Brudny nos Pinokia
Przed tygodniem wspominałem w tym miejscu, śladem branżowego pisma "The Lancet", że w polskich szpitalach nawet dziesięć osób na sto umiera w wyniku planowych operacji chirurgicznych, co więcej, że ta upiorna statystyka nie dotyczy nagłych wypadków czy skomplikowanych zabiegów.
Wspomniałem też, że nasze Ministerstwo Zdrowia stanowczo oprotestowało wyniki badań. Dziś muszę koniecznie dodać, że ze strony naszych specjalistów od zdrowia niczego innego jak stanowczego protestu nie należało oczekiwać. Nie należało tym bardziej, gdy dysponuje się wiedzą o traktowaniu pacjentów na szpitalnych oddziałach zwanych nie wiedzieć czemu "ratunkowymi".
Dni ubezpieczonego
Mianowicie tak oto są oni traktowani, że, półprzytomni z bólu, leżąc we własnych odchodach, z połamanymi kośćmi miednicy, czekają dwie godziny na konsultację ortopedyczną. Dwie godziny! Powyższe zdarzyło się na "oddziale ratunkowym" szpitala o najwyższym stopniu referencji, w mieście z aspiracjami do stolicy województwa. Pacjent, o którym piszę, zmarł po paru dniach, na skutek pourazowych i pooperacyjnych powikłań.
Banda konowałów i urzędasów, nie żadnych lekarzy. A idźcie wy z waszym guru do diabła, tam wasze miejsce. Albo do ZUS-u idźcie i z "Dni ubezpieczonego" nigdy nie wracajcie.
"Dni ubezpieczonego", boki zrywać. "Chcemy naszym klientom przekazać wiedzę o zasadach podlegania ubezpieczeniom społecznym oraz o prawach i obowiązkach, jakie z tego tytułu wynikają" – wykrztusza z siebie szacowna instytucja zwana niekiedy zasadnie acz bardzo kąśliwie Zakładem Utraty Składek. "Wyjaśnimy, co dzieje się ze składkami, gdzie są ewidencjonowane i na jakie cele przeznaczone" – dodaje ZUS ustami jednego z dyrektorów. To niechybnie tytułem żartu, który brzmi niczym śmieszny dowcip w czasie ceremonii pogrzebowej.
Niemniej teraz wiemy już, jak bardzo nam Zakład Ubezpieczeń Społecznych jest potrzebny. Sama instytucja jest potrzebna, a przede wszystkim – jasna rzecz! – bardzo potrzebni są zatrudnieni w tejże instytucji urzędnicy. Swoją drogą, gdyby zatrudnić ich jeszcze więcej, dopiero by się nam poprawiło, ho, ho! Najpewniej przez tę ich urzędniczą wiedzę, którą tak bardzo pragną się z nami dzielić.
A kto nie zechce w zdroju wiedzy z ZUS-u dobrowolnie i z głową zanurzyć się – tego na oddział ratunkowy. Tam jeden z drugim absztyfikant i malkontent poleżą sobie godzinkę czy dwie, następnie po nieszczęśnikach posprząta się – i załatwione. Podobnie jak w ZUS-ie, na polskich oddziałach ratunkowych również wiedzy dostatek. Można powiedzieć: wylewa się z basenów.
Największa przegrana
Na temat stanu nadwiślańskiego systemu ochrony zdrowia w sejmowym przemówieniu Donalda Tuska nie padło ani słowo. I nawet nie z tego powodu wspomniane expose rozszarpano na strzępy. Od siebie dodam tyle, że miłościwie nam panujący premier przegrał siebie i swoją rolę w historii w ciągu paru godzin, jednego dnia, mianowicie 10 kwietnia 2010 roku. Owszem, człowiek rozumny dostrzegał w tym człowieku predyspozycje do zachowań podłych i nikczemnych, ale dopiero realia polityczne po 10 kwietnia przerosły go ostatecznie, ostatecznie definiując, a zarazem definitywnie przekreślając. Kto wie, czy fakt, że Donald T. dotąd nie potrafi zachować się jak mężczyzna i nie odchodzi z życia publicznego, to nie jest jego największa przegrana.
