ich kraj, płacąc nie tylko krwią, ale też polskim złotem, za co rząd Jego Królewskiej Mości podziękował im po angielsku w Jałcie tudzież kilkoma innymi powojennymi gestami. Jakoś nie słyszałem, by Cameron dziękował Polakom za wkład w brytyjską gospodarkę i podatki, jakie tam płacą, przeciwnie, jak się uderza w emigrantów, to częściej w Polaków niż w Pakistańczyków czy muzułmanów.
No i właśnie szczęśliwie, że mimo tych wtop jest nadal w narodzie zapotrzebowanie na polską dumę; że jednak ten mój Sienkiewicz z Ojcowej biblioteczki jakoś się przebija zza grobu i Polska jeszcze nie zginęła. Dlatego trzymam kciuki, by to zapotrzebowanie na polską dumę przedzierzgnęło się w pracę nad silnym polskim państwem, w Wielką Polskę, na którą czekają nie tylko Polacy, ale i tradycyjni sojusznicy Rzeczpospolitej; żeby znów nie skończyło się na górnolotnych słowach.
Polska nie musi mieć dobrej prasy, Polska musi mieć siłę. Prosty kompas mówi, że jeżeli jesteśmy krytykowani za granicą, to znaczy, że sprawy idą w dobrym kierunku, jeśli nas chwalą, to znaczy, że oj niedobrze panowie, niedobrze.
Chęć przypodobania się jest bardzo dobra, ale tylko jeśli dotyczy Pana Boga, a uprawianie polityki a la pani Walewska prowadzi niestety tylko do nierządu. O czym przecież uczy nas własna historia.
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!