Chyba wszystkie nadwiślańskie telewizje zaprezentowały niedawno receptę na wielomiesięczne kolejki do lekarzy specjalistów. Ponoć nasi południowi sąsiedzi problem rozwiązali skutecznie, wprowadzając dodatkowe opłaty za wizytę u lekarza, za wykupienie recepty oraz za pobyt w szpitalu. Konkluzja brzmiała: to działa, kolejek nie ma, naśladujcie!
Otóż jeśli w przekazie na temat systemu ochrony zdrowia nie pada wskaźnik precyzujący, ile publicznych pieniędzy trafia do danego systemu, to nie jest to żaden przekaz i żadna informacja, lecz zwyczajne łgarstwo. Nie było ani słowa także o tym, że ze środków publicznych Republika Czeska wydaje na leczenie swoich obywateli około ośmiu miliardów euro, czyli 7 procent PKB. Że "stare" państwa unijne przeznaczają na to samo średnio 9 procent (w wypadku Holandii, Francji czy Niemiec jest to nawet 12 procent PKB), tymczasem w wypadku Polski zaledwie 4,7. I mowa o procentach PKB, a nie liczbach bezwzględnych po pierwsze, a po drugie, że sektor publiczny stanowi główne źródło finansowania opieki zdrowotnej we wszystkich państwach europejskich oprócz Cypru.
Dostosować przyjęcia
"W takiej sytuacji, w systemie pieniędzy zawsze będzie za mało" – powiedziała przy jakiejś okazji prezes NFZ, Agnieszka Pachciarz, choć jej wypowiedź w serwisach informacyjnych w sumie pominięto. Podobnie jak tę, iż finansowanie opieki zdrowotnej z prywatnych ubezpieczeń odgrywa znaczącą rolę tylko w kilku europejskich państwach, przy czym najniższe jest w Holandii (6 proc.), Francji (7 proc.) oraz Wielkiej Brytanii (9 proc.).
Póki co, Polacy mają ograniczony dostęp do około dwustu świadczeń zdrowotnych, mimo gwarancji państwa, a jednym z największych i najbardziej wstydliwych problemów są kłopoty z szybkim diagnozowaniem chorób nowotworowych. Co w tych okolicznościach robią dyrekcje szpitali, gdy zaczyna brakować pieniędzy na leczenie? Otóż wielu dyrektorów zobowiązuje się "dostosowywać przyjęcia pacjentów do stopnia realizacji kontraktów z Narodowym Funduszem Zdrowia". W konsekwencji wśród oddziałów, które zwykle już wczesną jesienią ograniczają bądź w ogóle wstrzymują przyjęcia tak zwanych planowych pacjentów, wymienia się diabetologię, alergologię, urologię, pulmunologię, okulistykę, ortopedię, chirurgię ogólną i naczyniową, ginekologię onkologiczną, neurochirurgię oraz laryngologię – to tylko najczęściej powtarzające się nazwy.
Oszczędność znaczy śmierć
Wedle informacji udzielanych mediom przez ordynatorów i dyrekcje szpitali, tak zwane nadwykonania na wymienionych oddziałach wynoszą od kilku do nawet kilkunastu procent budżetu danej placówki (w przeliczeniu na złotówki: od kilkuset tysięcy do kilkunastu milionów złotych). Oczywiście są też oddziały, które pacjentów przyjmować muszą. OIOM, anestezjologia i intensywna terapia dorosłych i dzieci, kardiologia czy kardiochirurgia dziecięca, położnictwo czy oddziały noworodkowe. Niemniej przekonywanie, że choremu z zagrożeniem życia lub z możliwością nagłego pogorszenia stanu zdrowia, pomoc zawsze jest udzielana, to jedno z większych kłamstw, jakim raczeni są Polacy. Ostatnio roczne dziecko zmarło, ponieważ jakiś lekarz (lekarz?) pożałował dziesięciu złotych na wykonanie podstawowego badania krwi, umożliwiającego postawienie prawidłowej diagnozy.
Albo weźmy taką informację: "W sytuacjach zagrażających życiu pacjenci są przyjmowani na bieżąco, ale szpital wprowadził trzystopniową kwalifikację chorych ze względu na stan zdrowia". Przecież to przypomina sytuację z czasów wojny. Wówczas rannych również dzielono na trzy grupy. Do pierwszej kwalifikowano lekko draśniętych, czyli tych, którzy na pomoc mogli jeszcze poczekać. Do grupy drugiej zaliczano takich, którym życie może uratować wyłącznie natychmiastowa pomoc. I wreszcie do grupy trzeciej "wpisywano" ofiary, którym ze względu na skalę obrażeń żadna pomoc nie mogła już życia uratować. Pomagano tylko dwóm pierwszym grupom.
To nie my, to lwy
Sytuacja w polskim systemie ochrony zdrowia pogarsza się od lat. Długi placówek ciągle rosną – dziś sięgają jedenastu miliardów złotych, paraliżując szpitale, którym dostawcy odmawiają świadczeń, wręcz dostarczania czegokolwiek, poczynając od energii elektrycznej, a kończąc na lekach i żywności. Tymczasem od 2013 zacznie się przekształcanie szpitali w spółki prawa handlowego. Czego następstwem będzie prywatyzacja – albowiem mało który samorząd znajdzie środki na pokrycie tak zwanych ich "strat bilansowych" z końca roku bieżącego (do czego zobowiązuje je ustawa) – nie mówiąc o środkach niezbędnych na inwestycje w ludzi czy sprzęt medyczny.
Bolesław Piecha, lekarz i były minister zdrowia, nazywa rzeczy po imieniu, twierdząc, że obecna ekipa rządowa ogranicza odpowiedzialność za dramatyczny stan rzeczy "wyłącznie do nadzorowania zbierania składki zdrowotnej. Resztę puszcza samopas, oddaje przedsiębiorstwom, którymi będą szpitale zorganizowane w spółki akcyjne lub spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. (...) Skutkiem będzie ogromny chaos". Piecha dodaje: "Nigdzie na świecie nie jest to puszczone tak samopas. Nasz rząd się uparł, by umyć ręce, by powiedzieć – to nie my jesteśmy odpowiedzialni".
•••
Do czego doprowadzi traktowanie szpitali jak spółek prawa handlowego, za czym idzie swobodny handel akcjami takich spółek? Jeszcze raz Bolesław Piecha: "Odnoszę wrażenie, że o ten handel przede wszystkim chodzi. To jest droga, już otwarta, do prywatyzacji służby zdrowia. To jest to kręcenie lodów w służbie zdrowia, o którym przed wyborami 2007 roku mówiła posłanka PO Beata Sawicka".
Tak jest. O to właśnie chodzi.
Krzysztof Ligęza
www.myslozbrodnik.pl
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!