Czas mija szybciej niż trzask z bicza, a niektóre zdarzenia przechodzą nieomal bez echa. Co nam umknęło tym razem? Otóż umknęło nam pięciolecie rządów Donalda Tuska. Wszak on i jego kamaryla rządzą Polską właśnie od pięciu lat.
Te pięć lat to rekord, zauważył onet.pl, ponieważ żaden z wcześniejszych premierów III RP nie osiągnął takiego wyniku. W tych radosnych okolicznościach wzmiankowany portal zaproponował, by szefowi rządu, jak to ujęto: coś powiedzieć. "Włącz się do dyskusji, a my przekażemy najciekawsze komentarze kancelarii premiera. Warunek jest jeden: muszą mieć dokładnie pięć słów. Zapraszamy!".
I proszę sobie wyobrazić, internauci "włączali się do dyskusji", aż im klawiatury puchły. Z czego można wysnuć ten oto wniosek, iż drugą twarzą tuskoida ani chybi musi być kabotynizm.
Haraczowisko
Z okazji pięciolecia Donald Tusk zechciał również wszystkim przypomnieć, że Platforma Obywatelska "powstała po to, by Polacy nigdy nie musieli się zbroić na wypadek konfliktu". Z czego płynie wniosek kolejny, że – dzięki Platformie Obywatelskiej – w wypadku konfliktu Polacy uzbrojeni nie będą. Osła mamy za premiera albo zdrajcę, tertium non datur. Otóż, panie premierze, wiarygodność jest jak dziewictwo: nie można schować jej do kieszeni i wyjąć, uznawszy za przydatną. Ani pożyczyć, zużywszy. Pan to sobie wreszcie zapisze i zapamięta.
Ale dajmy na chwilę spokój premierowi, bo w polską przestrzeń publiczną wdziera się kolejna idea, mianowicie idea "uzdrowienia rodzimego systemu emerytalnego". Jak ów uzdrowić? Podnieść składki do OFE – przekonuje Marek Goliszewski, prezes Business Centre Club, i jest to pomysł zaiste rewelacyjny. Podobnie jak każdy pomysł, wsparty na starannej obserwacji rzeczywistości. Wszak ponadprzeciętną sprawność nadwiślańskiego systemu otwartych funduszy emerytalnych potwierdzi na Okęciu byle emeryt, wracający z wakacji na Seszelach czy innych Karaibach. I dlatego mowy nie ma, by kwestię oszczędzania na starość pozostawić do indywidualnego rozstrzygania, zaś podstawą systemu uczynić wolność i odpowiedzialność. Albowiem wolność i odpowiedzialność wykluczają haracz, a bez haraczowiska oszuści i złodzieje zdychają z głodu.
Dość dyktatu
Szkoda, że zdychają wyłącznie w teorii, bo przecież nie na tym świecie. Na tym świecie oszustów i złodziei dostatek. Niezależnie od wieku, płci, koloru skóry, kształtu nosa, przynależności etnicznej czy narodowości. Dlatego haraczowisk w Europie długo nie zabraknie. I dlatego na niektórych z nich trwa osobliwa, acz ostra jazda. Wiadomo: gdy zaczyna brakować pieniędzy, każdy szarpie do siebie, starając się jak najszerzej rozłożyć ramiona.
We współczesnej Europie najszerzej rozkładają ramiona zwolennicy zapadającego się w nicość projektu pt. "Unia Europejska". Dla unijnych urzędasów to być albo nie być, choć na dłuższą metę nic im nie pomoże. Unia Europejska za bardzo upodobniła się do pacjenta w stanie terminalnym, poddawanego uporczywej terapii. Ktoś tak czy owak będzie musiał wyłączyć prąd w respiratorze, a zwłoki złożyć w trumnie, zakopując głęboko obok innych, równie niewydarzonych ideologii.
Niewykluczone, że katalizatorem tego ostatniego rozwiązania wcale nie okaże się kształt unijnego budżetu, lecz decyzja Wielkiej Brytanii o rozpisaniu referendum w sprawie wystąpienia tegoż państwa z unijnych struktur. Premiera Camerona nie da się odwołać w trybie, w jakim odwołano premiera Papandreu po zapowiedzi rozpisania w mordowanej gospodarczo Grecji "referendum pomocowego". Stąd pytanie nie brzmi "kiedy", lecz "jak szybko"? Jak szybko za Zjednoczonym Królestwem podążą inne narody, mające dość dyktatu Brukseli?
Który naród podąży, ten podąży. Niemcy nie podążą na pewno. I ja się Niemcom nie dziwię: jak szacują ekonomiści niezwiązani z unijnymi grantami, z każdego euro przekazanego krajom takim jak Polska czy Rumunia, nawet 80 centów wraca do gospodarki niemieckiej.
Bez niedomówień
Zatem Unia, przynajmniej z perspektywy Berlina, to nadzwyczaj udana inwestycja. Pod warunkiem oczywiście, że do tego garnka nikt obcy Niemcom nie dosypuje cichaczem soli i nie wpycha własnej chochli. Stąd zniuansowane do niedawna oświadczenia Angeli Merkel, głośno przyznającej, że niemiecka racja stanu zakłada zjednoczenie Europy (i dodającej szeptem łaskoczącym uszy niemieckich przedsiębiorców, iż najważniejsza będzie obrona niemieckich interesów w Europie), zmieniły się w deklaracje wieszczące kolejne kroki integracyjne, deklaracje składane już otwartym tekstem i mówiące wprost o stworzeniu unii politycznej pod przewodnictwem Berlina. Weźmy tę wypowiedź dla niemieckiej telewizji ARD, pochodzącą z połowy bieżącego roku: "Potrzebujemy więcej Europy. Nie tylko unii walutowej, ale też tak zwanej unii fiskalnej i więcej wspólnej polityki budżetowej. I przede wszystkim potrzebujemy unii politycznej" – to przecież nic innego jak projekt Czwartej Rzeszy, rysowany bez bawełny niedomówień. Niegdysiejszy minister spraw zagranicznych Niemiec, Joschka Fischer: "Niemcy nie postrzegają już Europy jako celu, lecz traktują ją jako środek w przeforsowaniu własnych narodowych interesów".
Z drugiej strony, póki w niemieckich planach ktoś solidnie nie napaskudzi, Berlin akcentować będzie oficjalnie jedynie pozycję największego płatnika unijnego budżetu, starannie przemilczając fakt, że na wspólnym rynku najwięcej zyskują właśnie Niemcy. W tych okolicznościach staje się jasne, dlaczego Angela Merkel tak ostentacyjnie hołubi Donalda Tuska, jednocześnie przytulając do Davida Camerona. Ten pierwszy jest tylko narzędziem, ten drugi może sprawić, że wbrew woli pani kanclerz, nad Europą zgaśnie unijne światło. Niemiecka gospodarka mogłaby tego nie wytrzymać.
Krzysztof Ligęza
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!