Jestem nadal w Niemczech, pracuję jako opiekunka osoby starszej i utrzymuję nadal moją rodzinę, która mieszka w Polsce. Mąż też jest już bez pracy, jednak za chlebem wyjeżdżać muszę ja, bo Niemcy mają większe zaufanie do kobiet.
Dzisiaj uczyłam panią starszą kilku polskich słów. I okazało się, że ona zna słowo – dobry. Przypomniało jej się to słowo! Jej dziadek jeździł do Galicji pracować co roku na siedem miesięcy. Pracował w gospodarstwie rolnym u bardzo dobrych polskich ludzi. Ci ludzie pożyczali nawet mu pieniądze na święta, na choinkę. Galicja to przecież ziemie polskie pod zaborem austriackim. Pomijam wschodnią Galicję, która ciągnęła się po Ukrainę.
Trochę mi się lżej zrobiło, że nie tylko my, Polacy, jesteśmy takimi biedniejszymi obywatelami Europy. Że kiedyś było na odwrót. Niemcy u Polaków pracowali i chwalili sobie tę pracę. Aż trudno to pojąć, bo byliśmy pod zaborami.
Ale jak daleko musiał ten dziadek pracować, jaki to kawał drogi od Bremy. A tutaj przecież też pola uprawne. Ale tu był głód i pracy nie było… pani opowiada.
Nawet car ściągnął 15 rodzin niemieckich, ale tylko grafów, czyli tych szlachetniej urodzonych. Takiego grafa poznałam przecież w sierpniu, woził nas na ryby z dziadkiem. Jak zaczęła się druga wojna światowa, to rówieśnicy grafa poszli do wojska, a graf do więzienia. To wiem od niego.
Potem już wyemigrował do Niemiec z całą rodziną i z wszystkimi ciotkami. Teraz już Niemcy nie chcą tak przyjmować Rosjan z korzeniami niemieckimi, obwarowali ich przyjęcie znajomością języka niemieckiego.
Poczytałam w Internecie o Galicji. Natrafiłam z na życiorys Jana Matejki. Był dziewiątym dzieckiem z dwunastu. Ojciec był Czechem, który też na Galicję przywędrował za pracą. Teraz już Matejko nie miałby szans na urodzenie się. Kto to ma teraz tyle dzieci.
Może dlatego pani Niemka jest taka dobra dla mnie, jak i cała zresztą rodzina jej.
Rano pojechałam samochodem oddać moje buty, bo są trochę za duże. Chciałam je zamienić na numer mniejsze. Raz się w nich przeszłam na spacer z panią, więc starannie je przygotowałam, natarłam podeszwy oliwką. Do miasta mam 5 kilometrów, nie jest mi łatwo się wybrać, bo opiekuję się starsza osobą.
Na miejscu, w małym sklepiku z lepszymi i droższymi butami niż naprzeciwko, było kilka pań, które oglądały rzeczy. Nie było jednak mniejszego rozmiaru, przymierzyłam jeszcze jakieś i ostatecznie zabrałam się z powrotem z moimi butami. Z tymi, które wcześniej kupiłam. Staram się być już z nich zadowolona, bo lepszych mieć nie mogę. W życiu takich drogich butów nie miałam. 79 euro, to astronomiczna suma. Buty zawsze kupowałam w szmateksie, za góra 20 złotych.
Ale to nie ja zapłaciłam, to rodzina starszej pani, bo prosili mnie o przedłużenie mojego pobytu tutaj, a ja nie wzięłam ze sobą zimowych butów. Pozwolili mi kupić sobie za 150 euro, ja kupiłam za 79 i resztę pieniędzy oddałam pani starszej.
Córce kupiłam ostatnio prawie trzykrotnie przecenione, chciałam żeby miała wreszcie takie porządne, nie na pięć minut, jak te kupowane w naszym misiaczku za około 100 złotych. 100 złotych to dla nas bardzo dużo. W Niemczech buty są o wiele droższe, ale jakie piękne mają podeszwy. Ślizgawica niestraszna w nich.
Kupiłam już na drogę dwa soczki.
Porozmawiałam z córką na Skype i zdecydowałyśmy, że lepiej nie ryzykować, bo te jej buty mogą być za małe i co wtedy z nimi robić? Trudno sprzedać, bo jak ktoś chce kupić droższe buty ze skóry, to jedzie do sklepu. Nie będzie kupował w Internecie. Poza tym pieniądze potrzebne są na utrzymanie.
Pojechałam więc drugi raz, oddać te buty. Nie musiałam się denerwować, buty nie były noszone i miałam paragon. Jadę, mijam pole, potem las, potem znów pole i potem jest skręt w lewo, bo zjeżdżam z obwodnicy. Czekam więc, bo widzę szybko jadący srebrny duży samochód, jakiś mercedes chyba. Z lewej strony mam furgonetkę, która czeka na swoją kolej, ona wyjeżdża z drogi, w którą ja będę wjeżdżać. Patrzę więc tylko na przybliżający się srebrny samochód, a tu z prawej strony, myk, jakiś mniejszy wskoczył na jezdnię i pruje prosto. Ten srebrny zrobił jakieś esy floresy, ja i ten z lewej staliśmy, ale potem ruszyłam akurat za umykającym samochodem, tym który by spowodował wypadek. Uciekał szybko, ale potem były światła. Zapamiętałam numery. Potem je zapisałam. I to chyba koniec. Przecież nie będę skarżyć na policję, chociaż przydałoby się.