Po 10 kwietnia Donalda T. nie warto słuchać. Nie warto, albowiem czyniąc to, infekujemy umysły, wkraczając do aksjologicznego rynsztoka. To oczywiste: kiedy wpuścimy do mieszkania kłamstwo, nieprzyzwoitość i podłość, nie ma to, tamto – parkiet zachlapany, a na smród sposobu nie ma. Nie pomogą płyny, mleczka, proszki, żele, pasty, tabletki, granulki, udrażniacze, neutralizatory zapachów, wybielacze, szampony, zmywacze, balsamy, odświeżacze i co tam jeszcze Matka Chemia rekomenduje rozsądnej gospodyni. Na aksjologiczny brud kapiący z nosa Pinokia nie ma skutecznego, a zarazem szybko działającego środka. Owszem, podobno Boguś Prztyprztycki poradził sobie, używając sporej dawki napalmu, ale ani Prztyprztyckiego, ani jego żony nikt już potem nie widział.
Krzysztof Ligęza
O TYM, CO NAJWAŻNIEJSZE,
CZYLI
DLACZEGO WARTO PRZECZYTAĆ "MYŚLOZBRODNIK"
"Non enim possumus quae vidimus et audivimus non loqui" (nie możemy tego, cośmy widzieli i słyszeli, nie mówić) - za apostołami Piotrem i Janem powtarzają publicyści, którym współczesny Sanhedryn, a ujmując rzecz w kontekście szerszym niż symboliczne biblijne przywołanie: którym dzisiejsi nadzorcy myśli owinięci cuchnącymi prześcieradłami marksizmu kulturowego, pragną zamknąć usta oraz skonfiskować klawiatury.
Którzy publicyści? Stanisław Michalkiewicz, Tomasz Sommer, Rafał Ziemkiewicz, Jerzy Robert Nowak, wreszcie w tak znakomitym towarzystwie nie pierwszy (ale i nie ostatni) autor Myślozbrodnika - a wraz z wymienionymi także wielu, wielu innych.
To dążenie do spacyfikowania niepokornych poprzez odesłanie w niebyt głoszonych przezeń komentarzy i opinii wydaje się naturalne, skoro zgodnie ze sprytnie narzuconym i obowiązującym powszechnie paradygmatem poprawności politycznej, wypowiedzi tych osób mają "nienawistny, niepokojący charakter", a tym samym "wymagają jeśli nie karnej, to co najmniej społecznej reakcji i napiętnowania".
Kto konkretnie podnosi podobne zarzuty, wzywając zarazem do karania ludzi przyzwoitych, a przy tym spostrzegawczych? Twierdzą tak choćby autorzy raportu przygotowanego na zlecenie niegdysiejszego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji przez Poznańskie Centrum Praw Człowieka ("Monitorowanie treści rasistowskich, ksenofobicznych i antysemickich w polskiej prasie", Instytut Nauk Prawnych PAN). Po czym dodają, że: "Identyfikacja treści tego typu ma pełnić funkcję "wczesnego ostrzegania", wskazywać które źródła zawierają wypowiedzi "niepokojące" lub wręcz sprzeczne z prawem".
Na przykład Krzysztof Ligęza w swoich publikacjach "przedstawia ksenofobiczną interpretacją integracji europejskiej; stawiając UE w opozycji do niepodległej Polski", a w jego tekstach "pojawiają się wypowiedzi o charakterze islamofobicznym (...) a także ujęte w cudzysłów, aluzyjne odwołania do konfliktu ras". Żeby już nie wspominać o innych, równie przerażających myślozbrodniach autora Myślozbrodnika.
I między innymi dlatego tej książki nie można kupić w EMPIK-u, a jej Czytelnik nie znajdzie w środku "ani jednej reklamy ze spółki skarbu państwa, komunikatów administracji państwowej, funduszy promocyjnych Unii i biznesu zarabiającego na życzliwości władzy, którymi watowane są nieustannie protuskowe media" (Rafał Ziemkiewicz). Tym bardziej zamówić tę książkę i przeczytać warto, i nawet koniecznie trzeba.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!