Oto był dworzaninem u króla Augusta Wtórego i wielkie miał u niego względy. Pan ten, acz wielkich cnót, widno, że z pierwiastkowego luterskiego wychowania przyniósł (Boże mu przebacz!) i w łono Kościoła świętego nieco skłonności do rozwiązłego życia.
Pewnego wojewody żona wpadła mu była w oko, a której nazwisko, lubo mnie wiadome, wymienionym nie będzie, gdyż jej prawnuki teraz żyjące, a pany ze wszech miar szanowne, nieradzi by byli, aby wiedziano, iż pochodzą od przodka, któren się niedobrze prowadził. Powiem tylko, że ta pani była urodziwą, rozumną i długo nawet cnotliwą; a król, coraz silniejsze do niej czując zapały, używał dworzanina swojego Bieleckiego, aby zabiegami swymi torował jemu drogę do cudzej własności; a pan Bielecki, jakby nie wiedział, że co Bóg zabrania, z tego król rozgrzeszyć nie może, z wiernością sługi panu pomagał. To się wnęcał do domu wojewody, nigdy przed szlachtą nie zakrytego, to listy nosił, to na koniec rozmowami swymi, jak to zwykle wiele od wystawienia rzeczy zależy, przyczynił się, o ile mógł, do osłabienia przekonania, i stąd wielkie zło wynikło.
Pan wojewoda, zelant o sławę swoją, jako chrześcijańskiemu senatorowi przystoi, jakimś sposobem zaczął żonę podejrzywać i mieć się na ostrożności. Raz więc, gdy obaczył pana Bieleckiego wychodzącego z pałacu, kazał go schwycić przez sługi swoje i dopóty kazał mu wytrzęsać odzienia, aż z nich wypadł list wojewodziny do króla.
Przeczytawszy i z niego wiele złego wyśledziwszy, nie zważając, iż pan Bielecki składał się, iż jest szlachetnie urodzonym i komornikiem królewskim, kazał go zbić na kwaśne jabłko i wpół umarłego z bólu wyrzucić na ulicę, za dziedziniec swojego pałacu; a sam żonę natychmiast do dóbr swoich wywiózł, a stamtąd osadził ją w klasztorze panien zakonnic, fundacji jego domu, w którym to domu i dnie swoje w wielkiej pobożności i skrusze po kilkunastoletnim pobycie skończyła.
Pan Bielecki, odszedłszy z bólów i nie mając nawet środka do poszukiwania swej krzywdy, na próżno od króla, pierwszej sprężyny jego nieszczęścia, był pocieszany i obdarzany. Tyle doświadczał wzgardy i poniżenia od wszystkich (bo komuż jego zdarzenie mogło być tajnym?), że nie tylko dwór, ale świat nawet był mu w obrzydzeniu i gdyby nie był natenczas żonaty, do klasztoru by wstąpił.
Dobry król, litując się nad jego losem, dawszy mu znaczną królewszczyznę w Mścisławskiem, a do tego wyjednał mu od JW. Pocieja, wojewody mścisławskiego, iż go instrumentował sędzią grodzkim tamecznym; a pan Bielecki z majątkiem i znaczeniem gotowym przeniósł się do tego województwa oddalonego, gdzie abo nie wiedzieć kiedy, abo i wcale się nie dowiedzą, co też kto tam w Warszawie robił. I długo mu też Pan Bóg szczęścił, bo i znacznie majątku przyrobił, i do niemałej wziętości przyszedł u tamecznych obywatelów, co mówi za jego światłem, bo wiadomo, że w naszej Litwie, zwłaszcza zapadłej, niełacno szlachcie oswoić się z adweną.
Ale po wielu leciech, jak to zawsze człeku złe na biedę dojrzewa, już nie wiem, jaką drogą, a i tam doszło o wszystkich okolicznościach, których to niegdyś przebył w Warszawie, i rychło się po wszystkich uszach rozeszło i rozgnieździło się po pamięciach, i tak od niechętnych, na jakich i najlepszemu nie zbywa, do oziębłych, a potem do przyjaciół i najgorliwszych tak się wszystko trąbiło, że oczu nie można było pokazać. Ani go na kondescensje zapraszano, ani u niego bywano; a kiedy na jaki sejmik jako sędzia grodzki przyjeżdżał, to choć nieborak ust nie otworzył, miał się czego nasłuchać od tych, co sprawy w grodzie poprzegrywali. To go pytano: „Gdzie rzemień lepszy, czy w Warszawie, czy tu?”, to mu gadano o rozdziale XIV, artykule 36 Statutu Litewskiego .
Na pochyłe drzewo, jak mówią, i kozy skaczą; dość, że widząc pan Bielecki, że poszedł między ludźmi w poniewierkę i że nawet trudno mu będzie dziatki, których miał dość, w dobrych małżeństwach osadowić, a jeszcze trudniej między szlachtą promować, wielce się zasmucił i sęstwo złożył, tego znieść nie mogąc, a nareszcie Panu Bogu szlubował, że jak niegdyś książę Radziwiłł Sierotka, grób Pański nawiedzi, tusząc, że za to Zbawiciel zdejmie z niego sromotę. I dobrze się nagotował na tę podróż: jakoż się i lat kilka gotował, i siła nagromadził pieniędzy, że mógłby za nie ledwo nie drugie tyle dóbr nabyć, ile ich miał, choć miał ich niemało, i już zabierał się do podróży - a właśnie wtenczas konfederacja barska nastała.
