Jedno z piękniejszych przesłań cywilizacyjnych Zachodu streszcza się w powiedzeniu "ora et labora". Potrzebujemy tak modlitwy, jak i pracy. Jedno bez drugiego kuleje, jedno bez drugiego wynaturza się.
Dlatego tak bardzo podoba mi się iście "benedyktyńskie" wezwanie do działania zawarte w powiedzeniu o. Tadeusza Rydzyka; módlmy się tak, jakby wszystko zależało od Pana Boga, a pracujmy tak, jakby wszystko zależało od nas. Przy okazji przypomniał mi się stary dowcip żydowski, kiedy to Icek modli się żarliwie o wygraną na loterii; w końcu Pan Bóg nie wytrzymuje i woła z nieba: "Icek, daj mi szansę, kup los".
Modlitwa to wspaniała sprawa – powinniśmy codziennie nią zaczynać i nią kończyć, modlitwa to refleksja i medytacja, to porządkowanie świata słowem, ale Bóg wezwał nas do działania, dał świat, w którym mamy pracować na Jego chwałę – mamy walczyć ze złem. Realizacja wartości chrześcijańskich to przeciwieństwo bierności. Zostaliśmy posłani i mamy świadczyć czynem.
Piszę o tym, bo cierpnę, gdy słyszę wezwania kółek patriotycznych, by skupić się wyłącznie na modlitewnej krucjacie, mózg mi się marszczy, gdy widzę, jak wiele osób zdaje się na tym poprzestawać i rozgrzeszać z bierności i bezczynności w obliczu wrogów kraju.
Modlitwa powinna być w naszych czynach. Osoby, które troskę polityczną, starania o lepsze jutro chciałyby sprowadzić do wygodnego odmawiania pacierzy, są jak ten Icek, który "nie daje Bogu szansy", bo nawet losu nie kupił.
Ani Pan Bóg, ani hetmanka Polski Matka Boża nie podaruje nam kraju na talerzu. Do tego trzeba jeszcze rycerstwa.
Musimy się modlić, by w tym doczesnym działaniu się nie pogubić i duszy nie zatracić, ale modlitwa nie zwalnia z obowiązku skutecznego działania, z kroczenia drogą sprawiedliwości – a zatem również walki o Polskę, dobro naszych rodzin, kraju, o interesy Ojczyzny.
Ponieważ przez wieki naród nasz trwał podbity, pogrążony w traumie powstańczych klęsk, mamy tendencję do mesjanistycznego matrixu, kiedy to rekompensujemy sobie poczucie klęski grzechem pychy – przekonaniem o wybraństwie w oczach Pana Boga.
Tymczasem powinniśmy zrobić rachunek sumienia i uczyć na błędach. Próbował tego Roman Dmowski, próbowało międzywojenne pokolenie polskiej inteligencji, a mimo to pierwiastek religijno-mesjanistyczny po dziś dzień napełnia nas niemocą.
Widać to bez lornetki na przykładzie tragedii smoleńskiej. Powtórzę, co kilka razy już mówiłem; najważniejsze w tym zdarzeniu to dla nas odsłonięcie upiornej słabości państwa polskiego.
Pierwsze, dlatego, że do tego zdarzenia (zamachu czy wypadku – nieważne) w ogóle doszło – to oznacza, że polskie państwo nie było w stanie chronić swej najważniejszej instytucji – urzędu prezydenta.
Drugie, jak państwo to podeszło do wyjaśniania okoliczności zniknięcia Tu-154 z radarów.
Ręce i nogi się uginają – Finis Poloniae!
Dlatego gdy dzisiaj słyszę jakieś karkołomne teorie, rzekomo wyjaśniające okoliczności tych wypadków – jak profesorowie Trznadel czy Dakowski rozwodzą się nad możliwością kagebowskiej podmianki czy kombinacji operacyjnej, idę się napić wody.
Aby wyjaśnić tragedię smoleńską (o ile to jeszcze możliwe), trzeba najpierw mieć państwo, otrzepać Polskę z pookrągłostołowego układu, wziąć władzę, zorganizować normalne instytucje bezpieczeństwa państwowego, zrekonstruować polski wywiad, siły zbrojne, tchnąć w ludzi wiarę w sens tego kraju, natchnąć młodzież – ideą wielkiego dziedzictwa. To są zadania na dzisiaj. Ględzenie o tym, jak to kagebowskie UFO uprowadziło nam i pomordowało elity, jest typową oznaką racjonalizacji niemocy, niemocy politycznej, militarnej, narodowej.
Tymczasem dorosły człowiek, nawet jeśli opluwany leży w rynsztoku, powinien potrafić twarzą w twarz stanąć wobec tego faktu, a nie przekonywać, że się ułożył, bo mu tak lepiej.
Oczywiście, że odmawianie różańca pomaga, dodaje sił, ale prócz tego potrzebne jest przezwyciężenie lenistwa ducha i ciała, konieczne jest, byśmy się łatwo nie rozgrzeszali z nicnierobienia stwierdzeniem – no przecież się modlę.
Kiedyś w peerelu do mdłości doprowadzały mnie różne puste gesty protestu; palenie świeczek w oknach, noszenie oporników czy inne porozumiewawcze mrugnięcia, którymi wyładowywano frustracje; a jednocześnie zero programowego myślenia politycznego i zero koncepcji czy wspólnego działania politycznego.
Wszystko sprowadzało się do nadziei, że ktoś za nas coś dla nas zrobi. No i wreszcie komuniści to zrobili – wzięli sobie banki, przemysł i środki przekazu – a nam pozostała ręka w nocniku.
Podobnie jest dzisiaj. Katastrofa w Smoleńsku pokazała, że polskie państwo jest do bani, bo nie broni interesów Polaków. Tu jest pies pogrzebany i tu trzeba ogromu pracy politycznej, a nie bajek o smoleńskich kosmitach.
Aby działać, trzeba wiedzieć, gdzie się jest. Połowa Polaków tego nie wie. I dlatego warto się o to dla nich pomodlić.
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!