Buty oddałam, kupiłam trochę bananów i wróciłam do domu. Wracając, myślałam, żebym tylko dojechała bezpiecznie, to mój ostatni raz tutaj. Jutro już nie będę jeździć, a pojutrze wyjeżdżam do Polski.
Muszę na siebie bardzo uważać, przecież jestem jedyną żywicielką rodziny. Mój mąż stracił pracę. Trzeba było zostać na Śląsku, nie przeprowadzać się. Pracował w nowej wytwórni pasz i był zastępcą kierownika. Miałby dobrze, bo zakład wykupili Duńczycy, pracowałby do dziś. Tylko ja tam nie mogłam mieszkać. Miałam świadomość całej tablicy Mendelejewa w powietrzu, w ziemi, w owocach, które się kupowało. Najgorsze to cynk i ołów. Wysokie kominy z tymi pierwiastkami widać było z naszego balkonu.
Przysługiwało nam mieszkanie wreszcie ze spółdzielni, zostawiliśmy więc zakładowe i przeprowadzka. Rok 1990. W tym czasie na ziemiach zachodnich już zaczynało się bezrobocie. Ale, że byliśmy wykształceni i coś ponadto jeszcze umieliśmy, więc prace znaleźliśmy.
Urodziło się czwarte dziecko i piąte, mama moja pomagała. Dwa lata temu męża stanowisko zlikwidowano, z całego zakładu zostało kilku ludzi. Takich, co to ze sobą trzymali. Mój mądry i kochany mąż nie mógł już jeździć do pracy. Bardzo mu tego brakowało, chociaż zarabiał 1500 złotych, a z tego 200 szło na benzynę. Mąż miał kilka projektów racjonalizatorskich, byłam z nim w grupie na studiach. Podziwiałam go, jak sobie wyobrażał, widząc rysuneczki, te wszystkie maszyny do przemysłu spożywczego. Ja takich zdolności nie posiadałam i mąż mi dużo wtedy pomógł.
Teraz się czuję trochę winna, że przeze mnie, przez tę przeprowadzkę, nie ma on pracy. A mężczyzna musi mieć pracę. Inaczej czuje się niepełnowartościowy. Teraz już kuchnia nie moja. Jak przyjeżdżam, to mąż tam wszystko robi i mnie wygania.
To dobrze, że nie było wypadku, że jakimś cudem samochody się poomijały.
Jutro jadę do cyrku, razem z rodziną starszej pani. To rekompensata za dni wolne, których nie miałam tutaj. Jestem tu prawie dwa miesiące.
Wolałabym może pieniądze, bo przecież taki cyrk kosztuje i dojechać muszę autobusem i odwiozą mnie potem. Pojutrze czeka mnie najważniejsza atrakcja – powrót do domu, a tu na sam koniec jeszcze dodatkowa podróż. Tak rodzinie pasowało.
No, ale powinnam być wdzięczna. I jestem. Tylko myślę o tym, żeby nie było ślizgawicy albo wysokich pokładów śniegu. Jak do dzisiaj, to mamy jeszcze jesień, taką jesienną pogodę, ale zapowiadają wreszcie opady śniegu lub deszcz ze śniegiem. Straszne to. Akurat na moje podróże.
Więc pożegnam Niemcy na półtora miesiąca i może tu jeszcze przyjadę, jak pani starsza będzie się dobrze czuła. Ma 94 lata. Może napiszę dokładniej – jeśli będzie jeszcze żyła. Myślę, że tak, bo jest ona całkiem zdrowa.
Chciałabym tu jeszcze przyjechać.
Mało ze sobą rozmawiamy. Przy posiłkach tu się nie gada, ja czytuję wtedy na boczku gazety. Niemieckie gazety, wyławiam wiadomości, które rozumiem. I myślę, czy jest w nich propaganda sukcesu, czy to tak naprawdę ten naród tak dobrze się ma i będzie miał jeszcze lepiej. Co biorę do rąk gazetę, to tam jakieś podwyżki. Różne instytucje dostają więcej pieniędzy z Berlina, niż się spodziewały. Opieka też dostaje już więcej, uwzględnia się osoby lżej chore, ale wymagające opieki. Każdy Niemiec powyżej 14 roku życia na gwiazdkę otrzymuje od państwa prawie 300 euro, kilka procent więcej niż w zeszłym roku. Renty, emerytury będą wzrastać, o 6 procent w skali roku. I do tego jeszcze gazety oznajmiają, że każdemu pracownikowi przysługuje dodatkowy urlop – chyba 6 dni za rok. I przysługuje od roku 2011.
To jest coś niesamowitego. Zupełnie jakby Niemcom pieniądze z nieba spadały. Jakby spodziewali się mniej, jednak dostali więcej. Może to Polska za słabo walczyła o unijne pieniądze?
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!