Otóż pewien tamecznych stron dominikan, któren był i wielki teolog, i świętobliwy zakonnik, a któremu mocno pan Bielecki wierzył, zamienił mu szlub w ten sposób, iż mu rozkazał wszystkie grosze, których nagromadził, użyć na uzbrojenie ludzi dla konfederacji i samemu osobą swoją do niej akces zrobić, a zapewnił go, że działając w związku za wiarę i ojczyznę walczącym zyska takie same odpusta jak na pielgrzymce.
W czym, jak mi się widzi, ojciec dominikan, że był natchnionym, się pokazał, raz, że kilko- a może kilkunastoletni zamiar w jednej chwili przemienił, po wtóre, że skutek go usprawiedliwił. Tak więc pan Bielecki, trzydziestu ludzi na dzielnych koniach uzbroiwszy, przyprowadził ich do Generalności, w Mohilowie nad Dniestrem znajdującej się. A choć, od młodości będąc to dworakiem, to urzędnikiem, sędziwego doczekał się wieku bez żadnego doświadczenia rycerskich zabaw, szlubował jednak, że trzy razy osobiście w boju znajdować się będzie.
Jakoż w ciągu naszej konfederacji trzy razy znajdował się, gdzie ciepło, a na każdy raz nosi na sobie gotowego świadka. Najprzód z panem Rudnickim - któren później się spaskudził, ale u nas był bardzo dobrym - był z nim przy Jarosławie dobyciu i tam dostał strzał w nogę; a gdy przyszedł do zdrowia, był z nami pod Lanckoroną, gdzie nam była wielka pociecha, a jemu z bólem przymieszana, bo kulą dostał w sustawę od ręki. Gdyby to któremu z nas, pewnie by ręka uschła, jeno że on miał ku wszystkiemu sposób: załatawszy ranę naprędce, porządną kolasą aż na Bielsk się wywiózł, to tam ledwo Niemcy mu zaradzili, że odrobinę władzy w ręku zachował. A tak po długiej kuracji gdy do zdrowia przyszedł, choć jego ludzie ciągle z nami chodzili, gdzie potrzeba, on pamiętał na szlub swój, że mu jeszcze jedna bitwa do rachunku nie dostaje.
Aż w Częstochowie, pod okiem właśnie Najświętszej Panny, uzupełnił, co Panu Bogu przyobiecał; bo gdy nas pan Kaźmierz Puławski na wycieczkę wyprawiał, on z nami wyruszył z własnej ochoty, a wystąpił wedle swego zwyczaju jak do króla na biesiadę. Miał taratatkę pąsową z złotymi potrzebami i pas lity.
Pan Puławski, co zawsze skromnie się nosił i tych przepychów w wojnie nie lubił, a był żartobliwym, mówił mu:
- Panie sędzio, opamiętaj się waszeć! Coc z tego, żeć obsypano złotem jak na wilii szczupaka szafranem? Czyż chcesz, aby cię miano hetmanem całego chrześcijaństwa? Tac to nie tam, gdzie z makówek strzelają, idziecie. Komu nie potrza, toć tak błyszczącego zobaczy. Przebierz się, panie bracie, a nie ucz cudzych kuł, kogo najpierwej witać mają.
A on mu na to:
- Mości starosto dobrodzieju, wszak toć ja nie dziś się urodził. Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi; jak zechce, trafi on mnie, choćbym pod ziemią się schował; a jeśli nie, to wyjdę bez szwanku i od mądrzejszych strzelców niż Moskale.
A pan Puławski:
- Jak książka mówisz, mój sędzio. Kiedy tak dobrą masz wiarę, niechże w las pójdzie moja przestroga. Kto robi, co potrzeba, niech się nosi podług woli swojej.
A pokazało się, że każden z nich był praw: bo dragan mu gębę przestrzelił w oczach naszych, jako go pan Puławski ostrzegał, że go łatwo na cel wziąć; ale jak mówił sędzia, bez woli Pana Boga to by się stać nie mogło, czemu ani pan Puławski, ani ja, ani żaden konfederat barski, ani żaden poczciwy a polski szlachcic wątpić nie może. Otóż pan Bielecki, gdy długo w Częstochowie wylizywał się, powiadał nam wszystkie swoje zdarzenia, dodając:
- Jużem teraz sobie rad, boć wszystko się dopełniło. Zgrzeszyłem nogą, chodząc, gdzie nie trzeba, ręką, bom nosił listy ku złemu, a gębą, bom nie do dobrego namawiał: a gdziem zgrzeszył, tam mnie Pan Bóg dotknął, w czym niech Mu chwała będzie, ać już ja do domu spokojny wrócę.
Jakoż, zostawiwszy swoich ludzi i na nich jakiś grosz panu Puławskiemu, z jednym pachołkiem puścił się aż do Mścisławia, z nami czule pożegnawszy się.
I właśnie trafił na sejmik, gdzie podkomorzego wybierano. Kilka było partii i nie mogła się szlachta godzić; aż ledwo się zjawił pan Bielecki, jednomyślnie obrano go podkomorzym, czego on się spodziewać nie mógł. A toż to nie cud oczewisty?
To dopiero był u nich w takiej poniewierce, żeć aż grób Pański z rozpaczy chciał nawiedzić, a tu go ci sami na pierwszy urząd województwa wynoszą; dopiero tułacz, a teraz princeps nobilitatis i jaśnie wielmożny, jakim i umarł - a że w wielkiej pobożności, zdaje się, iż temu nikt wątpić nie będzie.