Wizyta prezydenta Putina w Turcji jakoś tak półgębkiem przemknęła przez media, być może dlatego, że wynika z niej jednoznacznie, iż Turcja jest państwem, które potrafi bronić swoich interesów na scenie międzynarodowej. W przeciwieństwie do warszawskiej polityki zagranicznej na zamiejscowy telefon, prezydent Erdogan nie daje sobie w kaszę dmuchać, a potencjał militarny i gospodarczy jego kraju każe się z nim liczyć. Będąca członkiem NATO Turcja kilkakrotnie pokazała i Amerykanom, Rosjanom, i Żydom (z którymi, w przeciwieństwie do Warszawy, również potrafi ostro grać), że jest regionalnym "krążownikiem", a nie państwem klienckim.
Dyplomacja turecka doskonale odróżnia język deklaracji od języka faktów i umie sprawnie zawiadywać obydwiema domenami – raz mówiąc i nic nie robiąc, innym razem zaś robiąc, niewiele mówiąc. A wszystko to w oparciu o posiadane atuty. Nic na wyrost. W polskim wypadku tego rodzaju mechanizmy są wprost nie do pojęcia. No ale nie ma się co dziwić, polska państwowość nie zdołała odrosnąć od peerelowskiej guberni i nie wiadomo, czy starczy czasu, by w ogóle to nastąpiło.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!