Tak więc przyszłoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego odbędą się według dotychczasowej ordynacji wyborczej, czyli wbrew zamierzeniom Prawa i Sprawiedliwości. Weto prezydenta sprawę rozstrzyga jednoznacznie.
Można powiedzieć: gruchnęło przy tej okazji, lecz grzmot rozbiegł się nie za bardzo. Zwłaszcza w środowisku projektodawców. Choć powinno łomotnąć inżynierów społecznych po łepetynach. Po wielekroć. Co odważniejsi przewidywali, że zaproponowana postać nowelizacji to nader sprytny plan, uzgodniony między Pałacem Prezydenckim a Nowogrodzką, i że Jarosław Kaczyński dobrze zdaje sobie sprawę z okoliczności, w jakich przyszło mu rządzić, zatem prezydent musi od czasu do czasu wierzgnąć (albo przeciwnie, nie wolno mu), a jedno i drugie dla podtrzymania i tak mocno już nadwątlonej wiarygodności prezydenckiego urzędu – i to po każdej ze stron sporu politycznego.
No, ale mniejsza z tym. Bo to jest tak, że gdy nasz pan prezydent (czy tam prezydent, nasz pan), słucha opozycji i wetuje ustawy, wówczas „ma szanse wybić się na niepodległość”. Gdy ustawy podpisuje, automatycznie „zaprzepaszcza drugą kadencję”, ewentualnie staje się „pacynką na dłoni Kaczyńskiego”. Czy tam kukiełką, której Kaczyński „włożył patyk tam, gdzie wkłada się patyki kukiełkom, i kręci nią po swojemu”. Dla każdego coś miłego, można powiedzieć.
Ale są sprawy ważniejsze niż pan nasz, prezydent (czy tam prezydent, nasz pan). Bo pytajmy samych siebie szczerze: czy systemu, w którym tak zwana demokracja zaczyna się po wskazaniu zwycięzców przez prezesów partii, wypada w ogóle nazywać demokracją? Po mojemu nie wypada, nawet gdy nas do takiego nazywania przekonano. A w kontekście takiego czy innego kształtu ordynacji wyborczej, czy to do Parlamentu Europejskiego, czy to do Sejmu, naprawdę nie ma znaczenia, czy zwycięzców wybiera sobie po uważaniu dwóch panów prezesów, układających listy partyjne, czy panów ośmiu. Czy tam ilu tam. Ktoś uważa, że może to znaczenie mieć?
Ma natomiast znaczenie, i to jakie, dodajmy, gdy pan minister od inwestycji i rozwoju wyjaśnia, że Rada Ministrów – przyjmując „Priorytety społeczno-gospodarcze polityki migracyjnej” – oceniła, że: „rozwiązania wewnętrzne nie wystarczą”, zatem w trosce o stan gospodarki, polski rząd nie ma wyjścia i musi „oprzeć się na osobach z zagranicy”. Konkretnie chodzi o to, jakoby „dziur na polskim rynku pracy” nie mogli „zasypać” bezrobotni czy młodzi, ani nawet – uwaga, uwaga: nie pomoże w tym „obecna skala imigracji z Ukrainy”. Czyli, zdaniem rządu („ufajcie nam, ufajcie!” – pamiętamy?), trzeba czym prędzej „zwiększyć działania mające zapobiec załamaniu gospodarczemu, które w świetle obecnych statystyk jest nieuniknione z powodu braku rąk do pracy”. I rząd działania swe zwiększa, a spoza tych działań wyłaniają się imigranci w ilości, która zmieni Polskę podobnie jak zmieniła kraje Europy Zachodniej, tylko zwali się na nas konsekwencjami później, niż nastąpiło to na zachód od Odry.
Innymi słowami: tak samo jak po 1989 roku, interes tych i owych (tu: pracodawców) wygrywa z interesem pracobiorców. Domaganie się od rządu odpowiedzi na pytanie, kto właściwie umożliwił, i kto pozwala rządowi rządzić: pracodawcy czy pracobiorcy, wydaje się w tych okolicznościach sensowne, ale zapewniam: odpowiedzi nie doczekamy, niezależnie od poziomu prospołeczności, deklarowanej nieustannie przez premiera Morawieckiego. Czy tam prezesa Kaczyńskiego. Czy nawet całego Prawa i Sprawiedliwości, z przybudówkami licząc.
W Polsce nie ma problemu rąk do pracy. Jest za to realny problem z płacami i pojęciem „dobra wspólnego”, gdy wskaźniki w rodzaju „płacy średniej” nie wyjaśniają, lecz utrudniają wyjaśnianie biegu zdarzeń. Źle się dzieje, kiedy ekonomia do spółki ze statystyką nasze „razem” zamieniają w „obok siebie”, a wspólnota przekształca się w zbiór elementów niepołączonych niczym wiarygodnym. Wówczas „my” szybko obumiera, a wkrótce potem w ogóle przestaje istnieć. Więc.
Postawmy więc zasadne pytanie: na jakim etapie zanikania znajduje się wspólnota polska z ludźmi pokroju pani Gawor, aktualnie nadal na stanowisku szefowej Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego warszawskiego Urzędu Miasta, absolwentki Wyższej Szkoły Oficerskiej im. Feliksa Dzierżyńskiego, a następnie funkcjonariuszki peerelowskiego aparatu represji, to jest Ministerstwa Spraw Wewnętrznych pod zarządem Czesława Kiszczaka, mało tego: persony, którą objęła ustawa dezubekizacyjna, pozbawiająca esbeków przywilejów emerytalnych?
Komu jak komu, ale mi coś się tutaj nie zgadza. Szczerze powiedziawszy, coś tutaj nie zgadza mi się coraz bardziej.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!